Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łęźmi lasu. Koń szedł coraz wolniej, szamocąc się z nadchodzącą burzą — zapadał zmrok. Makarewicz, znękany głodem i niewczasem, położył się w wozie, zdając się na los, obojętny na wszystko.
...I nagle zdało mu się, że gdzieś daleko zadudnił most, jakby gromadą jezdnych, puszczonych cwałem i znowu tylko wiatr huczał...
I znowu... już bliżej, doleciał go niby turkot wozu, w gwałtownym pędzie rzucanego nierówną drogą... nastawił ucha, nie, wicher wył coraz gwałtowniej, pędząc tumany kurzu!...
Aż wtem na zawrocie zaczerniało coś wśród drzew na trakcie. Słuch nie mylił strażnika!... Drogą pędziło kilku konnych policjantów, eskortując pocztową bryczkę. Rozbity dzwonek zakołatał posępnie... wicher donosił już wyraźnie ten dźwięk fałszywy i tętent koni. Makarewicz podniósł się w wozie, zatrzymał konia, z natężeniem wyglądał naprzód. Tabun się zbliżał, wyjechali na jaśniejsze miejsce, mignęły lufy strzelb i dobyte, jasne szable na bryczce.
Wieziono jeńca.
Nie widział go jeszcze Makarewicz, ale oczu nie spuszczał i wciąż stał na wozie, pochylony naprzód. Gromadka zrównała się z nim. Po twarzy starego przeszedł okropny wyraz... rzucił się wtył, ręce przed siebie wyciągnął, otworzył usta, jakby wołać chciał... i nagle zeskoczył na ziemię i jak szalony pobiegł za tą bryczką, padając, wstając, biegnąc dalej. Chrapliwy głos wydzierał mu się z gardła i łkanie okropne!...
Biegł, biegł, na nic niepomny i wpatrzony w tu-