Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech jedzie co rychlej! Wszak mu nie brak niczego, niech się nie ociąga. Odetchnę dopiero, gdy będzie bezpieczny! To okropne, Ignacy, ta ciągła trwoga, że go nam zabrać mogą, ledwie odratowanego! O, niech się spieszy!
— Nie trzeba się tak bać, panienko! Boskim cudem żyje, Bóg go dalej nie opuści. Gdyśmy go w grób nieśli, a on się przecknął na waszych rękach, to znak, że Pan z nami! Nie bójcie się!
— Kiedyż wyjeżdża?
— Za parę dni! Brak mu jednej rzeczy, towarzysza. Nie chcę go puszczać samego po tylu miesiącach choroby, po tylu ranach, a ja pójść nie mogę, mnie śledzą. Panicz chce wziąć z sobą mlecznego brata, przyjaciela, z którym przeżył wiek i ufa jak samemu sobie.
— Któż to taki?
— Chłop z Luchni, Michałko. A przytem panicza papiery zostały w domu, dwór spalili kozacy, może chłop je ocalił! To do podróży niezbędne.
— Więc tego chłopa zaprowadzisz do kryjówki? Strzeż się, Ignacy!
— Panicz tak kazał, wierzy ślepo w przywiązanie Michałka, a zresztą niema innej rady! Pan Czaplic mnie śledzi, muszę przestać odwiedzać schronienie. Chłopa nikt nie podejrzewa, wyręczy mnie.
— Pan Czaplic cię śledzi? — spytała blednąc.
— Tak, panienko! Oh, co to za człowiek! Pan Świda znał go dobrze!
— Niestety! Jam niedawno przejrzała! To zdrajca! On nienawidzi pana Świdy! Ignacy, pilnuj go, to gorsze od Moskali!