Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sięgam na piekło, że go mieć będę w swych rękach i katu oddam! Zrozumiałeś teraz?
— Szczęść Boże panu w tej sprawie. Ja nic nie wiem. Jeżeli sądzono panu temu zginąć, to zginie, wola Boża! Ja mogę przysiąc, że go tu niema!
— Wiem, że będziesz krzywoprzysięgał dla twej panienki! Znam cię, stary, no, spróbujemy się z sobą!
To mówiąc, Czaplic konia zaciął i ruszył z kopyta.
Strażnik pozostał niezmieszany, dobrodusznie uśmiechnięty, długo, nim jeździec nie zginął mu z oczu. Dopiero wtedy wyprostował się, czapkę włożył i pogroził w dal pięścią.
— Ha, to spróbujemy się, padalcze! Chodź po skarb mojej panienki do Makarewicza i weź go! Znajdź go i odbierz mi tego zmartwychwstałego! Masz piekło, a oni mają Boga! Ha, spróbujemy się!
Nie zajrzał nawet do chaty, lecz ruszył przed siebie, drogą Czaplica.
Wieczorem Władka po długiej przechadzce w parku, zatrzymała się nad samym rowem granicznym, obejrzała się nieufnie i zakaszlała zcicha. Na to hasło z rowu wyjrzała twarz starego sługi. Milczeli chwilę, badając otoczenie. Ale wokoło było bezpiecznie. Na trawniku, wśród którego stali, żaden szpieg ukryć się nie mógł. Makarewicz sięgnął po jej rękę i ucałował gorąco.
— To od panicza — szepnął. — Tak mi zazdrości waszego widoku.
— Czy zgodził się na ucieczkę zagranicę?
— Zgodził się, gdym powiedział, że panienka prosi! Onby truciznę pił za waszą wolą! Już wstał od kilku dni, szykując się w podróż.