Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było śmierci Świdy, największą rozkosz sprawiłby mu jego jęk ostatni.
— Żyje! Gdzie? Jak?
Do obłędu dochodził, furje nienawiści, zazdrości, zemsty odbierały mu sen, siły, zdrowie; śliczny uśmiech Władki burzył mu wszystkie męty w duszy. Był to także męczennik — występku.
O Świdzie wieść zginęła, nie zostało żadnego śladu. Szpiegi moskiewskie go nie znalazły i szpiegi Czaplica wróciły z niczem i on sam nie był w stanie niczego się dobadać, choć się tem tylko zajmował.
A jednak on żył — Czaplic przysiągłby na to!
Tymczasem tygodnie mijały. Z powiatu ledwie dyszącego po rabunkach, aresztowaniach i śledztwach, ustąpiło wreszcie wojsko, wybrano trzy kontrybucje, jenerałowie rosyjscy poczęli zjeżdżać i obejmować pokonfiskowane majątki; szlak sybirski dniem i nocą roił się zesłańcami; pędzono całe osady, setki pokutych więźniów, małe dzieci, kobiety i starców. W Wilnie wznoszono cerkwie i pomniki. Aprasjew dostał order i cztery folwarki, pułkownik Bezgałowkin zapijał się czystym rumem... a Czaplic widział tylko, jak z dnia na dzień rysy Władki nabierały coraz cudniejszego wyrazu, a bladą, znękaną twarzyczkę pokrywał rumieniec...
Wróg jego żył — dziewczynka wiedziała o tem — byli szczęśliwi.
Raz po nocy bezsennej Czaplic wychudły, żółty, straszny jak uosobienie grzechu, kazał osiodłać konia i ruszył do straży Makarewicza.
Nie zastał gospodarza. W chacie stara baba, słu-