Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiem, panienko! Ale nad nami wielki Pan! On wam obojgu da szczęście, boście je sobie wycierpieli.
Uśmiechnęła się smutno.
— Idź już, Ignacy, do tego człowieka, a paniczowi powiedz, że się spotkamy w Paryżu, niech na mnie czeka, przyjadę!
Rozeszli się w dwie przeciwne strony.
Nazajutrz od rana nie było już właściciela w Sterdyniu. Coś go przeczuciem ciągnęło do puszczy, ale już nie zajechał do straży Makarewicza. Jak kondor krążył wokoło lasu, badając gąszcza, nasłuchując na każdy odgłos, posuwając się ostrożnie w głąb dzikich ostępów. Coraz posępniejszy zdał mu się krajobraz. Stuletnie jodły czarnym walem grodziły mu drogę, grząskie, zdradzieckie polanki, gładkie napozór jak murawa, wciągały go w trzęsawiska; czarne, leniwo płynące rzeczułki krzyżowały się co kilkanaście kroków w nieprzebyty labirynt. Miesiąc czasu wymagało, by przejść wzdłuż i wszerz to złowieszcze pustkowie, rok, by je poznać dokładnie.
Rok! Pan Czaplic zgrzytnął zębami. Co mu po roku, kiedy był pewien, że lada dzień zbieg przepaść może i zemsta z rąk mu umknie na zawsze. Czuł, że popełnił straszną pomyłkę rozmową z Makarewiczem. Był jak ten nieuk łowiec, co strzela w przeddzień polowania w pobliżu gniazda zwierza, a matka ostrożna wynosi małe tejże nocy w inną, dalszą kryjówkę.
Tak rozmyślając, Czaplic jechał stępa, gdy nagle koń zastrzygł uszami, zachrapał, rzucił się wbok. Jeździec rzucił szybko oczami, serce mu zabiło z ra-