Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

porwał się żywo, wypadł na ganek, pokłonił się do kolan.
— A czego to? — spytał szlachcic.
— List z pieniędzmi przywiozłem od pana ze Sterdynia — wyjąkał Makarewicz — jasny panie, raczcie przyjąć i pokwitować. Mnie do domu bardzo pilno!
Niestański o krok się usunął, rękę wyciągniętą po list cofnął szybko, poczerwieniał.
— Ja nie znam waszego pana i listu od niego nie tknę. Prawda, żem mu pożyczył pieniądze, ale zwrotu nie chcę! Moje były czystą pracą zdobyte, a te, co mi oddaje, zdradą nabyte! Rąk walać nie chcę, niech je zatrzyma! A ty mi idź z oczu, sługo Moskala! Może cię tu przysłano za szpiega!
Strażnik aż się zachwiał, jak ktoś, co dostanie policzek, był blady jak śmierć! Słowa mu uwięzły w gardle. „Sługo Moskala”, on to usłyszał, Makarewicz, co miał rany z pod Grochowa, sługa Władki i Świdy! Oparł się o ścianę i długo stał złamany, sam, mnąc nieszczęsny list w dłoni. Niestański odszedł do domu.
Potem Makarewicz zszedł ze schodów coś mrucząc, po rozpaczy i upokorzeniu niesłusznem, gniew nim miotał. I znowu znalazł się na drodze, wlokąc się leniwo zpowrotem. Już nawet nie spieszył, tracił siłę i energję, chwilami tylko na wspomnienie słów Niestańskiego zgrzytał zębami i pięść wznosił przeklinając Czaplica; chwilami ręce składał i wznosząc oczy w niebo modlił się, by tam w domu nieszczęścia nie zastać...
Tymczasem wicher się zerwał, hulając po pustych polach, zasypując oczy piaskiem, jęcząc między ga-