Pożary i zgliszcza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
WYDARTY ŚMIERCI DAREMNIE

Podczas gdy klęski spadały na okolicę, zabierając setki ofiar, miljony funduszów, podczas okropnych wypadków poprzednich rozdziałów był szmat ziemi nie tknięty pożogą, co go otaczała wiankiem; był człowiek oszczędzany przez rozbestwionych kozaków i urzędników.
W Sterdyniu był spokój. Jak za dobrych czasów szły tu zbiory i ziemne roboty, jak za pańszczyzny słuchali tu chłopi, roiła się służba, płynął dostatek. Jak magiczny krąg otaczał dwór i właściciela, zachował nietknięte miljony, pod dachem swym posiadał Władkę.
A jednak uleciało odeń wiele, bardzo wiele, i nie przyszło zadowolenie i szczęście. Glejt murawjewowski nie miał na to mocy.
Uleciał szacunek łudzi przedewszystkiem. Czaplic znalazł się sam, bez sąsiada, bez brata, bez przyjaciela; za granicą majątku spotykał twarze surowe, tchnące najwyższym wstrętem, dłoń każda cofała się, gdy on swoją wyciągał; gdzie się ukazał, obecni brali za czapki i schodzili mu z drogi, na progu Sterdynia nie postała polska noga, mijano dwór zdaleka, jak klątwą tknięty.
Wściekły, szalony męczarniami pychy, denuncjował jednego po drugim dawnych przyjaciół. Brano ich na jego słowo, bez śledztwa, wywożono daleko, na ich miejsce występowali inni, niepomni niebezpieczeństwa, siły tego człowieka, miażdżyli go coraz sroższą pogardą.
Duch żył jeszcze w społeczeństwie, Czaplic walczył daremnie, był zgubiony, wystawiony u pręgierza, skazany na przekleństwo bratnie. Nazwisko jego poszło z powiatu do powiatu, z gubernji do gubernji, plwali nań nieznajomi, każdy, co polską krew miał w żyłach — dla Czaplica nie było miejsca w kraju.
I uleciał też od niego szacunek Władki. Usta jej milczały, nie rzekła mu słowa o zdradzie, mieszkała nawet w Sterdyniu, ale on z oczu jej wyczytał myśl i przed nią jedną spuszczał czoło zuchwałe, którem urągał całemu światu.
I była jeszcze jedna rzecz, najstraszniejsza, co dniem i nocą męczyła Czaplica, była myśl, co go nurtowała jak trucizna, gorsza od pogardy bratniej, od wstydu, od rozpaczy. Trawiony nią, jak żarem piekielnym, wił się jak płaz, zgrzytał zębami, szalał bezsilny. I na to nie miał mocy glejt murawjewowski.
Wówczas, gdy cudem uszedł od partji i dyszał zemstą na Aleksandra Świdę, szpieg doń przyszedł, jedna z owych istot, co pełza w dzień, a lata jak nietoperz w nocy i których parę miał we dworze u siebie, przyszedł i opowiedział mu mniemaną schadzkę Władki z Aleksandrem w Studziance.
Czaplic zzieleniał, słuchał jak potępieniec wyroku, potem jak wąż zwinął się z bólu i ohydnej złości. Nazajutrz gorzała Luchnia, powstaniec był wydany, zgubiony. Czaplic chciał triumfować, nie mógł. Za nim jak męka chodziła myśl jedna, tortura!
— Ona go kocha!
Odnajdywał ją w snach gorączkowych, mieszała mu rozum, przerywała każde zajęcie, a ilekroć podniósł wzrok na Władkę, czytał to samo w jej oczach tęsknych, pełnych cichych płomieni i nad wyraz słodkich. Wówczas uciekał przed siebie, bez celu, bez pamięci, marząc o jakimś okropnym odwecie.
Odwet sam przyszedł. Była to porażka pod Krasną Choiną! Czaplic odetchnął. Nie było Świdy! Sam przed grabarzami poszedł trupa wynaleźć, nasycić oczy temi martwemi członkami, urągać wrogowi na ziemi. Chciał go wziąć, rzucić przed oczy Władki, by zgasić ich blask, zobaczyć Izy, chwilę słabości. Był szczęśliwy niedolą tej, którą niby kochał, tak jak nie zdobył się na odwagę by bronić jej sam przed asaułą, który mu groził kozakami.
Trupa nie było. Świda zginął, może padł w innem miejscu, może go pogrzebali koledzy. Czaplic poszedł po odpowiedź do Władki.
Dziewczynkę, w parę dni po rozbiciu partji, pani Ordyniec zabrała z Grabów. Brat ją dlatego sprowadził spiesznie z zagranicy. Nie było oporu ze strony wychowanicy, przybyła do Sterdynia jak zwykle spokojna i milcząca, ale niekiedy w zamyśleniu rysy jej przebiegał jasny błysk radości i nadziei, niekiedy zapatrzona przed siebie uśmiechała się przelotnie do jakiegoś obrazu w myśli.
— On żyje! — rzekł Czaplic, patrząc na nią.
Cóż znaczyły miljony, bezpieczeństwo, łaski Aprasjewa wobec tego faktu? Jemu do szczęścia trzeba było śmierci Świdy, największą rozkosz sprawiłby mu jego jęk ostatni.
— Żyje! Gdzie? Jak?
Do obłędu dochodził, furje nienawiści, zazdrości, zemsty odbierały mu sen, siły, zdrowie; śliczny uśmiech Władki burzył mu wszystkie męty w duszy. Był to także męczennik — występku.
O Świdzie wieść zginęła, nie zostało żadnego śladu. Szpiegi moskiewskie go nie znalazły i szpiegi Czaplica wróciły z niczem i on sam nie był w stanie niczego się dobadać, choć się tem tylko zajmował.
A jednak on żył — Czaplic przysiągłby na to!
Tymczasem tygodnie mijały. Z powiatu ledwie dyszącego po rabunkach, aresztowaniach i śledztwach, ustąpiło wreszcie wojsko, wybrano trzy kontrybucje, jenerałowie rosyjscy poczęli zjeżdżać i obejmować pokonfiskowane majątki; szlak sybirski dniem i nocą roił się zesłańcami; pędzono całe osady, setki pokutych więźniów, małe dzieci, kobiety i starców. W Wilnie wznoszono cerkwie i pomniki. Aprasjew dostał order i cztery folwarki, pułkownik Bezgałowkin zapijał się czystym rumem... a Czaplic widział tylko, jak z dnia na dzień rysy Władki nabierały coraz cudniejszego wyrazu, a bladą, znękaną twarzyczkę pokrywał rumieniec...
Wróg jego żył — dziewczynka wiedziała o tem — byli szczęśliwi.
Raz po nocy bezsennej Czaplic wychudły, żółty, straszny jak uosobienie grzechu, kazał osiodłać konia i ruszył do straży Makarewicza.
Nie zastał gospodarza. W chacie stara baba, służąca, głucha, zdziczała życiem w lesie, odpowiedziała, że strażnik od świtu był w lesie z rewizją.
Gdzie — nie wiedziała. Obszar był ogromny, porosły stuletnią jedliną i dębami, przerżnięty siecią trzęsawisk, zwierza chował setki i mirjady ptactwa. Pan Czaplic zabłądziłby o sto kroków.
Zły, kazał kobiecie otworzyć sobie wszystkie drzwi, zrewidował straż, chlewy, stodołę, każdy zakątek; nie minął najmniejszego kąta i sprzętu — napróżno.
Nie było nic podejrzanego prócz kilkunastu kul w woreczku, które zabrał z sobą. Na owe czasy był to dostateczny dowód, by zgubić człowieka.
Gdy wychodził posępny i zabierał się zpowrotem, z boru ukazał się strażnik. Szedł sobie powoli z torbą przez plecy, z kijem w ręku; zdaleka ujrzawszy pana, zdjął czapkę, zbliżył się, kłaniając.
— Gdzież to byłeś? — zagadnął go pan Dominik, przenikliwie mierząc oczami chytrą, niby nieroztropną twarz dawnego lokaja.
— W puszczy, jasny panie. Chłopstwo teraz kradnie na potęgę, wdzierając się od brzegów. Wczoraj omal mnie nie zabito, gdym odbierał siekiery.
— Jesteś widocznie za stary do tej służby. Będę zmuszony zmienić ci miejsce! — rzekł Czaplic, uważając, co za wrażenie zrobi ta uwaga.
— Na rozkazy pańskie! — odparł spokojnie Makarewicz.
Spokój ten do szału doprowadzał dziedzica. Powiernik Władki miał, jak ona, twarz uśmiechniętą, rozradowanie w oczach.
Ten człowiek znał losy Świdy, wiedział, czy żyje, może go sam przechowywał, ale czyż był sposób dobyć zeń zeznanie? Pan Dominik był pewnym, że nie dokazałby tego powolny ogień i ćwiartowanie żywcem. Zmarszczył brwi, ręka jego spadła ciężko na ramię strażnika. Próbował ostatniego sposobu.
— Jakiego to rannego przechowujesz, mości Makarewicz? Dziś mi o tem donos dano! — spytał znienacka.
Stary ani mrugnął. Siwe jego oczka pełne dziecinnej naiwności i zdumienia, spoczęły na panu.
— Rannego? — powtórzył przeciągle — jakiego rannego? Albo ja wiem, jasny panie! Ja tu od miesiąca nie widziałem żywej duszy. Zresztą chata otwarta; jasny pan może się sam przekonać.
— Tak, chata twa pusta, wiem o tem, lecz wiem też, żeś ukrył przed sądem i karą powstańca: Świdę z Luchni! Pamiętaj, że to go nie uratuje, a ciebie zaprowadzi na stryczek. Czyś zrozumiał?
— Niebardzo, proszę pana, ale to już ja od urodzenia mam takie tępe pojęcie! Tych Świdów dwóch było podobno; mówili ludzie, że obadwa zginęli — ha, może się który wyskrobał z biedy. Tego starszego szkoda, żona, dziecko! Chwała Bogu, jak żyje. Jam go raz w życiu widział na jarmarku temu trzy lata. No, proszę, i jego szukają u mnie, skądże u mnie! To ci głupi donos, proszę pana!
Czaplic za ramię go potrząsnął. W oczach mu płonął dziki ogień.
— Tyś sam głupi, stary! Znam cię, masz się za chytrego, myślisz mnie oszukać! Słuchaj, Świda tu jest, ty wiesz który, ty wiesz gdzie! Strzeżesz go dla swej panienki, no, to strzeż dobrze, bo ja, ja ci przysięgam na piekło, że go mieć będę w swych rękach i katu oddam! Zrozumiałeś teraz?
— Szczęść Boże panu w tej sprawie. Ja nic nie wiem. Jeżeli sądzono panu temu zginąć, to zginie, wola Boża! Ja mogę przysiąc, że go tu niema!
— Wiem, że będziesz krzywoprzysięgał dla twej panienki! Znam cię, stary, no, spróbujemy się z sobą!
To mówiąc, Czaplic konia zaciął i ruszył z kopyta.
Strażnik pozostał niezmieszany, dobrodusznie uśmiechnięty, długo, nim jeździec nie zginął mu z oczu. Dopiero wtedy wyprostował się, czapkę włożył i pogroził w dal pięścią.
— Ha, to spróbujemy się, padalcze! Chodź po skarb mojej panienki do Makarewicza i weź go! Znajdź go i odbierz mi tego zmartwychwstałego! Masz piekło, a oni mają Boga! Ha, spróbujemy się!
Nie zajrzał nawet do chaty, lecz ruszył przed siebie, drogą Czaplica.
Wieczorem Władka po długiej przechadzce w parku, zatrzymała się nad samym rowem granicznym, obejrzała się nieufnie i zakaszlała zcicha. Na to hasło z rowu wyjrzała twarz starego sługi. Milczeli chwilę, badając otoczenie. Ale wokoło było bezpiecznie. Na trawniku, wśród którego stali, żaden szpieg ukryć się nie mógł. Makarewicz sięgnął po jej rękę i ucałował gorąco.
— To od panicza — szepnął. — Tak mi zazdrości waszego widoku.
— Czy zgodził się na ucieczkę zagranicę?
— Zgodził się, gdym powiedział, że panienka prosi! Onby truciznę pił za waszą wolą! Już wstał od kilku dni, szykując się w podróż.
— Niech jedzie co rychlej! Wszak mu nie brak niczego, niech się nie ociąga. Odetchnę dopiero, gdy będzie bezpieczny! To okropne, Ignacy, ta ciągła trwoga, że go nam zabrać mogą, ledwie odratowanego! O, niech się spieszy!
— Nie trzeba się tak bać, panienko! Boskim cudem żyje, Bóg go dalej nie opuści. Gdyśmy go w grób nieśli, a on się przecknął na waszych rękach, to znak, że Pan z nami! Nie bójcie się!
— Kiedyż wyjeżdża?
— Za parę dni! Brak mu jednej rzeczy, towarzysza. Nie chcę go puszczać samego po tylu miesiącach choroby, po tylu ranach, a ja pójść nie mogę, mnie śledzą. Panicz chce wziąć z sobą mlecznego brata, przyjaciela, z którym przeżył wiek i ufa jak samemu sobie.
— Któż to taki?
— Chłop z Luchni, Michałko. A przytem panicza papiery zostały w domu, dwór spalili kozacy, może chłop je ocalił! To do podróży niezbędne.
— Więc tego chłopa zaprowadzisz do kryjówki? Strzeż się, Ignacy!
— Panicz tak kazał, wierzy ślepo w przywiązanie Michałka, a zresztą niema innej rady! Pan Czaplic mnie śledzi, muszę przestać odwiedzać schronienie. Chłopa nikt nie podejrzewa, wyręczy mnie.
— Pan Czaplic cię śledzi? — spytała blednąc.
— Tak, panienko! Oh, co to za człowiek! Pan Świda znał go dobrze!
— Niestety! Jam niedawno przejrzała! To zdrajca! On nienawidzi pana Świdy! Ignacy, pilnuj go, to gorsze od Moskali!
— Wiem, panienko! Ale nad nami wielki Pan! On wam obojgu da szczęście, boście je sobie wycierpieli.
Uśmiechnęła się smutno.
— Idź już, Ignacy, do tego człowieka, a paniczowi powiedz, że się spotkamy w Paryżu, niech na mnie czeka, przyjadę!
Rozeszli się w dwie przeciwne strony.
Nazajutrz od rana nie było już właściciela w Sterdyniu. Coś go przeczuciem ciągnęło do puszczy, ale już nie zajechał do straży Makarewicza. Jak kondor krążył wokoło lasu, badając gąszcza, nasłuchując na każdy odgłos, posuwając się ostrożnie w głąb dzikich ostępów. Coraz posępniejszy zdał mu się krajobraz. Stuletnie jodły czarnym walem grodziły mu drogę, grząskie, zdradzieckie polanki, gładkie napozór jak murawa, wciągały go w trzęsawiska; czarne, leniwo płynące rzeczułki krzyżowały się co kilkanaście kroków w nieprzebyty labirynt. Miesiąc czasu wymagało, by przejść wzdłuż i wszerz to złowieszcze pustkowie, rok, by je poznać dokładnie.
Rok! Pan Czaplic zgrzytnął zębami. Co mu po roku, kiedy był pewien, że lada dzień zbieg przepaść może i zemsta z rąk mu umknie na zawsze. Czuł, że popełnił straszną pomyłkę rozmową z Makarewiczem. Był jak ten nieuk łowiec, co strzela w przeddzień polowania w pobliżu gniazda zwierza, a matka ostrożna wynosi małe tejże nocy w inną, dalszą kryjówkę.
Tak rozmyślając, Czaplic jechał stępa, gdy nagle koń zastrzygł uszami, zachrapał, rzucił się wbok. Jeździec rzucił szybko oczami, serce mu zabiło z radości, sądził, że ujrzy powstańca, lecz natomiast zobaczył inne widowisko.
Zobaczył, bo uwagę jego wnet zwróciło w tę stronę jakieś mruczenie, sapanie i mlaskanie językiem. Leżał tam zwalony olbrzymi dąb. Padł zapewne burzą pobity lub starością, przed dziesiątkami lat. Z olbrzyma został tylko czarny, spróchniały pień i dwa konary. U jednego z tych konarów, przykucnięty niezgrabnie na ziemi, siedział wielki bury niedźwiedź.
Pan puszczy był mocno zajęty. Przedniemi łapami oddzierał powoli drzazgi próchnicy, rozgrzebywał je i wybierał łapczywie wielkie, białe glisty, pożerając je jak przysmak. Oblizywał się smakosz i mruczał z ukontentowaniem. Na parsknięcie konia, podniósł powoli łeb swój szeroki, roztworzył paszczę, zatrzymał się w robocie. Nie podobał mu się gość, zamruczał tym razem dziko, poruszył się, chciał wstać.
Czaplicowi zjeżyły się włosy, wyjeżdżając, zapomniał wziąć broń! Obejrzał się: miał za sobą gąszcz, wśród którego, tylko powoli jadąc, mógł się zorjentować. Śmierć wisiała nad nim! Niewiadomo, kogo wezwał w duchu, Boga, czy szatana, i komu to życie zdrajcy było potrzebne, ale w tejże chwili niedźwiedź, jakby mu żal było bankietu, spuścił głowę. Biały robak go skusił, połknął go, oblizał się i począł dalej grzebać w próchnie.
Pan Czaplic stracił ochotę do dalszej eksploracyjnej podróży. Świda był pod bezpieczną strażą, jeśli istotnie znajdował się w puszczy. Przytem pan Czaplic spostrzegł, że łatwiej jest wjechać w matecznik, niż zeń się wydostać, bo dopiero pod wieczór dobił się do otwartego pola. Klnąc, ruszył do dworu.
Drogą tą samą, o kilkaset kroków naprzód, szedł chłop, niosąc na plecach pęk świeżo zdartej kory wierzbowej na chodaki. Na tętent konia obejrzał się nieznacznie, potem nasunął czapkę na oczy, zszedł na sam brzeg gościńca, skurczył się, zmalał, chciał być niezauważonym. Ale sterdyński pan był ciekawy. Gdy strach minął, w każdym człowieku domyślał się Świdy. Koń dwoma susami dopędził chłopa, świdrujące oczy pana dojrzały w jednej chwili ogorzałą twarz Michałka, pamiętną z bardzo dawnych czasów.
— Drugi wspólnik tego łotra! — mignęła mu myśl piorunem.
Zatrzymał konia, ale nauczony rozumu przejściem z Makarewiczem, był już ostrożny.
— Skąd ty? — krzyknął tonem rozkazu.
Michałko stanął. Skłamałby innemu, ale i on znał Czaplica, wiedział, że wykrętby się nie udał.
— Z Luchni — odparł.
— Cóż to, lasu u was brak, że aż tu przychodzisz kraść łyka?
— Żebym miał kraść, tobym kradł w domu. U nas dwór bezpański. Na te łyka mam kwit od rządcy.
Chłop flegmatycznie dobył z za koszuli szmatkę, z jednego jej rogu wyjął certyfikat swej prawości i przedstawił panu, poczem ruszył dalej, nie rad rozmowy.
Ale pan Czaplic zrównał się z nim i zaczął przyjacielską gawędkę.
— Cóż słychać u was w Luchni, dobrze? Pola własne, chaty własne, swoboda!
— Nic nowego dla mnie. To samo miałem przedtem, a com stracił, tego mi car nie da! — odrzekł Michałko.
— A cóżeś stracił? — badał pan ciekawie.
— Dobytek przepadł w dworskim pożarze co do nogi.
— Nic nie wyratowałeś?
— A nic, zajęło się nagle i poszło z dymem. Piętnaście sztuk miałem i dwa woły jak cacka, wiśniowe, dobrane jak jeden! Takich nie znaleźć w okolicy. Cóż mi teraz z pola, kiedy go zorać niema czem! Co mi ze swobody i woli?
Chłop westchnął, cmoknął, splunął z desperacji.
Czaplic trafił na najdrażliwszą strunę chłopskiej duszy.
— Jak pan wróci, to dostaniesz woły! — wtrącił chytrze.
Michałko ramionami ruszył, milczał.
— Pan twój nie zginął. Wszak wiesz?
— Nie słyszał.
— Żyje, Moskale go szukają.
— Nie wiem.
— Już nawet trafili na ślad. Naczelnik mi mówił, że wiedzą, kto go przechowuje i kto wie o tem. No, z tymi będzie krucho! Za ich zdrowie świeczki w cerkwi stawiać nie warto. Będą wisieć.
Michałko milczał, niezbadany, spokojny, nie zatrwożony groźbą, jakby jej nie rozumiał.
— Nie słyszał! — powtórzył po chwili obojętnie.
Czaplic rzucił jeszcze kilka słów potocznych, na konia cmoknął i pokłusował do wsi.
Na samym jej wstępie stała duża karczma, a na jej progu żyd rudawo-siwy, suchy, kościsty, o biegających oczach, rozmawiał z kilku chłopami.
Na widok pana chłopstwo usunęło się trwożnie, żyd zdjął czapkę, potem aksamitną myckę, i na skinienie Czaplica podszedł cały w ukłonach.
Zwał się Juda Liwor, od lat dwudziestu był faktorem, kupcem, szpiegiem, posłem, prawą ręką sterdyńskiego pana.
Pan się na siodle przechylił, Juda nastawił ucha, wysłuchał krótkiego rozkazu, pokiwał głową na znak, że pojął, powiedział kilka słów, cmokał, dziwił się, wkońcu położył rękę na sercu ręcząc, że rozkaz wypełni i wśród tysiącznych ukłonów cofnął się o krok.
Czaplic popędził ulicą wioskową, Juda pozostał w progu, a korzystając z zachodu słońca i wolnej chwili, począł, zwrócony na wschód, modlić się we właściwy żydom śpiewny, przeciągły sposób...
Przy tej pobożnej czynności zastał go Michałko.
Chłop szedł raźno, śpiesząc do domu, spojrzał jednak na karczmę, zwolnił kroku, targując się sam z sobą o kieliszek wódki. Jest to najcięższa pokusa.
— Dobry wieczór — zagadnął go żyd, — może wy z puszczy?
— Aha! — Krowa mi wczoraj zginęła, musiały ją wilki porwać. Nie widzieliście kości?
— Nie. Wilki to widziałem.
— Gdzie?
Już stali u drzwi. Karczmarz wszedł, zapytaniem wzywając chłopa. Michałko westchnął, ale przestąpił próg, szukając w zanadrzu miedziaka. W izbie szynkownej było prawie pusto. Jakiś dziad chrapał pod ławą, kilka bab kłóciło się z żydówką o ceny jaj i płótna, bachory tarzały się po podłodze, szwargocąc między sobą, wieś żyła jeszcze w polu.
Michałko usiadł.
Żyd nie pytając, podał mu miarkę wódki. Zaczęła się gawęda, ożywiona ze strony Judy, mrukliwa ze strony chłopa. Mówiono o urodzajach i lesie, o pogodzie i ostatnim jarmarku, skończono naturalnie na parze wiśniowych wołów. Żyd stratę wziął do serca jak własną, omal nie płakał, nie był syt szczegółów pożaru. Michałko na pociechę wychylił trzeci i czwarty kieliszek, stał się rozmowniejszym.
— A znacie wy woły Martyna w Słobodni? — zagadnął żyd.
— Kto ich nie zna! Sławne na całą okolicę, od moich piękniejsze. Po sześć lat mają, rogi jak obręcze, a dzieckoby poprowadziło. Martyn szczęśliwy!
— Można ich kupić.
— Ot, pleciesz! Martyn szalonyby był. Dawali mu panowie ćwiartkami pieniędzy. Tylko się śmieje.
Ręką machnął, zapalając fajkę.
Żyd mu się do ucha przechylił.
— A wam mogą one darmo przyjść — szepnął.
— Na złodziejam się nie zdał! — odparł chłop pogardliwie.
— Naco kraść! Nie kiwniecie nawet palcem, a ja sam przyprowadzę woły do chlewa — jak...
— Jak co?
— Jak mi powiesz, gdzie wasz panicz schowany w lesie.
Chłop odskoczył jak oparzony, odepchnął żyda, za czapkę wziął.
— Przeklęty żydzie! Jaki pan, co ty szczekasz! Naszego panicza zabili pod Krasną Choiną.
— liii — naco tu krzyczeć, naco kłamać! To mowa dla tych, co go szukają i zgubić chcą. Tfu, na co śmierć wspominać — niechaj on żyje i zdrów będzie! Juda wie, że on w puszczy, strażnik go pilnuje i wy! Jam gotów mu pomóc uciec, to dobry pan!
Michałko ponuro rozwiązał szmatkę, położył na stole należność, cofnął się do drzwi.
— Poczekajcie, poczekajcie, daliście za wiele! — żyd zatrzymał go za połę. — Co to, myślicie, żem ja szachraj, u mnie kruczek o grosz tańszy. Cztery grosze wam się należą! — Zaczęło się długie, pracowite przeszukiwanie kieszeni zatłuszczonego surduta.
— A jaki wy gorący — ciągnął żyd dalej. — Nie wierzycie mi, przeklinacie, owa, gwałtu! Jakbym co złego powiedział! Nu, nie chcecie mieć interesu z Judą sterdyńskim, pamiętajcie, żeby to wam na złe nie wyszło! Wspomnicie moje słowo. Możecie mieć woły, może jeszcze jaką sztukę bydła, albo dwie na płód — i zabogacieć darmo, za co? — Za parę słów! Albo ja Moskal, czy szpieg? Prosty żyd, mam interes do waszego panicza i tyle! Nu, ot i wasze cztery grosze! A jak jutro was wezmą kozaki, to pożałujecie uporu! Ja myślał, że wy rozumny człowiek, a wy głupi chłop, jak inni!
Michałko podniósł głowę. Cień niepokoju przebiegł mu po twarzy.
— Jakie kozaki? — mruknął.
— Te same, co spaliły dwór u was. Czy myślicie, że wasza chata mocniejsza?! Ech, wy głupi chłop, nie warto z wami gadać!
— Gadali ze mną mądrzejsi od ciebie, niechrzczeńcze! Dosyć łajać i wydziwiać! Kto ci mówi! o kozakach?
— Nasz pan! Pod batogami każdy śpiewa, co umie! Potem w Sybir, daleko! Het! Pójdziesz i ty, a wiesz dlaczego — boś głupi!
— Milcz, żydzie! Kiedyś ty gadał z twoim panem, toś ty wróg!
— Co to szkodzi, że ja gadałem! Ja z każdym gadam i dlatego wiele wiem! Panicza nie wyratujecie beze mnie, a sami poginiecie! Czy was bili kiedy?
— Nie, my hodowali się razem z paniczem!
— No, to dostaniecie za wszystkie czasy! Sto nahajów wy, sto żona, po pięćdziesiąt dzieci, a potem chata z dymem, wy w łańcuchy i marsz! Naco wam woły i dobytek? Zginiecie w turmie!
Bóg wie co się działo w chłopskiej duszy. Słuchał nieczuły na pozór, oparty na kiju, zmarszczony, posępny, nie przerywając ani słowem. Żyd ręce strzepnął, ramionami ruszył.
— Bywajcie zdrowi! Panicz stracony, a z wami kaput! A jabym was uratował, panicza sam wywiózł, a teraz sam pójdę do dworu i powiem: bierzcie Michałka, on wie wszystko, chce ze swoim paniczem iść w Sybir! Słuchajcie ostatnie słowo! Mnie was żal! Kozaki poczekają do jutra wieczór! Jeśli nie przyjdziecie do mnie ze zgodą, to oni pójdą do was!
Chłop nic nie odrzekł. Trzasnął drzwiami i zniknął w mroku wieczornym. Musiała być dobra wódka u Judy, coś mu w oczach majaczyło. Na prawo i lewo i prosto, gdzie spojrzał, widział przed sobą dwa przepyszne rogate woły, podobne do siebie, jak malowane. Te same centki, te same łaty, te same formy! Długie, niskie, zbudowane przepysznie, brodziły w trawie, występowały z za każdego krzaku, przechodziły na każdym zawrocie.
Michałko tarł oczy, spluwał, odżegnywał mamidło, nic nie pomagało. Martyna woły szły z nim wszędzie, aż do Luchni. Wchodząc do zagrody, widział je jeszcze leżące na gumnie i przeżuwające flegmatycznie dzienną paszę. Westchnął, spojrzawszy wbok, na puste chlewy.
— Och, moje wy wiszniowe, och, moje wy kochane! — i z westchnieniem tem wszedł do chaty.
Położył się, lecz nie zasnął.
Na czarnym pułapie izby pokazywały mu się jak żywe ilustracje rozmowy z Judą, straszne pijackie twarze kozaków, jakieś jęki, wycia, łkania kobiece, świst pletni, wszystko, na co się napatrzył w ostatnich czasach. To znowu, gdy wiatr zaleciał w komin i rozdmuchał węgle w piecu, z iskierek formowały mu się pożary i widział chatę w płomieniach, dobytek w perzynie, żonę i rodzinę w kajdanach i nędzy. Poruszył się na twardej ławie, nasunął na głowę siermięgę, zasypiał niby, lecz lada ruch, szczeknięcie psa, budziło go znowu. Zrywał się, siadał na posłaniu zalękły, zdało mu się, że do drzwi ktoś kołacze, że doń przychodzi zguba o bladej twarzy i strasznych, kościstych szponach.
I tak go świt zastał, rozpędził marzenia, do pracy zawołał. Wstał ociężały, ponury, w oczy nikomu nie spojrzał, jął się zajęcia bez zwykłej ochoty. Wyglądał chory, żonę ofuknął, dzieci rozpędził, sąsiadów nie pozdrowił słowem. Pod wieczór na konia siadł i pognał gdzieś naoklep, bez drogi, jak wilk. Żona przeżegnała się, patrząc za nim. Bała się go.
— Czy bies go opętał? — zamruczała.
Zgadła. Mleczny brat Aleksandra Świdy gnał polem, a za nim bies siedział i szeptał i radził i tłumaczył.
Chłop pędził po zgubę dla swego panicza.
Juda nań czekał triumfująco.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz rankiem masztalerz wezwał Makarewicza do dworu. Stary się powlókł zły, przeklinając świat cały. Michałko tego dnia właśnie miał przybyć dla ostatnich przygotowań, a dnia następnego powstaniec rozpocząć miał ucieczkę zagranicę. Rozkaz ze dworu mieszał wszystkie szyki. Strażnik stawił się też z dość niewesołą miną w kancelarji pana, jakby przeczuwał nieszczęście. Czaplic, rozparty u biura, uśmiechnięty, rad z całego świata, powitał sługę złośliwym grymasem.
— Panienka twierdzi, żeś uczciwy i sprawny! No, dajże tego dziś dowód. Oto masz list z dużemi pieniędzmi. Wręczysz go panu Niestańskiemu w Borowinie i przywieziesz mi pokwitowanie z przyjęcia. Ruszaj zaraz.
Strażnik zawahał się sekundę, chciał coś odrzec, ale się lękał skompromitować, zdradzić niezadowolenie; wziął list w milczeniu i wyszedł.
Na ganku spotkał Władkę. Powiedzieli sobie słów kilka zcicha.
— Wrócisz wieczorem, byłeś się pospieszył! — pocieszała go.
— Bylem się spieszył — powtórzył desperacko. — Mnie żywego niema z niecierpliwości i strachu. O Boże, Boże!
Stary pobiegł pędem w stronę stajni.
Spieszył się biedaczysko, ach i jak jeszcze; lecz mu los, czy fatum ślepe czy dopust boży, zagradzało drogę. Sam nie wiedział, co myśleć o porządku dworskim. Wóz się popsuł, uprząż się rwała co chwila, o parę wiorst koń chudy, istna szkapa gałganiarza, ustał zupełnie.
Podejrzenie straszne obiegło duszę Makarewicza.
Czy ten wóz, uprząż, koń, sam list wreszcie, nie był wymysłem Czaplica, by go oddalić, zatrzymać jak najdłużej poza domem?
Stary się zatrząsł na tę myśl, chciał wracać. Poco? Wszak został tam Michałko i ujdą ze Świdą, nie czekając powrotu strażnika, a jeżeli Czaplic obławą zechce szukać powstańca, jak zwierza w kniei, to znajdzie legowisko puste, nie da go wziąć wierny sługa!
Makarewicz trochę uspokojony, powlókł się krok za krokiem, kijem okładając biedne zwierzę. Pod wieczór stanął w Borowinie. Spotkała go troska. Pan Niestański wyjechał przed godziną, miał wrócić na noc do domu. Stary siadł zgnębiony w kredensie — czekał. Czekał godzinę, dwie, dziesięć, czekał noc całą, nie śpiąc, nie wstając z miejsca. Chwilami płakać chciał z rozpaczy. Ranek wszedł, a on jeszcze czekał, blady, zmęczony — ściskając list w ręku. Trwoga opadła go znowu. Aż dopiero o południu zjawił się gospodarz domu. Stary na turkot bryczki porwał się żywo, wypadł na ganek, pokłonił się do kolan.
— A czego to? — spytał szlachcic.
— List z pieniędzmi przywiozłem od pana ze Sterdynia — wyjąkał Makarewicz — jasny panie, raczcie przyjąć i pokwitować. Mnie do domu bardzo pilno!
Niestański o krok się usunął, rękę wyciągniętą po list cofnął szybko, poczerwieniał.
— Ja nie znam waszego pana i listu od niego nie tknę. Prawda, żem mu pożyczył pieniądze, ale zwrotu nie chcę! Moje były czystą pracą zdobyte, a te, co mi oddaje, zdradą nabyte! Rąk walać nie chcę, niech je zatrzyma! A ty mi idź z oczu, sługo Moskala! Może cię tu przysłano za szpiega!
Strażnik aż się zachwiał, jak ktoś, co dostanie policzek, był blady jak śmierć! Słowa mu uwięzły w gardle. „Sługo Moskala”, on to usłyszał, Makarewicz, co miał rany z pod Grochowa, sługa Władki i Świdy! Oparł się o ścianę i długo stał złamany, sam, mnąc nieszczęsny list w dłoni. Niestański odszedł do domu.
Potem Makarewicz zszedł ze schodów coś mrucząc, po rozpaczy i upokorzeniu niesłusznem, gniew nim miotał. I znowu znalazł się na drodze, wlokąc się leniwo zpowrotem. Już nawet nie spieszył, tracił siłę i energję, chwilami tylko na wspomnienie słów Niestańskiego zgrzytał zębami i pięść wznosił przeklinając Czaplica; chwilami ręce składał i wznosząc oczy w niebo modlił się, by tam w domu nieszczęścia nie zastać...
Tymczasem wicher się zerwał, hulając po pustych polach, zasypując oczy piaskiem, jęcząc między gałęźmi lasu. Koń szedł coraz wolniej, szamocąc się z nadchodzącą burzą — zapadał zmrok. Makarewicz, znękany głodem i niewczasem, położył się w wozie, zdając się na los, obojętny na wszystko.
...I nagle zdało mu się, że gdzieś daleko zadudnił most, jakby gromadą jezdnych, puszczonych cwałem i znowu tylko wiatr huczał...
I znowu... już bliżej, doleciał go niby turkot wozu, w gwałtownym pędzie rzucanego nierówną drogą... nastawił ucha, nie, wicher wył coraz gwałtowniej, pędząc tumany kurzu!...
Aż wtem na zawrocie zaczerniało coś wśród drzew na trakcie. Słuch nie mylił strażnika!... Drogą pędziło kilku konnych policjantów, eskortując pocztową bryczkę. Rozbity dzwonek zakołatał posępnie... wicher donosił już wyraźnie ten dźwięk fałszywy i tętent koni. Makarewicz podniósł się w wozie, zatrzymał konia, z natężeniem wyglądał naprzód. Tabun się zbliżał, wyjechali na jaśniejsze miejsce, mignęły lufy strzelb i dobyte, jasne szable na bryczce.
Wieziono jeńca.
Nie widział go jeszcze Makarewicz, ale oczu nie spuszczał i wciąż stał na wozie, pochylony naprzód. Gromadka zrównała się z nim. Po twarzy starego przeszedł okropny wyraz... rzucił się wtył, ręce przed siebie wyciągnął, otworzył usta, jakby wołać chciał... i nagle zeskoczył na ziemię i jak szalony pobiegł za tą bryczką, padając, wstając, biegnąc dalej. Chrapliwy głos wydzierał mu się z gardła i łkanie okropne!...
Biegł, biegł, na nic niepomny i wpatrzony w tuman kurzu, co został za bryczką i co opadał już, jąkał, bełkocąc, nieprzytomny:
— Paniczu! paniczu! paniczu!....
Kurz opadł, tętent cichł, dzwonek tylko w odstępach coraz dalszych dolatywał ucha. Bryczka, eskorta, jeniec, broń, wszystko przepadło jak senna zmora! Trakt się czernił długo, długo, pusto!...
— Paniczu, paniczu, paniczu! O Jezu! Staremu zabrakło sił, runął wzdłuż drogi, na śladzie kół, twarzą do ziemi, jęcząc coraz ciszej, coraz żałośniej. A wkońcu i jęk ustał, nie było nic słychać, nic widać, tylko wicher wył w pustce, coraz przeciągłej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .