Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

man kurzu, co został za bryczką i co opadał już, jąkał, bełkocąc, nieprzytomny:
— Paniczu! paniczu! paniczu!....
Kurz opadł, tętent cichł, dzwonek tylko w odstępach coraz dalszych dolatywał ucha. Bryczka, eskorta, jeniec, broń, wszystko przepadło jak senna zmora! Trakt się czernił długo, długo, pusto!...
— Paniczu, paniczu, paniczu! O Jezu! Staremu zabrakło sił, runął wzdłuż drogi, na śladzie kół, twarzą do ziemi, jęcząc coraz ciszej, coraz żałośniej. A wkońcu i jęk ustał, nie było nic słychać, nic widać, tylko wicher wył w pustce, coraz przeciągłej.