Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przeklęty żydzie! Jaki pan, co ty szczekasz! Naszego panicza zabili pod Krasną Choiną.
— liii — naco tu krzyczeć, naco kłamać! To mowa dla tych, co go szukają i zgubić chcą. Tfu, na co śmierć wspominać — niechaj on żyje i zdrów będzie! Juda wie, że on w puszczy, strażnik go pilnuje i wy! Jam gotów mu pomóc uciec, to dobry pan!
Michałko ponuro rozwiązał szmatkę, położył na stole należność, cofnął się do drzwi.
— Poczekajcie, poczekajcie, daliście za wiele! — żyd zatrzymał go za połę. — Co to, myślicie, żem ja szachraj, u mnie kruczek o grosz tańszy. Cztery grosze wam się należą! — Zaczęło się długie, pracowite przeszukiwanie kieszeni zatłuszczonego surduta.
— A jaki wy gorący — ciągnął żyd dalej. — Nie wierzycie mi, przeklinacie, owa, gwałtu! Jakbym co złego powiedział! Nu, nie chcecie mieć interesu z Judą sterdyńskim, pamiętajcie, żeby to wam na złe nie wyszło! Wspomnicie moje słowo. Możecie mieć woły, może jeszcze jaką sztukę bydła, albo dwie na płód — i zabogacieć darmo, za co? — Za parę słów! Albo ja Moskal, czy szpieg? Prosty żyd, mam interes do waszego panicza i tyle! Nu, ot i wasze cztery grosze! A jak jutro was wezmą kozaki, to pożałujecie uporu! Ja myślał, że wy rozumny człowiek, a wy głupi chłop, jak inni!
Michałko podniósł głowę. Cień niepokoju przebiegł mu po twarzy.
— Jakie kozaki? — mruknął.
— Te same, co spaliły dwór u was. Czy myślicie, że wasza chata mocniejsza?! Ech, wy głupi chłop, nie warto z wami gadać!