Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tem, a com stracił, tego mi car nie da! — odrzekł Michałko.
— A cóżeś stracił? — badał pan ciekawie.
— Dobytek przepadł w dworskim pożarze co do nogi.
— Nic nie wyratowałeś?
— A nic, zajęło się nagle i poszło z dymem. Piętnaście sztuk miałem i dwa woły jak cacka, wiśniowe, dobrane jak jeden! Takich nie znaleźć w okolicy. Cóż mi teraz z pola, kiedy go zorać niema czem! Co mi ze swobody i woli?
Chłop westchnął, cmoknął, splunął z desperacji.
Czaplic trafił na najdrażliwszą strunę chłopskiej duszy.
— Jak pan wróci, to dostaniesz woły! — wtrącił chytrze.
Michałko ramionami ruszył, milczał.
— Pan twój nie zginął. Wszak wiesz?
— Nie słyszał.
— Żyje, Moskale go szukają.
— Nie wiem.
— Już nawet trafili na ślad. Naczelnik mi mówił, że wiedzą, kto go przechowuje i kto wie o tem. No, z tymi będzie krucho! Za ich zdrowie świeczki w cerkwi stawiać nie warto. Będą wisieć.
Michałko milczał, niezbadany, spokojny, nie zatrwożony groźbą, jakby jej nie rozumiał.
— Nie słyszał! — powtórzył po chwili obojętnie.
Czaplic rzucił jeszcze kilka słów potocznych, na konia cmoknął i pokłusował do wsi.
Na samym jej wstępie stała duża karczma, a na