Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dości, sądził, że ujrzy powstańca, lecz natomiast zobaczył inne widowisko.
Zobaczył, bo uwagę jego wnet zwróciło w tę stronę jakieś mruczenie, sapanie i mlaskanie językiem. Leżał tam zwalony olbrzymi dąb. Padł zapewne burzą pobity lub starością, przed dziesiątkami lat. Z olbrzyma został tylko czarny, spróchniały pień i dwa konary. U jednego z tych konarów, przykucnięty niezgrabnie na ziemi, siedział wielki bury niedźwiedź.
Pan puszczy był mocno zajęty. Przedniemi łapami oddzierał powoli drzazgi próchnicy, rozgrzebywał je i wybierał łapczywie wielkie, białe glisty, pożerając je jak przysmak. Oblizywał się smakosz i mruczał z ukontentowaniem. Na parsknięcie konia, podniósł powoli łeb swój szeroki, roztworzył paszczę, zatrzymał się w robocie. Nie podobał mu się gość, zamruczał tym razem dziko, poruszył się, chciał wstać.
Czaplicowi zjeżyły się włosy, wyjeżdżając, zapomniał wziąć broń! Obejrzał się: miał za sobą gąszcz, wśród którego, tylko powoli jadąc, mógł się zorjentować. Śmierć wisiała nad nim! Niewiadomo, kogo wezwał w duchu, Boga, czy szatana, i komu to życie zdrajcy było potrzebne, ale w tejże chwili niedźwiedź, jakby mu żal było bankietu, spuścił głowę. Biały robak go skusił, połknął go, oblizał się i począł dalej grzebać w próchnie.
Pan Czaplic stracił ochotę do dalszej eksploracyjnej podróży. Świda był pod bezpieczną strażą, jeśli istotnie znajdował się w puszczy. Przytem pan Czaplic spostrzegł, że łatwiej jest wjechać w matecznik, niż zeń się wydostać, bo dopiero pod wieczór dobił się do otwartego pola. Klnąc, ruszył do dworu.