Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne. Te same centki, te same łaty, te same formy! Długie, niskie, zbudowane przepysznie, brodziły w trawie, występowały z za każdego krzaku, przechodziły na każdym zawrocie.
Michałko tarł oczy, spluwał, odżegnywał mamidło, nic nie pomagało. Martyna woły szły z nim wszędzie, aż do Luchni. Wchodząc do zagrody, widział je jeszcze leżące na gumnie i przeżuwające flegmatycznie dzienną paszę. Westchnął, spojrzawszy wbok, na puste chlewy.
— Och, moje wy wiszniowe, och, moje wy kochane! — i z westchnieniem tem wszedł do chaty.
Położył się, lecz nie zasnął.
Na czarnym pułapie izby pokazywały mu się jak żywe ilustracje rozmowy z Judą, straszne pijackie twarze kozaków, jakieś jęki, wycia, łkania kobiece, świst pletni, wszystko, na co się napatrzył w ostatnich czasach. To znowu, gdy wiatr zaleciał w komin i rozdmuchał węgle w piecu, z iskierek formowały mu się pożary i widział chatę w płomieniach, dobytek w perzynie, żonę i rodzinę w kajdanach i nędzy. Poruszył się na twardej ławie, nasunął na głowę siermięgę, zasypiał niby, lecz lada ruch, szczeknięcie psa, budziło go znowu. Zrywał się, siadał na posłaniu zalękły, zdało mu się, że do drzwi ktoś kołacze, że doń przychodzi zguba o bladej twarzy i strasznych, kościstych szponach.
I tak go świt zastał, rozpędził marzenia, do pracy zawołał. Wstał ociężały, ponury, w oczy nikomu nie spojrzał, jął się zajęcia bez zwykłej ochoty. Wyglądał chory, żonę ofuknął, dzieci rozpędził, sąsiadów nie pozdrowił słowem. Pod wieczór na konia siadł i po-