Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bylem się spieszył — powtórzył desperacko. — Mnie żywego niema z niecierpliwości i strachu. O Boże, Boże!
Stary pobiegł pędem w stronę stajni.
Spieszył się biedaczysko, ach i jak jeszcze; lecz mu los, czy fatum ślepe czy dopust boży, zagradzało drogę. Sam nie wiedział, co myśleć o porządku dworskim. Wóz się popsuł, uprząż się rwała co chwila, o parę wiorst koń chudy, istna szkapa gałganiarza, ustał zupełnie.
Podejrzenie straszne obiegło duszę Makarewicza.
Czy ten wóz, uprząż, koń, sam list wreszcie, nie był wymysłem Czaplica, by go oddalić, zatrzymać jak najdłużej poza domem?
Stary się zatrząsł na tę myśl, chciał wracać. Poco? Wszak został tam Michałko i ujdą ze Świdą, nie czekając powrotu strażnika, a jeżeli Czaplic obławą zechce szukać powstańca, jak zwierza w kniei, to znajdzie legowisko puste, nie da go wziąć wierny sługa!
Makarewicz trochę uspokojony, powlókł się krok za krokiem, kijem okładając biedne zwierzę. Pod wieczór stanął w Borowinie. Spotkała go troska. Pan Niestański wyjechał przed godziną, miał wrócić na noc do domu. Stary siadł zgnębiony w kredensie — czekał. Czekał godzinę, dwie, dziesięć, czekał noc całą, nie śpiąc, nie wstając z miejsca. Chwilami płakać chciał z rozpaczy. Ranek wszedł, a on jeszcze czekał, blady, zmęczony — ściskając list w ręku. Trwoga opadła go znowu. Aż dopiero o południu zjawił się gospodarz domu. Stary na turkot bryczki