Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ławą, kilka bab kłóciło się z żydówką o ceny jaj i płótna, bachory tarzały się po podłodze, szwargocąc między sobą, wieś żyła jeszcze w polu.
Michałko usiadł.
Żyd nie pytając, podał mu miarkę wódki. Zaczęła się gawęda, ożywiona ze strony Judy, mrukliwa ze strony chłopa. Mówiono o urodzajach i lesie, o pogodzie i ostatnim jarmarku, skończono naturalnie na parze wiśniowych wołów. Żyd stratę wziął do serca jak własną, omal nie płakał, nie był syt szczegółów pożaru. Michałko na pociechę wychylił trzeci i czwarty kieliszek, stał się rozmowniejszym.
— A znacie wy woły Martyna w Słobodni? — zagadnął żyd.
— Kto ich nie zna! Sławne na całą okolicę, od moich piękniejsze. Po sześć lat mają, rogi jak obręcze, a dzieckoby poprowadziło. Martyn szczęśliwy!
— Można ich kupić.
— Ot, pleciesz! Martyn szalonyby był. Dawali mu panowie ćwiartkami pieniędzy. Tylko się śmieje.
Ręką machnął, zapalając fajkę.
Żyd mu się do ucha przechylił.
— A wam mogą one darmo przyjść — szepnął.
— Na złodziejam się nie zdał! — odparł chłop pogardliwie.
— Naco kraść! Nie kiwniecie nawet palcem, a ja sam przyprowadzę woły do chlewa — jak...
— Jak co?
— Jak mi powiesz, gdzie wasz panicz schowany w lesie.
Chłop odskoczył jak oparzony, odepchnął żyda, za czapkę wziął.