Strona:Piotr Nansen - Próba ogniowa.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przypominam sobie, że jakiś moment żałowałem nie barona, ale zacnego landrata, któremu wielce nieprzyjemnie było, że w jego tak powszechnie szanowanym domu coś podobnego się stało. Już miałem na języku sprawę całą w żart obrócić, wyjaśnić ją i zaginiony banknot zwrócić, lecz w ostatniej chwili powstrzymałem się; raz dla tego, że pieniądze zgubione pragnąłem przywłaszczyć, to znowu, że coś niewytłómaczonego podniecało mnie do przestępstwa o tyle ciekawego, że przestępcą i wykonawcą sprawiedliwości byłem ja w jednej osobie.
Powstało gorączkowe poszukiwanie zguby; zapytania i przypuszczenia krzyżowały się nieustannie.
Czy pan czasem banknotu tego nie włożył oddzielnie do kieszeni?... Czy pan po drodze nie wstępował do jakiego sklepu? Czy pan w hotelu dobrze liczył? A może banknot znajduje się w kieszeni innego tużurka?
Baron, który zazwyczaj był nieco szorstki, odpowiadał i to nie słodkim tonem, że o pomyłce nie może być mowy.
W końcu odezwałem się ja z źle ukrytą ironią w głosie, pozatem jednak zimno i praktycznie: „Ponieważ baron jest pewny swego, nie pozostaje nam, jego partnerom, nic więcej, jak poddać się ścisłej rewizji. Ja w tym wypadku, jako pierwsza bezpośrednia władza policyjna w mieście, proszę o bliższe rozkazy, panie baronie”.
Słowa moje nie wywarły zamierzonego skutku. Baron zrozumiał, że w takim domu, jak landrata, nie można stawiać kwestji zbyt ostro. Z miną magnacką odparł, że cała ta historja, to bagatelka