Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żąca, głucha, zdziczała życiem w lesie, odpowiedziała, że strażnik od świtu był w lesie z rewizją.
Gdzie — nie wiedziała. Obszar był ogromny, porosły stuletnią jedliną i dębami, przerżnięty siecią trzęsawisk, zwierza chował setki i mirjady ptactwa. Pan Czaplic zabłądziłby o sto kroków.
Zły, kazał kobiecie otworzyć sobie wszystkie drzwi, zrewidował straż, chlewy, stodołę, każdy zakątek; nie minął najmniejszego kąta i sprzętu — napróżno.
Nie było nic podejrzanego prócz kilkunastu kul w woreczku, które zabrał z sobą. Na owe czasy był to dostateczny dowód, by zgubić człowieka.
Gdy wychodził posępny i zabierał się zpowrotem, z boru ukazał się strażnik. Szedł sobie powoli z torbą przez plecy, z kijem w ręku; zdaleka ujrzawszy pana, zdjął czapkę, zbliżył się, kłaniając.
— Gdzież to byłeś? — zagadnął go pan Dominik, przenikliwie mierząc oczami chytrą, niby nieroztropną twarz dawnego lokaja.
— W puszczy, jasny panie. Chłopstwo teraz kradnie na potęgę, wdzierając się od brzegów. Wczoraj omal mnie nie zabito, gdym odbierał siekiery.
— Jesteś widocznie za stary do tej służby. Będę zmuszony zmienić ci miejsce! — rzekł Czaplic, uważając, co za wrażenie zrobi ta uwaga.
— Na rozkazy pańskie! — odparł spokojnie Makarewicz.
Spokój ten do szału doprowadzał dziedzica. Powiernik Władki miał, jak ona, twarz uśmiechniętą, rozradowanie w oczach.
Ten człowiek znał losy Świdy, wiedział, czy żyje, może go sam przechowywał, ale czyż był sposób do-