Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

być zeń zeznanie? Pan Dominik był pewnym, że nie dokazałby tego powolny ogień i ćwiartowanie żywcem. Zmarszczył brwi, ręka jego spadła ciężko na ramię strażnika. Próbował ostatniego sposobu.
— Jakiego to rannego przechowujesz, mości Makarewicz? Dziś mi o tem donos dano! — spytał znienacka.
Stary ani mrugnął. Siwe jego oczka pełne dziecinnej naiwności i zdumienia, spoczęły na panu.
— Rannego? — powtórzył przeciągle — jakiego rannego? Albo ja wiem, jasny panie! Ja tu od miesiąca nie widziałem żywej duszy. Zresztą chata otwarta; jasny pan może się sam przekonać.
— Tak, chata twa pusta, wiem o tem, lecz wiem też, żeś ukrył przed sądem i karą powstańca: Świdę z Luchni! Pamiętaj, że to go nie uratuje, a ciebie zaprowadzi na stryczek. Czyś zrozumiał?
— Niebardzo, proszę pana, ale to już ja od urodzenia mam takie tępe pojęcie! Tych Świdów dwóch było podobno; mówili ludzie, że obadwa zginęli — ha, może się który wyskrobał z biedy. Tego starszego szkoda, żona, dziecko! Chwała Bogu, jak żyje. Jam go raz w życiu widział na jarmarku temu trzy lata. No, proszę, i jego szukają u mnie, skądże u mnie! To ci głupi donos, proszę pana!
Czaplic za ramię go potrząsnął. W oczach mu płonął dziki ogień.
— Tyś sam głupi, stary! Znam cię, masz się za chytrego, myślisz mnie oszukać! Słuchaj, Świda tu jest, ty wiesz który, ty wiesz gdzie! Strzeżesz go dla swej panienki, no, to strzeż dobrze, bo ja, ja ci przy-