Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drogą tą samą, o kilkaset kroków naprzód, szedł chłop, niosąc na plecach pęk świeżo zdartej kory wierzbowej na chodaki. Na tętent konia obejrzał się nieznacznie, potem nasunął czapkę na oczy, zszedł na sam brzeg gościńca, skurczył się, zmalał, chciał być niezauważonym. Ale sterdyński pan był ciekawy. Gdy strach minął, w każdym człowieku domyślał się Świdy. Koń dwoma susami dopędził chłopa, świdrujące oczy pana dojrzały w jednej chwili ogorzałą twarz Michałka, pamiętną z bardzo dawnych czasów.
— Drugi wspólnik tego łotra! — mignęła mu myśl piorunem.
Zatrzymał konia, ale nauczony rozumu przejściem z Makarewiczem, był już ostrożny.
— Skąd ty? — krzyknął tonem rozkazu.
Michałko stanął. Skłamałby innemu, ale i on znał Czaplica, wiedział, że wykrętby się nie udał.
— Z Luchni — odparł.
— Cóż to, lasu u was brak, że aż tu przychodzisz kraść łyka?
— Żebym miał kraść, tobym kradł w domu. U nas dwór bezpański. Na te łyka mam kwit od rządcy.
Chłop flegmatycznie dobył z za koszuli szmatkę, z jednego jej rogu wyjął certyfikat swej prawości i przedstawił panu, poczem ruszył dalej, nie rad rozmowy.
Ale pan Czaplic zrównał się z nim i zaczął przyjacielską gawędkę.
— Cóż słychać u was w Luchni, dobrze? Pola własne, chaty własne, swoboda!
— Nic nowego dla mnie. To samo miałem przed-