Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
VII.
WYDARTY ŚMIERCI DAREMNIE

Podczas gdy klęski spadały na okolicę, zabierając setki ofiar, miljony funduszów, podczas okropnych wypadków poprzednich rozdziałów był szmat ziemi nie tknięty pożogą, co go otaczała wiankiem; był człowiek oszczędzany przez rozbestwionych kozaków i urzędników.
W Sterdyniu był spokój. Jak za dobrych czasów szły tu zbiory i ziemne roboty, jak za pańszczyzny słuchali tu chłopi, roiła się służba, płynął dostatek. Jak magiczny krąg otaczał dwór i właściciela, zachował nietknięte miljony, pod dachem swym posiadał Władkę.
A jednak uleciało odeń wiele, bardzo wiele, i nie przyszło zadowolenie i szczęście. Glejt murawjewowski nie miał na to mocy.
Uleciał szacunek łudzi przedewszystkiem. Czaplic znalazł się sam, bez sąsiada, bez brata, bez przyjaciela; za granicą majątku spotykał twarze surowe, tchnące najwyższym wstrętem, dłoń każda cofała się, gdy on swoją wyciągał; gdzie się ukazał, obecni brali za czapki i schodzili mu z drogi, na progu Sterdynia nie postała polska noga, mijano dwór zdaleka, jak klątwą tknięty.
Wściekły, szalony męczarniami pychy, denuncjo-