Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał jednego po drugim dawnych przyjaciół. Brano ich na jego słowo, bez śledztwa, wywożono daleko, na ich miejsce występowali inni, niepomni niebezpieczeństwa, siły tego człowieka, miażdżyli go coraz sroższą pogardą.
Duch żył jeszcze w społeczeństwie, Czaplic walczył daremnie, był zgubiony, wystawiony u pręgierza, skazany na przekleństwo bratnie. Nazwisko jego poszło z powiatu do powiatu, z gubernji do gubernji, plwali nań nieznajomi, każdy, co polską krew miał w żyłach — dla Czaplica nie było miejsca w kraju.
I uleciał też od niego szacunek Władki. Usta jej milczały, nie rzekła mu słowa o zdradzie, mieszkała nawet w Sterdyniu, ale on z oczu jej wyczytał myśl i przed nią jedną spuszczał czoło zuchwałe, którem urągał całemu światu.
I była jeszcze jedna rzecz, najstraszniejsza, co dniem i nocą męczyła Czaplica, była myśl, co go nurtowała jak trucizna, gorsza od pogardy bratniej, od wstydu, od rozpaczy. Trawiony nią, jak żarem piekielnym, wił się jak płaz, zgrzytał zębami, szalał bezsilny. I na to nie miał mocy glejt murawjewowski.
Wówczas, gdy cudem uszedł od partji i dyszał zemstą na Aleksandra Świdę, szpieg doń przyszedł, jedna z owych istot, co pełza w dzień, a lata jak nietoperz w nocy i których parę miał we dworze u siebie, przyszedł i opowiedział mu mniemaną schadzkę Władki z Aleksandrem w Studziance.
Czaplic zzieleniał, słuchał jak potępieniec wyroku, potem jak wąż zwinął się z bólu i ohydnej złości. Nazajutrz gorzała Luchnia, powstaniec był wydany,