Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej progu żyd rudawo-siwy, suchy, kościsty, o biegających oczach, rozmawiał z kilku chłopami.
Na widok pana chłopstwo usunęło się trwożnie, żyd zdjął czapkę, potem aksamitną myckę, i na skinienie Czaplica podszedł cały w ukłonach.
Zwał się Juda Liwor, od lat dwudziestu był faktorem, kupcem, szpiegiem, posłem, prawą ręką sterdyńskiego pana.
Pan się na siodle przechylił, Juda nastawił ucha, wysłuchał krótkiego rozkazu, pokiwał głową na znak, że pojął, powiedział kilka słów, cmokał, dziwił się, wkońcu położył rękę na sercu ręcząc, że rozkaz wypełni i wśród tysiącznych ukłonów cofnął się o krok.
Czaplic popędził ulicą wioskową, Juda pozostał w progu, a korzystając z zachodu słońca i wolnej chwili, począł, zwrócony na wschód, modlić się we właściwy żydom śpiewny, przeciągły sposób...
Przy tej pobożnej czynności zastał go Michałko.
Chłop szedł raźno, śpiesząc do domu, spojrzał jednak na karczmę, zwolnił kroku, targując się sam z sobą o kieliszek wódki. Jest to najcięższa pokusa.
— Dobry wieczór — zagadnął go żyd, — może wy z puszczy?
— Aha! — Krowa mi wczoraj zginęła, musiały ją wilki porwać. Nie widzieliście kości?
— Nie. Wilki to widziałem.
— Gdzie?
Już stali u drzwi. Karczmarz wszedł, zapytaniem wzywając chłopa. Michałko westchnął, ale przestąpił próg, szukając w zanadrzu miedziaka. W izbie szynkownej było prawie pusto. Jakiś dziad chrapał pod