Płomienna obręcz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ZOFJA DROMLEWICZOWA
PŁOMIENNA
OBRĘCZ
WARSZAWA1931
Wydawnictwo Bibljoteka Tęczowa“


Tłoczono w drukarni „Grafia“, Warszawa. Tel. 687-52.

ROZDZIAŁ I.

Miasteczko było małe. Domy niskie i jakgdyby zmęczone swym wiecznym bezruchem. Gdzie niegdzie ożywiała monotonję ulicy doniczka pelargonji ustawiona za oknem.

Przez okno, ozdobione taką właśnie doniczką, patrzył Pawełek codziennie rano na dobrze sobie znane kamienie i wyboje, na ludzi, udających się do swego zajęcia.

Jego oczy zawsze zaciekawione, zwykle bardzo wesołe, a tylko niekiedy poważnie zamyślone, patrzyły na wszystko z badawczą uwagą.
I co rano, tak samo, Pawełek dziwił się mimowoli, że przez noc nic się nie zmieniło, że wciąż tak samo w jednostajnym smutku pogrążone stoi na swojem miejscu miasteczko, że wciąż tak samo niskie domy pochylają się pod niewidocznym brzemieniem nudy i zmęczenia.
Nie, nic się nie zmieniało. Przechodziły dni i tygodnie w jednostajności wytężonej pracy, codziennych rozmów, tych samych ludzi.
Nic się nie zmieniało i chwilami nawet wydawało się Pawełkowi, że już nigdy nic się nie zmieni. Zawsze tak samo będzie wychylał co rano głowę ponad liśćmi czerwonej pelergonji, zawsze tak samo będzie pomagał swemu ojczymowi w robocie, heblował deski, politurował szafy, myśląc o tym wielkim, o tym nieznanym świecie, który przecież gdzieś istniał.
Nikt ze znajomych dzieci nie myślał o nieznanym świecie. Nie myślał także jego przyrodni brat, dużo młodszy od niego Piotruś. Wystarczało im całkowicie małe miasteczko i nie zastanawiali się nigdy nad tem, że można mieszkać gdzieindziej, że można żyć inaczej. Tylko Pawełek wiedział. Pawełek pamiętał.
Już od tak dawna znajdował się w miasteczku, taki był mały, gdy wrócili, a jednak pamiętał. Pamiętał nieustający, niemilknący ani na chwilę gwar, pamiętał olśniewające światło, przed którem trzeba było mrużyć bezsilnie powieki, pamiętał czyjeś mocne ramiona, które przytulały go do siebie silnym a jednocześnie pieszczotliwym ruchem, pamiętał duże, ciemne oczy na bladej twarzy.
Pamiętał także dźwięki orkiestry i częsty, radosny śmiech matki.
To wszystko łączyło się z pojęciem tego wielkiego, nieznanego świata, o którym nic więcej nie wiedział, lecz którego nie chciał zapomnieć.
Tak, istniał gdzieś piękny, wielki świat, lecz Pawełek nie wiedział nawet, z kim może o nim porozmawiać.
Gdy mówił do swego ojczyma:
— Gdzie indziej jest pewnie zupełnie inaczej.
Ojczym odpowiadał dobrodusznie:
— E, wszędzie ludzie żyją tak samo.
Lecz Pawełek w to nie wierzył. Myślał, że może dowie się czegoś więcej od nauczyciela w szkole.
I rzeczywiście nauczyciel opowiadał wiele o gorących, skwarnych pustyniach Afryki o kilkudziesięcio-piętrowych domach — „drapaczach nieba” w Ameryce. Opowiadał o wielkich miastach, o licznych mieszkańcach, o żelaznych mostach. Lecz wciąż nie o tem myślał Pawełek. Tak, to wszystko, o czem wspominał nauczyciel, było zapewne wspaniałe i godne widzenia. Pawełek chętnieby to wszystko zobaczył, lecz za tem wszystkiem Pawełek nie tęsknił.
O tamtym, nieznanym świecie, który pamiętał, mogłaby z nim pomówić tylko matka. Ona przecież była z nim razem. Ona przecież tak samo jak on słyszała dźwięki muzyki, mrużyła powieki przed jaskrawym światłem wielu lamp i tak samo jak on patrzyła z czułością w duże, ciemne oczy na blade] twarzy.
Lecz matka nie mówiła o tem nigdy, nie chciała mówić.
Gdy Pawełek usiłował przypomnieć sobie coś z owych czasów głośno, gdy zadawał jakieś pytania, matka odpowiadała wymijająco, lub rozpoczynała rozmowę zgoła o czem innem.
Nie, matka nie chciała o tem pamiętać, Pawełek wiedział, czuł, że usiłowata zapomnieć o tem wszystkiem.
A chyba i jej nie przychodziło to z łatwoscią. W głębi pokoju, obok szafy, stał zawsze mały kuferek, który przywieźli ze sobą, a którego nie wolno było otwierać. Pawełek wiedział, że gdy nikogo nie było w domu, lub gdy już wszyscy spali, matka zaglądała do wnętrza kuferka, przeglądała jakieś ubrania i fotografje.
Ten mały, zniszczony kuferek łączył się w pojęciu Pawełka z owym, nieznanym, dalekim światem, którego on nie mógł zapomnieć, a którego matka nie chciała pamiętać.
Ciemne oczy w bladej twarzy były oczyma jego ojca i Pawełek czuł, że ojciec odpowiedziałby mu na wszystkie pytania, zaspokoił całkowicie jego ciekawość.
Lecz ojciec już nie żył. Pawełek pamiętał, pomimo że było to bardzo dawno, jak ojciec leżał w łóżku, chory na zapalenie płuc, jak długo ciągnęła się choroba.
Potem następowała jakaś luka, której nie obejmowała pamięć chłopca. Wiedział tylko, że ojciec umarł, a matka i on znaleźli się sami w tem małem cichem miasteczku, rodzinnem miasteczku matki. Wszyscy znali tu matkę. Znali ją jeszcze z tych czasów, gdy była małą dziewczynką, a potem podrastającą dziewczyną, zanim wyjechała do wielkiego miasta i tam poznała swego męża.
Litowali się nad nią, bo wróciła po paru latach już jako wdowa z małem dzieckiem.
Ale najbardziej litował się stolarz. On właśnie pomagał matce we wszystkiem. Matka kupiła sobie maszynę, bo szyła i haftowała pięknie i zajęła się szyciem bielizny i sukien.
Stolarz także zabawiał małego wówczas Pawełka, pokazywał mu swój warsztat i sam posłuszule patrzył, jak mały fikał koziołki naprzód i wtył.
Wreszcie, któregoś dnia stolarz poślubił młodą wdowę, co spotkało się z ogólną aprobatą całego miasteczka a także Pawełka, który zdążył polubić swego ojczyma.
— Kocha dziecko jak własne — mawiały sąsiadki z rozczuleniem.
Było to prawdą. Stolarz zajmował się chłopcem nietylko dlatego, że było to dziecko jego żony, lecz że Pawełek sam przez się ogrom nie mu się podobał.
— Takie to małe, a rozum ma jak stary — mawiał nieraz do żony.
— E, rozpuścisz na nic chłopaka — śmiała się matka.
Nawet wówczas, gdy stolarz został ojcem dwojga własnych dzieci, Piotrusia i Stefci, to Jednak wciąż opiekował się troskliwie Pawełkiem i nie czynił żadnej różnicy między nim a rodzonemi dziećmi. Przeciwnie, mogło się wydawać, że właśnie Pawełek obchodzi go najbardziej.
Pawełek odpowiadał mu tem samem uczuciem. Bardzo lubił swego ojczyma i często doznawał wrażenia, że jest to raczej jego starszy, dobry kolega, niż ojczym. Lubił pomagać mu w pracy, czytać głośno stary kalendarz, lub pokazywać mu swe sztuki gimnastyczne.
W głębi świadomości jednak pamiętał Pawełek, że oprócz tego dobrego, troskliwego stolarza, miał kiedyś swego własnego ojca, którego mocne ramiona tuliły go czule do siebie, a ciemne oczy patrzyły na niego z miłością.
Mijały dni w miasteczku spokojnie, jednakowo, podobne jedne do drugich, bardzo rzadko podkreślane jakimś niezwykłym wydarzeniem, czemś nowem i niespokojnem.
Podczas dnia pracowano ciężko. Wieczorem, po skończonej pracy spotykało się z sąsiadami, słuchało brzmiącej z oddali gry na skrzypcach, na których grywał codziennie pomocnik aptekarza, pan Antoni; gawędziło się o codziennych sprawach, o drożyznie, o coraz to innych troskach.
I nikt nie wiedział o tem, że co rano Pawełek, wychylając głowę przez okno, ponad czerwonemi kwiatami pelargonji, patrzy wokoło zdziwionemi oczyma, jakgdyby pytając:
— Jakto, więc znowu nie zaszło nic nowego?
Niekiedy nawet myślał, że już chyba nic się nie zmieni. Bo i cóż mogło się zmienić w małem, smutnem miasteczku?
I tylko, gdy leżał na gorącym piasku nad wodą, która przepływała obok miasteczka, gdy patrzył z oddali na wznoszące się na wybrzeżu domki, wtedy wyobrażał sobie z łatwością najrozmaitsze zmiany.
Oto znikają małe, niskie domki, biedne, wąskie ulice. Na ich miejscu powstaje wielki, biały pałac. Naturalnie Pawełek jest panem i właścicielem tego pałacu.
Na dziedzińcu zamkowym, obok zwodzonych mostów, ustawili się rycerze i oczekują rozkazu wodza.
— Słuchaj, Pawełku — przerywał marzenia głos Piotrusia, — chyba już wracajmy. Późno się zrobiło. Mama będzie się gniewać.
Pawełek odwracał się niechętnie. Tak, trzeba było wracać.
Jakże chętnie zapominał o pracy, o miasteczku, o własnym domu, leżąc tu nad brzegiem rzeki!
Jak pięknie odbijało się słońce w wodzie, której każda kropelka zdołała uchwycić błysk światła i zatrzymać go w sobie!
Jak przyjemnie było wystawiać nagie ciało na pastwę rozżarzonych promieni, a potem stanąć wysoko na rozhuśtanej desce i rzucić się w głębię wody.
Pawełek był doskonałym pływakiem; nie męczył się nigdy i pływał szybciej, niż starsi od niego chłopcy.
— Pływa chłopak jak ryba — mawiał z dumą stolarz.
Nikt z dzieci nie był taki zręczny jak Pawełek, nikt nie umiał tak zgrabnie fikać kozły, stawać na głowie, chodzić na rękach i wspinać się na drzewa. Nikt także nie umiał prześcignąć Pawełka. Jeżeli chłopcy urządzali wyścigi, wówczas Pawełek zaraz w pierwszej sekundzie odradzał się od pozostałych na taką odległość, że nawet marzyć nie można było o tem, aby go dogonić.
I gdy przybywał do mety spokojny, bez cienia znużenia, musiał zawsze czekać długą chwilę, zanim nadbiegli zdyszani współzawodnicy.
Nic więc dziwnego, że Pawełek cieszył się szacunkiem rówieśników.
— Ciągleby skakał i skakał — utyskiwał spokojny z natury Piotruś, którego starszy brat zmuszał do wykonywania męczących ćwiczeń przeskakiwania stołu, lub zawieszania się jedną ręką na framudze okna.
Matka również nie zachwycała się zbytnio zręcznością chłopca.
Patrzyła wprawdzie uważnie, a nawet, jak się chłopcu wydawało, z pewną znajomością rzeczy na trudne ćwiczenia, nie wyrażała jednak nigdy słowa podziwu lub uznania.
Przeciwnie, gdy już się napatrzyła, mówiła niechętnym tonem:
— Przestań, doprawdy. Wziąłbyś się lepiej do jakiejś porządnej roboty, czy zabawy. — Wtedy Pawełek patrzył na matkę rozżalonym wzrokiem i odchodził obrażony.
Nie umiał znaleźć odpowiednich słów, któreby wyrażały jego myśli. Nie umiał wypowiedzieć przekonania, że największą przyjemność sprawia mu poczucie zręczności i że opanowanie każdego ruchu, opanowanie ciała nie jest wcale rzeczą łatwą.
Zresztą, już po chwili matka żałowała, że mówiła w ten sposób.
Wołała więc chłopca:
— Pawełku!
A gdy chłopiec nie odzywał się, dodawała zachęcająco:
— Chodź tu, Pawełku. Smażyłam marmoladę, skosztuj czy dobra.
Wtedy Pawełek zjawiał się powoli. Jego ruchy i spojrzenie wyrażały wciąż obrażoną godność, lecz po chwili słodka gęstość marmelady pochłaniała całkowicie poprzednią przykrość i chłopiec jadł z apetytem, czując z każdym pochłanianym kęsem, jak jego zgoda z matką staje się trwalsza i silniejsza.
Raz nawet podczas takiego podwieczorku Pawełek zapytał:
— Mamo, czy my tu już na zawsze pozostaniemy?
— Jakto, czy zostaniemy?
— A tak, czy nie wyjedziemy nigdy?
— A czy kto z miasteczka wyjeżdża, że ci się tak jeździć zachciało?
Pawełek zamyślił się. Z głębi przeszłości usiłował wyrwać jakieś wspomnienie.
— E, nie, kto by tu jechał. Ale, tak mi się coś zdawało, że dawniej tośmy wcale nie przesiadywali na jednem miejscu.
Matka nie odpowiedziała. Nie słyszała może, bo bardzo mocno była wpatrzona w zniszczony kuferek.
— Nie pojedziemy nigdzie? — zapytał nieśmiało.
Matka westchnęła i Pawełkowi wydało się, że jest to westchnienie żalu.
— Nie, — odpowiedziała wreszcie.
— A dlaczego?
— A gdziebyśmy pojechali, Pawełku? — zapytała, jakgdyby się radząc.
Chłopiec wykonał ręką szeroki ruch.
— W świat...
Matka znowu westchnęła.
— Poco, to nie tak łatwo dać sobie radę na szerokim świecie.
— Już ja sobie dam radę — zapewnił Pawełek dumnie.
— Jeszcze jesteś za mały — powiedziała matka. — Jak dorośniesz, to pewnie pojedziesz i zobaczysz inne miasta i innych ludzi.
Czekał więc Pawełek na tę chwilę, gdy dorośnie, a tymczasem chodził do szkoły, pracował razem z ojczymem, śpiewał głośno i był najzręczniejszym i najsilniejszym chłopcem w miasteczku.
I tylko wieczorem, gdy w cichym mroku ginęły zarysy domów, gdy blade gwiazdy niepewnie migały na niezupełnie jeszcze ciemnem niebie, Pawełek zamyślał się głęboko.
A gdy w chwilę później pomocnik pana aptekarza, muzykalny pan Antoni, grał jak zwykle na skrzypcach, wówczas chłopiec doznawał dziwnego uczucia.
Pawełek tęsknił, nie wiedząc wcale, co to jest tęsknota i za czem może tęsknić.


ROZDZIAŁ II.

Gdy na arenę cyrku wjechała mała Dolly, wszyscy jednocześnie zaczęli klaskać w ręce. Klaskano dłużej, niż aktorom występującym poprzednio. Wprawdzie tresura koni, którą popisywał się dyrektor przed chwilą, cieszyła się ogromnem powodzeniem, wprawdzie żarty dwóch klownów wywoływały wybuchy śmiechu, mimo to oklaski nie były przed chwilą tak mocne i radosne jak obecnie.
Mala Dolly wyglądała zupełnie tak samo jak na afiszach, które porozwieszano w całem miasteczku i które powiewały przy wejściu do cyrku. Afisz wyobrażał małą Dolly w chwili, gdy stała śmiało na grzbiecie dużego, białego konia. Jedną nogę miała podniesioną ku górze i, patrząc na afisz, czuło się dokładnie, że za chwilę dziewczynka podskoczy i zmieni swą pozycję.
Teraz, okrążając arenę, pochylając jasną główkę w ukłonie, Dolly stała tak samo w triumfującej pozie, by już po chwili nagłym ruchem usiąść, zeskoczyć, wskoczyć, pędzić galopem i znów jechać spokojnie, cichym stępem.
Mała Dolly „najzręczniejsza woltyżerka świata”, jak głosiły afisze, była istotnie uroczem dzieckiem.
Jej złote włosy, misternie ułożone w loki, powiewały wokoło drobnej twarzy. Duże ciemnoniebieskie oczy, przysłonięte czarnemi rzęsami, spoglądały wokoło z radosnem zdziwieniem.
Dziewczynka nosiła błękitną, króciutką sukienkę, naszywaną blaszkami i tego samego koloru atłasowe, płytkie pantofelki.
Stojąc na siodle, rozsyłała na wszystkie strony cyrku powietrzne pocałunki, a jej biały koń, jakgdyby rozumiejąc powagę chwili, kiwał dumnie głową w takt muzyki.
Pocałunki dziewczynki przyjmowano grzmiącemi oklaskami.
Niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolicy byli obecni na przedstawieniu. Wszyscy też odczuwali szczery zachwyt dla małej Dolly.
— Małe takie dziecko, a jak to konno jeździ — zachwycano się dziewczynką głośno.
Wszyscy też nieznużenie bili brawo. Najgłośniej jednak, najmocniej i bez przerwy klaskał Pawełek. Już go ręce bolały, już dłonie poczerwieniały od uderzeń, a on klaskał coraz zawzięciej.
Jakże mu się podobała mała Dolly, jej biały koń, jej błękitna sukienka, ona cała!
Od chwili, gdy wszedł do cyrku, wydało mu się, że rozpoczął inne życie. Od chwili, gdy wozy cyrkowe wjechały do miasteczka, gdy ulokowały się na placu niedaleko drogi do rzeki, Pawełek doznał wrażenia, że zmleniło się wszystko.
Nagle ożywiło się miasteczko. Jaskrawe afisze zmąciły codzienną nudę, która zda się zaciążyła raz na zawsze nad ludźmi i domami.
Nagle ożyło wszystko. Na każdym parkanie, na każdym płocie, w wystawach sklepów zostały zawieszone afisze, a na każdym z nich znajdowała się Dolly „najzręczniejsza woltyżerka świata“, która w błękitnej sukience galopowała na białym koniu.
Zmieniło się wszystko. Przybyli nowi ludzie. Na wielkim placu stały wozy cyrkowe, a wewnątrz nich, jak sądził Pawełek, gościło szczęście i wesele.



Całemi godzinami przyglądali się afiszom.
Całemi godzinami przyglądali się chłopcy z miasteczka afiszom, całeml godzinami kręcili się koło placu i starali się nawiązać rozmowę z mężczyzną w aksamitnej kurtce, który chodził po ulicach, rozklejając afisze.

Zresztą, nietylko dzieci były zainteresowane tem niespodziewanem przybyciem cyrku. Dorośli brali również żywy udział w nowem wydarzeniu.
Niekiedy, bardzo rzadko, zatrzymywała się mała trupa wędrownych kuglarzy w miasteczku; prawdziwy jednak, porządny cyrk nie przejeżdżał tędy od lat wielu. Miasteczko było zbyt małe, zbyt ubogie, aby się opłacało urządzać większe przedstawienia.
Jak się później okazało, cyrk zatrzymał się w miasteczku tylko dzięki przypadkowi. Dyrektor załatwiał jakąś ważną sprawę w pobliskiem mieście, gdzie jednocześnie dano kilka przedstawień, po drodze zaś zachorował jeden z artystów, któremu wezwany lekarz zalecił absolutny spokój.
Zmuszony więc do kilkudniowego zatrzymania się, dyrektor cyrku postanowił urządzić przedstawienie.
Pawełek zdołał jeszcze przed przedstawieniem dowiedzieć się wielu ciekawych szczegółów Już wiedział, że mała Dolly nazywała się w rzeczywistości Dorotką, że zachorował Alfred, który umiał grać na wszystkich instrumentach; wiedział, że cyrk ruszy niebawem w daleką drogę, do wielkiego miasta. To wszystko wiedział Pawełek i dzielił się temi wiadomościami ze wszystkimi spotykanymi po drodze znajomymi. A że znajomi słuchali z prawdziwem zainteresowaniem, to też Pawełek wrócił do domu z ogromnem opóźnieniem.
— Co się z tobą stało? — zapytała matka.
— Ach, mamo, cyrk przyjechał.
— Cyrk — zdziwiła się matka, — prawdziwy cyrk?
— Prawdziwy. Wszędzie afisze takie wiszą: dziewczynka na białym koniu, zupełnie mała dziewczynka, napewno młodsza ode mnie, może trochę starsza od Piotrusia.
Lecz matka przerwała mu nagle:
— Więc co z tego, że mała dziewczynka. To już dlatego na obiad się spóźniasz, o porządku w domu nie pamiętasz?
Pawełek spojrzał na matkę zdziwiony. Matka gniewała się rzadko, a teraz nie miała chyba do gniewu najmniejszego powodu.
— Ależ, mamo, cyrk przyjechał.
— Słyszałam, więc co takiego, że przyjechał — odpowiedziała niechętnie.
— Tam są takie konie, żebyś widziała — mówił — białe, czarne, gniade, rozmaite.
— A są dzikie zwierzęta? — zapytała wreszcie, dając się wciągnąć w rozmowę.
— Nie wiem — od powiedział Pawełek niepewnie. — Nie wiem, chyba niema.
— Cóż to za cyrk bez dzikich zwierząt? — powiedziała z lekceważeniem matka.
Pawełek poczuł się tak obrażony, jakgdyby cyrk stanowił jego niepodzielną własność.
— Przecież to wędrowny cyrk — tłumaczył. — Nie wszystkie cyrki mają dzikie zwierzęta.
— Co ty tem wiesz — przecięła matka rozmowę.
— A widziała mama afisz, jaki ładny-próbował Pawełek powrócić do tego samego tematu.
W tej samej chwili wszedł do mieszkania ojczym. On również był przejęty nowem wydarzeniem.
— Pawełek, widziałeś, jaki do nas cyrk przyjechał?
Chłopiec zadowolony, że znalazł w nim sprzymierzeńca, zwrócił się w jego stronę.
— A jakże, ta mała Dolly naprawdę nazywała się Dorotka.
— W cyrku jest tak zawsze — powiedziała matka — zawsze im imiona zmieniają.
— To jak jabym się nazywał? — zapytał clekawie chłopiec.
— Przecież nie jesteś w cyrku.
Ojczym roześmiał się dobrodusznie.
— A wiesz, Anusiu, że onby się do cyrku nadał. Skakać to przecież umie, aż pod niebo podskoczy.
— Tak, tak, przewracaj chłopcu w głowie.
Stolarz się zmieszał.
— Dostałem pilną robotę — powiedział, chcąc skierować rozmowę na inne tory.
Lecz Pawełek chciał koniecznie pomówić jeszcze trochę o cyrku. Pociągnął ojczyma za rękę szepnął mu do ucha:
— Ale chyba pójdziemy na przedstawienie.
— Naturalnie, — potwierdził pośpiesznle stolarz — pójdziemy wszyscy, cały dom.
Paweł z radości fiknął kozła na środku pokoju, lecz zły humor matki nie poprawił się wcale.
— Ja chyba nie pójdę — powiedziała obojętnie.
— Dlaczego? — zapytał mąż zdziwiony.
— Mamo, chodźmy koniecznie — nalegał Pawełek.
Matka nie chciała jednak zmienić postanowienia.
Mówiła, że Stefcia niedomaga i musi przy niej zostać, że ma pilną robotę do wykończenia.
Wprawdzie w godzinę później Pawełek, wychodząc z domu, spotkał matkę, stojącą przed afiszem i wpatrzoną weń badawczo, mimo to do wieczora matka postanowienia nie zmieniła i została w domu.
Dlatego do cyrku poszedł tylko stolarz z dwojgiem dzieci, Pawełkiem i Piotrusiem.
Pawełek jako starszy objaśniał bratu wszystko z wyrazem wyższości.
Obaj zresztą byli jednakowo zachwyceni i oczarowani.
Tresowane konie wydały im się najmądrzejszemi stworzeniami na świecie. Stolarz podzielał również zachwyt dzieci.
— Takie to mądre jak ludzie — mówił, gdy na dany przez dyrektora znak, okrzyk, klaśnięcie biczem konie wykonywały najrozmaitsze sztuki, gdy zrywały się, przyklękały, przebijały łbami papierowe obręcze.
Niemniejszy zachwyt wywołały także sztuki żonglera.
Gdy z głębi lśniącego cylindra wyjmował żongler nieznużenie małe żółte kurczątka, jedwabne wstęgi, głośno dzwoniący budzik i wiele innych przedmiotów, wówczas zebrana publiczność wybuchała niepowstrzymanym, głośnym śmiechem, który nie milkł przez długą chwilę.
Śmiechy wzmogły się jeszcze, gdy żongler zbliżył się do pierwszego rzędu widzów i lekkiem muśnięciem ręki wydobywał z czupryn, siedzących niespokojnie chłopców, całe garście złotych monet.
Ów śmiech wesoły i głośny zamienił się po chwili w okrzyki zachwytu i wzruszenia.
Mała Dolly, „najzręczniejsza na świecie woltyżerka”, podobała się każdemu.
Jej wyjątkowo ładna twarzyczka, zgrabna, drobna postać budziły w widzach uczucie mimowolnego rozczulenia.
To dziecko, tak ładne, tak zręczne i tak małe, wykonywało swe trudne sztuki z wdziękiem i lekkością.
— Dyrektor jest jej ojcem — informował Pawełek.
— Zdaje ci się pewnie.
— Sam słyszałem, jak zawołał na nią „Dorotko“, a ona odpowiedziała: „idę tatusiu“.
Wzruszenie i podziw, jakie wywołała mała Dolly, ustąpiły wkrótce miejsca okrzykom wesołości.
Występowali dwaj klowni i ich umączone twarze, maski głupiego śmiechu, wzajemne płatanie sobie figli wywoływały ogólną wesołość.
Piotrusiowi podobały się najbardziej czerwone kółka na twarzach klownów i pytał z zainteresowaniem, czy to zawsze klowni muszą takie właśnie kółka sobie na twarzach rysować.
— E, nie — uspokoił go ojciec, — mogą sobie, co chcą wyrysować, byleby tylko wyglądali pociesznie.
— Ale walą się mocno! — dodał po chwili z uznaniem.
— A jak świetnie kozły fikają — szepnął z podziwem Pawełek.
Jego zachwyt jednak wzmógł się naprawdę, gdy po chwili orkiestra zagrała przejmującą, budzącą lęk melodję.
Na arenie ukazali się dwaj akrobaci. Ubrani byli w czarne, obcisłe trykoty.
— Nazywają się „rycerze śmierci” — przeczytał w programie Pawełek.
Akrobaci ukłonili się publiczności, potem zwinnie przedostali się po linach ku wiszącym w górze trapezom. Rozhuśtali je niedbałym ruchem i rozpoczęli swoje trudne, karkołomne popisy.
Raz! — i jeden z akrobatów zeskakiwał ze swego trapezu.
Dwa! — zawisał na chwilę w próżni.
Trzy! — zdołał już pochwycić wyciągnięte ręce towarzysza i wraz z nim kołysał się ponad areną, spadnięcie na którą groziło mu niechybną śmiercią.
Zabrzmiały groźne dźwięki bębna, potem orkiestra umilkła nagle.
I śród absolutnej ciszy akrobata wykonał swój szalony skok — salto-mortale i już po chwili uśmiechnięty, zwycięski kłaniał się w triumfującym ukłonie.
Pawełek przymknął oczy. Zdawało mu się, że zna tego kłaniającego si akrobatę, zdawało mu się, że jut kiedyś widział taki skok, słyszał pełne grozy uderzenia bębna. Już kiedyś przeżył taką chwilę oczekiwania, trwogi tak wielkiej, że obawiał się, aby zupełnej ciszy nie zmąciło bicie jego serca. Już kiedyś przeżył chwilę radości, gdy linoskoczek uśmiechnięty i wspaniały kłaniał się publiczności.
Doznawał wrażenia, że już był w takim cyrku, że już widział to wszystko, że zna i pamięta tresurę koni, popisy woltyżerki, sztuki żonglera i uśmiechy klownów.
Lecz nadewszystko znajomym wydawał mu się linoskoczek.
— Paweł, śpisz, czy co? — potrząsnął go ojczym za ramię.
Pawełek otworzył oczy. Spojrzał na kłaniających się wciąż, w podzięce za niemilknące oklaski, akrobatów.
Nie, nie znał ich przecież. Nigdy nie widział tych twarzy, zmęczenia których nie mógł rozeznać pod warstwą białej szminki.
Nie znał ani jednego, ani drugiego linoskoczka.
A jednak, patrząc na nich, doznawał takiego uczucia, jakby to wszystko już widział, jakgdyby to wszystko działo się nie po raz pierwszy.
Gdy wreszcie umilkły oklaski, nastąpiła przerwa. Wszyscy poszli oglądać konie.
Piotruś i jego ojciec podawali koniom z uciechą kawałki cukru, Pawełek zaś przechadzał się jak we śnie. Podchodził wprawdzie do koni, klepał je, karmił, lecz czynił to bezmyślnie. Zajęty był wciąż jedną myślą:
— Kiedy ja już to wszystko widziałem? Jak to było? Czy to możliwe?
Słuchał rozmowy ojczyma z sąsiadem.
— Że też taki człowiek się nie boi. Życie tak ryzykuje od jednego razu. Przecież jak zleci, to ani chybi śmierć gotowa!
— Oni są nauczeni.
— Nauczeni jak nauczeni, ale zawsze strach patrzeć, gdy lecą przez powietrze. Omyli się, o sekundę za późno odskoczy i już skończona cała zabawa.
— Pewnie, pewnie, nie łatwy to chleb.
— Aż mi się serce zatrzymało, gdy skoczył.
— Ja wiedziałem, że skoczy dobrze — odezwał się Pawełek.
— Wiedziałeś, nie bałeś się?
— Przez moment strasznie się bałem — przyznał chłopiec — wtedy, jak to muzyka grać przestała, ale potem to już wiedziałem, zanim jeszcze skoczył, że mu się uda napewno.
Po chwili dodał:
— Jabym też tak chciał skakać.
Ojczym spojrzał na niego z niekłamanym podziwem.
— Bój się Boga, chciałbyś, nie zemdliłoby cię z takiej wysokości?
— A nie, nauczyłbym się pięknie.
— Ot, głupstwa chłopak wygaduje — mruknął sąsiad; — skakać mu się nagle zachciało.
Lecz stolarz ujął się za swoim ulubieńcem.
— To prawda, że zręczny jest nad podziw. Prześlizgnie się wszędzie jak kot, skoczy tak wysoko, że nie wiem.
— To jeszcze niedosyć, aby zostać cyrkowcem. Tacy się od maleńkości uczą, ciała sobie wyłamują.
— Pawełek to taki giętki, zupełnie jakby kości nie miał.
— Tacy w cyrku od dzieciństwa sztuki robią, niejeden z ojca i z dziada już tem rzemiosłem się zajmuje.
— Prawda, prawda — przytwierdził skwapliwie stolarz, — to też Pawełek będzie nie cyrkowcem, a dobrym stolarzem. Prawda, Pawełek?
Chłopiec nie odpowiedział.
Mimo to stolarz chwalił go w dalszym ciągu.
— Taki pojętny jest do stolarki, że nie wiem. Dobry będzie z niego majster.
Słysząc te pochwały, Pawełek uśmiechnął się; nie przestawał jednak myśleć ani na chwilę o cyrku.
Stolarka! Jakże mu się wydawało to wszystko nudne i niegodne nawet myślenia. Heblowanie, spędzanie długich godzin w warsztacie ojczyma! Nie było jednak czasu na dalsze rozmyślania, gdyż przerwa dobiegała końca i trzeba było wracać na swoje miejsca.
Wszystkie dzieci, będące tego dnia w cyrku, patrzyły z zachwytem, klaskały w dłonie, podziwiały przedstawienie.
Lecz Pawełek jeden doznawał uczucia, że on właściwie należy do cyrku, że odnalazł coś, o czem dawno marzył, że jego miejsce jest tam, pomiędzy występującymi, a nie tu, pomiędzy przyglądającymi się.
Zajmowały go już nietylko popisy, a sama atmosfera cyrku, nieznany, nowy, ciekawy nastrój.
Słuchał dźwięków muzyki i wydawało mu się, że taką właśnie muzykę pamiętał. Wydawało mu się, że na tę właśnie chwilę czekał tak długo, tej zmiany wyglądał. Oto był ów daleki, nieznany świat, o którym marzył, za którym tęsknił.
I gdy przedstawienie się skończyło, Pawełek wbrew zwyczajowi milczał, nie wyrażając swego zachwytu głośno, pozwalając mówić Piotrusiowi i ojczymowi.
Ci zaś rozmawiali ze sobą bez przerwy. Piotruś zachwycał się, niezdarnie swą dziecięcą mową usiłując wyrazić doznane wrażenia.
Ojczym odpowiadał mu, nieco zdziwiony milczeniem starszego chłopca.
— Nie podobało ci się? — zapytał w pewnej chwili.
Pawełek spojrzał na niego ze zdumieniem.
— To wszystko było cudowne — szepnął.
Potem znowu milczał. Rozglądał się wokoło. Była już późna godzina i zwykle mieszkańcy miasteczka spali o tej porze głębokim snem.
Teraz wracali wszyscy rozbawieni, roześmiani, nie myśląc wcale o śnie i spoczynku
Zupełnie, jakgdyby inni ludzie — pomyślał chłopiec.
Znowu wyobraził sobie, że od chwili przyjazdu cyrku zmieniło się wszystko. Jaskrawe afisze zmieniły ludzi, zmusiły powolnych mieszkańców miasteczka do wzięcia udziału w zabawie, do wesela i śmiechu o późnej godzinie nocy.
— Mama już pewnie śpi — powiedział ojczym.
Lecz matka nie spała. I gdy przyszli, zaczęli jej opowiadać wszystko od początku. Wydawać się mogło, że czekała na nich, aby usłyszeć, jak się bawili.
Opowiadał więc ojczym o tresowanych koniach, które mu się najbardziej podobały, opowiadał Piotruś o zabawnych klownach, razem wspominali małą woltyżerkę Dolly.
— A ty, Pawełku, dlaczego nic nie mówisz? — zdziwił się stolarz.
Matka również spojrzała na Pawełka badawczo.
— Co to, niezdrów jesteś?
— Nie — odpowiedział Pawełek powoli. — Zdrów jestem. Tylko spać mi się chce.
Wcale mu się zresztą spać nie chciało i sam nie wiedział, dlaczego tak powiedział. Nie wiedział również, dlaczego nic nie mówił. Wydawało mu się, że nie ma czasu na rozmowy, że musi się nad czemś dobrze zastanowić.
— Jemu to się najbardziej podobały sztuki na trapezie — oznajmił stolarz.
Matka patrzyła na chłopca, jakgdyby oczekując, że powie coś, że będzie się głośno zachwycał, lecz Pawełek wciąż milczał.
— Chodźcie spać — powiedziała wreszcie matka. — Piotruś to już zasypia na stojąco.
Piotruś jednak zaoponował. Miał jeszcze tyle ciekawych rzeczy do powiedzenia. Nie mógł w żaden sposób zapomnieć o czerwonych kółeczkach narysowanych na czole i na nosie klowna i powtarzał wciąż jedno zdanie:
— Tacy byli ucieszni, mamo, tacy byli ucieszni,
Z wielkim trudem udało go się namówić, aby się rozebrał i położył.
Zasnął zresztą natychmiast, z chwilą gdy głowa jego dotknęła poduszki, nie zdążywszy dokończyć zdania, które zaczął przed chwilą i tylko przez sen mamrocząc niewyraźnie:
— Ucieszni, bardzo ucieszni!
Natomiast Pawełek nie mógł zasnąć długą jeszcze chwilę. Przekręcał się na łóżku i wciąż zastanawiał się nad jednem:
Widziałem chyba taki cyrk, byłem już w nim. Kiedy to było?


ROZDZIAŁ III.

Tej nocy śniło się Pawełkowi, że znajduje się na wysokim trapezie, z którego powinien skoczyć. Na dole stoi tłum ludzi i wszyscy z największem zaciekawieniem oczekują chwili, gdy Pawełek skoczy. We śnie odróżniał Pawełek dokładnie twarz każdego znajomego. Widział sąsiada, który obok nich siedział na przedstawieniu i słyszał jego słowa pełne zwątpienia:
— Skakać się chłopakowi zachciało, napewno nie skoczy.
Widział twarz matki bladą, zalęknioną, która patrzyła z obawą, nie wiedząc czy Pawełek nie spadnie na ziemię.
Obok spoglądał mały Piotruś, który cienkim, piskliwym głosikiem krzyczał ku górze:
— Wyglądasz teraz pociesznie, Paweł, wyglądasz pociesznie.
Stolarz także stał na dole i zacierając ręce wołał:
— Skacz Pawełku, skacz Pawełku a szybko, potrzebny mi jesteś przy heblowaniu desek.
Widział także znajome dzieci, które patrzyły ze zdziwieniem, widział sąsiadki, które szeptały ze sobą.
On sam kołysał wciąż trapez i szykował się do skoku. I wtedy poczuł nieznany lęk nieznaną dotychczas trwogę. Obawiał się, że nie skoczy nigdy, że nie potrafi, że nie zdobędzie się nigdy na tyle odwagi, by zeskoczyć z rozhuśtanego trapezu, Obawiał się nie upadku a niemożności wykonania skoku.
— Zaraz wszyscy będą się śmiać zemnie, — pomyślał z rozpaczą. Mimo to nie mógł wykonać ani jednego ruchu. Już widział, jak twarze dzieci układają się w grymasie szyderczego śmiechu, jak wczorajszy sąsiad krzywi się drwiąco. Spostrzegał zdumione spojrzenie matki, zawiedzione oczy ojczyma, zmartwioną buzię Piotrusia. Mówił sobie:
— Teraz zeskoczę, teraz właśnie muszę zeskoczyć — a jednak nic to nie pomagało.
I we śnie Pawełek skręcał się ze wstydu i rozumiał, że już nigdy nie potrafi nikomu spojrzeć w oczy, nigdy nie potrafi z nikim śmiało porozmawiać. Już zawsze każdy będzie pamiętał, że wtedy nie umiał skoczyć z trapezu.
Nagle zmieniło się wszystko. Pawełek ujrzał obok siebie małą Dolly. Siedziała obok niego na trapezie jak na koniu i uśmiechała się.
— Przecież to takle łatwe — powiedziała szeptem, — przecież ty jesteś cyrkowcem, prawdziwym cyrkowcem, Pawełku i wiem, że wszystko potrafisz. Wszystko, czego tylko zechcesz!
Wtedy Pawełek uśmiechnął się także i zrozumiał, że wystarczy tylko czegoś mocno chcieć, aby potrafić to wykonać.
— Teraz skoczę — pomyślał.
— Będę na ciebie patrzyła — powiedziała Dollv.
I wtedy Pawełek skoczył.
Skoczył odrazu bez lęku i onieśmielenia, wiedząc, że skoczy dobrze.
Słyszał jeszcze przez sen bicie oklasków i obudził się.
Rozejrzał się, szukając w pierwszej chwili trapezu, na którym powinien był się znajdować i małej Dolly, patrzącej nań z góry.
Lecz cyrku już nie było. Obok niego stała matka i trzęsła go za ramię.
— Pawełku, co ci, chory jesteś, dobudzić cię dziś nie mogę.
Paweł budził się powoli. Uśmiechnął się:
— Śniło mi się, że jestem w cyrku.
— Krzyczałeś przez sen — powiedziała matka.
Pawełek chciał jej opowiedzieć swój sen, lecz właśnie przyszedł ktoś do kuchni, a potem było już zbyt późno na rozmowy. Paweł musiał już iść do szkoły.
Poszedł, gdy jednak znalazł się już przy budynku szkolnym, zawrócił nagle. Bezwiednie niemal, skierował się w stronę placu, na którym, przystanęły wozy cyrkowe. Przez chwilę zatrzymał się w niezdecydowaniu i już zamierzał odejść, napatrzywszy się dosyta na kręcących się ludzi, w obawie, że go może wyrzucą, gdy spostrzegł małą dziewczynkę, siedzącą na stopniach jednego z wozów.
Pawełek poznał w mgnieniu oka „najzręczniejszą woltyżerkę świata”, małą Dolly.
Mała Dolly nie nosiła teraz wvdekoltowanej, błękitnej sukienki, miała na sobie dosyć zniszczoną sukienkę w kratę i chustkę szydełkowaną z czerwonej włóczki, w ręku trzymała mały niebieski pantofelek i zawzięcie czyściła go benzyną.
Pawełek namyślał się chwilę, potem podszedł do małej.
— To ty jesteś Dolly? — zapytał.
Dziewczynka kiwnęła potakująco głową
— Ale naprawdę to nazywasz się Dorotka, prawda? — pytał chłopiec.
— Naprawdę to nazywam się Dorotka — powtórzyła dziewczynka. — A ty jak się nazywasz?
— Na imię mi Paweł.
Potem tłumaczył dziewczynoe, że rozmaicie go wołają, jedni nazwiskiem ojczyma, a drudzy jego własnem.
— Mnie tak samo — uśmiechnęła się dziewczynka, — albo Dolly, albo Dorotka.
— A ty się nie boisz, gdy tak skaczesz na koniu? — zapytał chłopiec.
— Nie, nie boję się wcale. Zresztą — dodała po chwili z powagą, — mój ojciec zawsze patrzy i mnie pilnuje.
Ze sposobu wypowiedzenia tych słów czuło się, że mała pokłada nieograniczoną ufność w swego ojca i nie wyobraża sobie, aby mogło przytrafić jej się coś złego, gdy on jest w pobliżu.
— Jabym także chciał jeździć z cyrkiem — powiedział Pawełek.
— Z jakim cyrkiem, z nami?
— A chociażby.
— Przecież ty nic nie umiesz.
— A jakże!
— Umiesz co?
— Naturalnie, że umiem. Do szkoły chodzę, ojczymowi pomagam.
— To może umiesz tamte rzeczy, ale nie umiesz tego, co się robi w cyrku.
— Skakać niby, kozły fikać, na rękach chodzić?
— No tak.
— A właśnie umiem.
I Pawełek, nie czekając dłużej ani chwili, pałając chęcią pokazania dziewczynce, że on także mógłby występować, machnął natychmiast kozła wtył, potem w mgnieniu oka wdrapał się na dach wozu i stamtąd zeskoczył na ziemię.
— Jak myślisz, umiem, czy nie?
Popisy te nie uczyniły wprawdzie na małej Dorotce piorunującego wrażenia, tem niemniej zwróciły na chłopca uwagę kilku cyrkowców.
— Zręczny chłopak — zawołał jeden.
— Oddech ma dobry, nawet się nie zadyszał — powiedział drugi.
W tej samej chwili z wozu wyszedł jakiś mężczyzna, którego Dorotka pociągnęła za rękę.
— Klaudiuszu, ten chłopiec chciałby z nami pojechać.
Mężczyzna roześmiał się.
— A coś ty za jeden?
Pawełek przedstawił się znowu.
— A co ty umiesz?
— Ja, ja nic jeszcze porządnego nie umiem, ale mógłbym się nauczyć.
— Bo widzisz — powiedziała Dorotka, — mój ojciec, to jest dyrektor, szuka nawet małego chłopca.
— Musiałbym go zobaczyć na trapezie — powiedział jeden z linoskoczków, — tak to przecież nic niewiadomo.
— To może zawołać dyrektora? powiedział drugi.
Lecz właśnie dyrektor zjawił się bez wołania. Nie nosił wprawdzie cylindra, jak poprzedniego dnia na przedstawieniu, nie trzymał również w ręku wielkiego bata, tem niemniej wydawał się Pawełkowi osobistością groźną i wspaniałą.
— Co tu robi ten mały? — zapytał.
Pawełek chciał coś odpowiedzieć, lecz uprzedziła go Dorotka. Jak się okazało, nie obawiała się wcale groźnego dyrektora. Mówiła zupełnie śmiało i swobodnie.
— Tatusiu! Ten chłopak może do nas wstąpić.
Dyrektor spojrzał na Pawełka.
— Rodziców masz?
— Mam.
— Zgadzają się, abyś w cyrku pracował?
Wtedy dopiero przypomniał sobie Pawełek, że rodzice nic jeszcze nie wiedzą o jego projektach.
— Ja nie wiem, jeszcze nie mówiłem.
— E, chłopak zawraca głowę — zadecydował dyrektor i poszedł dalej.
Pawełek spojrzał w jego stronę z żalem. Pocieszyła go jednak Dorotka.
— Idź i przyjdź z rodzicami.
— Ja nie wiem, czy się zgodzą.
— To ucieknij — poradziła dziewczynka bez namysłu.
— Oj, Dorotka, znowu wygadujesz głupstwa — zawołał Klaudjusz, siadając na stopniu obok niej.
— A bo ja chcę, aby on z nami pracował. Was jest dużo, to wam dobrze, a tylko ja jestem sama taka mała, to mi nudno, onby się ze mną bawił. Prawda?
— Naturalnie, że moglibyśmy się bawić razem — powiedział szybko Pawełek, pomimo, że zwykle gardził towarzystwem „dziewuch” do zabawy.
— Z babą to się porządnie bawić nie można — tłumaczył nawet niejednokrotnie ojczymowi. Trudno jednak było uważać „najzręczniejszą na świecie woltyżerkę” za zwykłą „dziewuchę” czy „babę”.
— Więc co, źle mu radzę, aby uciekł? — zapytała Dorotka.
— Głupstwa, dziewczyno, wygadujesz — powiedział Klaudjusz dobrotliwie, gładząc ją po ręce.
— A może mi rodzice pozwolą? — zaczął znów Pawełek.
— Może ci pozwolą. Chociaż... Kto jest twoim ojcem?
— Stolarz.
— Zamożny?
— Ano, ma swój warsztat.
— To cię pewnie nie puszczą. Poco mają dziecko oddawać na poniewierkę i ciągłą jazdę naokoło świata, jak może mieć w domu ciepły kąt i strawę. Rozumiesz?
Lecz Pawełek nie rozumiał. Właśnie chciał podróżować naokoło świata, właśnie chciał jeździć do wciąż nowych, nieznanych miejscowości, właśnie chciał widzieć wciąż coś nowego.
— Jaka tam poniewierka — rozpoczęła znowu rezolutnie Dorotka, — czy mną kto poniewiera?
— Dałbym ja mu — mruknął Klaudjusz cicho, lecz Dorotka usłyszała i roześmiała się wesoło.
— A widzisz, to i jego będziesz pilnować.
— A właśnie, w każdem mieście przyprowadź mi jedno dziecko do pilnowania. Mało mam z tobą utrapienia!
Pawełek stał niezdecydowany. Teraz w świetle dziennem wyglądał cyrk nieco inaczej. Przez plac przechodzili ludzie na ogół ubogo ubrani, wypełniający rozmaite gospodarskie czynności, Wyglądało to bardziej codziennie i bardziej po domowemu. Mimo to chłopiec czuł się wciąż jeszcze pociągniętym ku tym ludziom, którzy w blasku zapalanych lamp zmieniali się nagle, stawali się nieustraszonymi bohaterami, wykonywali rzeczy trudne i ciężkie.
— To ja już sobie pójdę — powiedział.
— Idź, ale wróć jeszcze — zawołała Dorotka.
— Wrócę napewno.
Pawełek odszedł. Wolnym krokiem szedł w stronę domu. Po drodze rozmyślał. Chciał wstąpić do cyrku. Lecz wiedział, że załatwlenie tego nie było wcale łatwe. Widział już siebie, mówiącego z ojczymem.
Tę rozmowę umiał sobie jako tako wyobrazić. Ojczym będzie zapewne krzyczał głośno słowami zdziwienia, potem żalu. Nie będzie się chciał rozstać ze swoim Pawełkiem.
Niedarmo przecież mówiły wszystkie kumoszki w miasteczku, że kocha dziecko jak własne. Wkońcu jednak można mu będzie wyperswadować. Stolarz miał taką naturę, że dawał sobie rozmaite rzeczy wytłumaczyć, nie upierał się nigdy, nawet wtedy, gdy miał słuszność, pozwalał zawsze, aby ktoś, będący innego zdania, wygłosił wszystkie swoje przekonania. Tak, od biedy z ojczymem można było dać sobie radę. Niezupełnie jeszcze wiedział, w jaki sposób, jak można mu to będzie powiedzieć, jakiemi słowami przekonać, czuł jednak, że jakośby się to ułożyło.
Ale matka!
O, z matką byłaby trudniejsza sprawa. Matka rządziła się uczuciem. Jeżeli coś jej się nie spodobało, to nie było na to rady. Matka umiała się zaciąć i wtedy nie ustępowała nigdy, nawet wiedząc, że nie ma słuszności. Potem, po jakimś czasie przyznawała, że się omyliła; nie ustępowała jednak nigdy, musiała postawić na swojem.
— Taki sam jest Paweł. — mówiła niekiedy, niewiadomo czy z żalem, czy z dumą, — taki samiuteńki. Jak powie swoje, to już musi tak być.
Więc matka mogła się nie zgodzić, wzruszyć niechętnie ramionami, lub otworzyć szeroko oczy ze zdziwieniem i zawołać:
— Bój ty się Boga, chłopcze, co ci znowu do głowy strzeliło? Zostawić nas chcesz tu samych i niewiadomo z kim po świecie się włóczyć?
Albo też matka mogła roześmiać się z pogardą i zawołać.
— Do szkoły idź i głowy tu nikomu głupstwami nie zawracaj. Przyjechał cyrk, to już chcesz być cyrkowcem! Niema już innych zajęć na świecie?
Przy myśli o szkole Pawełek przypomniał sobie, że nie był tego dnia wcale w szkole. Pomyślał także ze zdziwieniem, że w ciągu tej godziny, która przeszła od chwili wyruszenia z domu, zmieniło się jakgdyby wiele w jego życiu.
— Chcę, muszę wyjechać z cyrkiem — powtarzał sobie w myśli.
Tak, przed godziną jeszcze nie wiedział wcale, że właśnie tak zamierza, a przecież właśnie ta myśl, to postanowienie, ta chęć istniała w nim już od poprzedniego wieczora, od pierwszej chwili, gdy znalazł się w cyrku.
Więc jakich słów użyć, by przekonać matkę? W miarę zbliżania się do domu Pawełek szedł coraz wolniej.
Wreszcie jednak dotarł do celu, zatrzymał się przez chwilę, nie było jednak sensu dłużej zwlekać.
— Lepiej pomówię przedtem z ojcem — pomyślał.
Przypomniał sobie jednak, że stolarz wyszedł rano z jakąś robotą na miasto i miał wrócić dopiero przed wieczorem.
— Mamy pewnie też niema — zdecydował, nie słysząc turkotu maszyny.
Przez chwilkę stał przed domem. Patrzył na bawiącą się przed domem Stefcię, potem wszedł do środka pocichu.
Wbrew przewidywaniom matka była w domu. Nie szyła wprawdzie na maszynie, lecz rozrzucony na stole materiał świadczył, że przed chwilą dopiero odeszła od pracy. Gdy Pawełek wszedł do pokoju, ujrzał matkę pochyloną nad kuferkiem, którego nie wolno było nikomu otwierać.
Zanim jeszcze wszedł do pokoju, postanowił sobie, że zacznie mówić o czemś zupełnie innem, a dopiero później powie o cyrku, lecz teraz nie miał cierpliwości czekać i zawołał odrazu, stojąc jeszcze na progu:
— Mamo, jabym chciał pojechać z cyrkiem.
Oczekiwał śmiechu, krzyku, drwin lub gniewu.
Lecz matka nie śmiała się, ani się też nie gniewała. Wyglądało to tak, jakgdyby oczekiwała tego powiedzenia. Spojrzała tylko na Pawełka smutnie i za pytała:
— Tak, mnie zostawisz, Pawełku, pojedziesz sam?
Pawełek zawołał:
— To jedźmy wszyscy.
Lecz natychmiast uprzytomnił sobie, że to niemożliwe.
Dopiero teraz również uprzytomnił sobie, że wstąpić do cyrku znaczyło to jednocześnie porzucić dom rodzinny, wszystkich bliskich sobie ludzi i udać się samemu w niewiadomą dal.
— Jeśli pojedziesz to już chyba sam — powtórzyła matka — i nie będzie ci żal?
Pawełek umilkł na chwilę. Takiego obrotu sprawy nie spodziewał się wcale. Potem powiedział niewyraźnie:
— Jak nawet pojadę, to też przecież do was powrócę.
Matka westchnęła.
Pawełek zbliżył się. Chciał ją pocałować, jakoś pocieszyć. Gdy podszedł do matki, spojrzał mimowoli do wnętrza kuferka.
— Co to, mamo? — zapytał ciekawie.
Na samym wierzchu leżał czarny błyszczący trykot, a z pod niego wyglądał papierowy afisz.
Matka spojrzała na chłopca z wahaniem, potem zdecydowała się nagle.
Wyciągnęła afisz z kuferka. Chłopiec spojrzał uważnie.
Afisz przedstawiał akrobatę w czarnym trykocie, stojącego na rozhuśtanym trapezie. Blada twarz, ciemne oczy.
— Kto to, mamo — zapytał mimowolnym szeptem.
A matka odpowiedziała bez wahania głosem, w którym drgała jeszcze duma i podziw.
— To twój ojciec, Pawełku, twój ojciec, słynny na całym świecie linoskoczek.


ROZDZIAŁ IV.

Wiele razy przypominał sobie potem Pawełek tę chwilę, gdy matka, pokazując mu jaskrawy afisz, zawołała z dumą:
— To twój ojciec, Pawełku, twój ojciec słynny na całym świecie linoskoczek.
Wydawało mu się zawsze, że nie zdziwił się, wtedy tak bardzo, jak można się było tego spodziewać po nagłem oznajmieniu tej nowiny.
Wydawało mu się, że na te właśnie słowa czekał, że tego się spodziewał.
Naturalnie, teraz przypomniał sobie wszystko. To właśnie ojciec był akrobatą, to właśnie z ojcem wędrowali od miasta do miasta. To ojciec zawieszony wysoko w górze patrzył bez trwogi na daleki piasek areny, to ojciec nie bał się niczego!
Dopiero po długiej chwili wrażenie to minęło. Dopiero po długiej chwili paczul Pawełek ogarniające go zdumienie.
— Jakto, mamo — zapytał, — jakto, to ojciec był linoskoczkiem?
A gdy matka nie odpowiedziała odrazu, gdy milczała wpatrzona w postać akrobaty na afiszu, chłopiec powtórzył:
— Mój ojciec? Słynny linoskoczek?
— Tak, Pawełku, znali go wszyscy bywalcy cyrkowi, wiedzieli, że „nieustraszony Pol” nie ma równego sobie.
— Nieustraszony Pol! — powtórzył Pawełek.
Milczał teraz, rozmyślając nad tem wszystkiem, o czem się dowiedział.
Potem zapytał nagle:
— A dlaczego ja nic o tem nie wiedziałem?
Wtedy matka zaczęła swe opowiadanie. Nigdy nie mówiła tak długo i z takim zapałem. Mówiła o tem, jak poznała swego pierwszego męża, ojca Pawełka; jak poznała go w wielkiem mieście, jak po raz pierwszy ujrzała go na trapezie, gdy wspaniały i zwycięski rzucił w jej stronę kwiat i uśmiech.
Mówiła o tem, jak od tej chwili spotykali się codzień i wreszcie pobrali się, Matka opowiadała o tem, jak bardzo była szczęśliwa, jak urodził im się Pawełek, właśnie on i jak wędrowali od miasta do miasta, a ojciec wciąż cieszył się niesłychanem powodzeniem.
Potem zachorował nagle, przeziębił się. Choroba przeciągnęła się bardzo długo i jego miejsce w cyrku zajął kto inny. Ojciec posprzeczał się z dyrektorem. Poczuł niechęć do cyrku, uważał, że został skrzywdzony, postanowił zająć się czem innem. Chciał założyć szkołę gimnastyki, zachorował jednak wtedy znowu i umarł.
Przed śmiercią prosił żonę, by wróciła do swego rodzinnego miasteczka, by nie mówiła synowi o zajęciu jego ojca. Chciał, aby go cyrk, nie pociągał.
Tak też uczyniła. Nikt nie wiedział o tem że jej pierwszy mąż był słynnym akrobatą. Starała się uchronić syna od wspomnień; chciała, by nie wledział nigdy o zawodzie swego ojca.
— To ciężka praca, Pawełku, to ciężka praca! — powtarzała kilkakrotnie podczas swego opowiadania.
Pawełek słuchał uważnie.
— Coś pamiętałem, ale sam nie wiedziałem dobrze co — powiedział wreszcie.
— A ja wiedziałam odrazu, że się w ojca wrodziłeś. Co spojrzę na ciebie, to jego mam przed oczyma. To dlatego jesteś taki zręczny i zwinny. Jak byłeś maleńkim bąkiem, wciąż ojciec z tobą rozmaite sztuki wyprawiał, wciąż ci gimnastykował.
— Ja pamiętam — powiedział chłopiec powoli, — pamiętam jak przez sen.
Rzeczywiście, przypominał sobie teraz czyjeś mocne ramiona, które chwytały go i podrzucały w górę.
— I czasem myślę sobie, a może trzeba ci powiedzieć, przecież ojciec był nie byle kim i zarabiał także dobrze. Gdyby nie ta długa choroba, toby zostawił dużo pieniędzy, a jeszcze lepiej zapowiadało mu się na przyszłość i tak czasem myślę, w nocy nie śpię i nie mogę sobie dać rady z myślami: powiedzieć, nie powiedzieć. Myślę czasem: wyrośnie, zostanie takim jak my tu wszyscy w miasteczku, będzie szczęśliwy.
Matka zatrzymała się na chwilę i znowu mówiła.
— A potem znów myślę, a może właśnie trzeba powiedzieć, może to nie będzie dla niego szczęście, ta stolarka. Zawsze tu, zawsze w takiej niby biedzie nie będzie, ale też nie w dobrobycie. Niewiadomo co tu począć! Co lepsze, tamto życie czy to? Myślę sobie: dla mnie to lepsze nawet to, ale przecież wiem, że twój ojciec miesiąca nie mógł usiedzieć w jednem miejscu i tylko wtedy był szczęśliwy i wesoły, jakeśmy jeździli. Więc tak medytuję i medytuję i wciąż nie wiem. A może właśnie twoje szczęście też byłoby tam, a może właśnie powinieneś być takim samym jak ojciec. Wreszcie postanowiłam sobie, jak jaki cyrk przyjedzie to poradzę się dyrektora, opowiem, ojca fotografje pokażę, niech z tobą pogada, niech poradzi. A może się okaże, że cię wcale cyrk nie ciągnie i już po zmartwieniu. Tymczasem żaden cyrk tu nie przyjeżdżał. To już nawet ostatnio uspokoiłam się nieco, bo i ty podrastałeś, a wiem, że w cyrkowem rzemiośle trzeba się ćwiczyć od maleńkości. I jeszcze widzę, że ojczym cię kocha jak rodzonego syna i żadna krzywda ci się w domu nie dzieje. Zdolny także jesteś l do stolarki zręczny, więc myślę, tak już Bóg chce, zostaniesz ze mną. Uspokoiłam się trochę. I tu nagle cyrk przyjechał. Już wczoraj poczułam wszystko; już wczoraj, jak patrzałam na ciebie, to wiedziałam co będzie. A jak afisz zobaczyłam, to tak mi się odrazu wszystko przypomniało, że zupełnie jakby te długie lata nie minęły, jakby nic się przez ten czas nowego nie stało, tylko...
Matka urwała nagle.
— I co, Pawełku — zapytała po chwili spokojniejszym głosem, — chcesz naprawdę pojechać z cyrkiem?
— Ja nie wiem — wyjąkał chłopiec, — ja nie wiem, ale jabym chyba chciał.
Matka myślała chwilę. Potem powiedziała szybko:
— To dobrze, pojedź. Taki widać los i przeznaczenie.
Pawełek patrzył na nią uważnie. Chciał wiedzieć, czy bardzo się martwi. Lecz matka nie sprawiała wrażenia osoby zmartwionej. Przeciwnie, wyglądała tak, jakby wszystkie wypowiedziane słowa sprawiły jej ulgę.
I od tej chwili los chłopca był przesądzony. Matka zgodziła się.
Wbrew przewidywaniom najbardziej opierał się właśnie ojczym.
— Oszaleliście czy co? — zawołał, dowiedziawszy się o nagłem postanowieniu. — Mam oddać chłopaka do cyrku?
— Ależ, Janku — próbowała tłumaczyć matka.
Stolarz jednak nie ustąpił tym razem tak łatwo jak zwykle:
— Na nic się to zmarnuje, po świecie będzie się z obcymi ludźmi wałęsał i dlaczego, dla jakiej to ważnej przyczyny, chciałbym wiedzieć?
A gdy nikt mu nie odpowiadał, wołał w dalszym ciągu z oburzeniem:
— Ty chyba, kobieto, serca wcale nie masz, rodzonego syna chcesz na poniewierkę oddać.
Gdy i to nie pomogło, spróbował ostatniego argumentu:
— Jeszcze ludzie powiedzą, że wyrzuciłem sierotę z domu, aby się go pozbyć.
— Nie bój się, nie powiedzą. O tobie ludzie dobrze wiedzą, że nawet psa nie potrafiłbyś z domu: wyrzucić, a co dopiero dzieciaka.
— A ja ci mówię, że nie puszczę chłopaka i basta; nie przekonacie mnie, że może być inaczej.
Patrzył surowo na żonę i chłopca. Widząc jednak, że tak samo jak on i oni również trwają w swem przekonaniu, spojrzał bezradnie wokoło.
— Paweł, bój ty się Boga, tak zostawisz mnie i matkę i nie będzie ci wcale żal?
Pawełek poruszył się niespokojnie:
— Będzie mi żal — rozpoczął.
Lecz matka mu przerwała:
— Co ty chłopakowi chcesz kamienie kłaść pod nogi. No, dobrze, będzie mu żal, więc co, a jeżeli tam jest właśnie jego los?
— A dlaczego u licha tam ma być jego los? Czy mu źle ze mną, z tobą? Stolarzem go zrobię porządnym, warsztat będzie miał własny; dlaczego ma sobie kości wykręcać. To że skakać umie, to jeszcze nie dowód, aby zaraz pędził do cyrku jak opętany.
— Przecież ja powrócę, nie jadę na całe życie — odezwał się nieśmiało Pawełek.
— A jakże, powrócisz! Dużo tam będziesz pamiętał o domu i o swoich na tym wielkim świecie. Na nic mi dzieciaka zmarnują.
— Słuchaj, Janku.
— A dajcież mi święty spokój! — rozłościł się nagle stolarz i wyszedł, trzaskając drzwiami.
— Kocha cię jak własne dziecko — powiedziała matka po jego odejściu.
Pawełek milczał w zamyśleniu.
Żal ojczyma wywarł na nim silne wrażenie. Chłopiec nie wiedział sam, jak postąpić powinien. Z jednej strony ciągnął go cyrk, nowe nieznane strony, inni ludzie, zmiana jaka go czekała. Wyobrażał sobie triumfalne występy, wspaniałe przedstawienia, popisy, któremi zachwycają się wszyscy. Przypomniał sobie ojca i wydawało mu się, że pamięta go bardzo dobrze, wydawało mu się także, że powinien wkroczyć w jego ślady, że powinien tak jak on być słynnym, znanym akrobatą.
A z drugie] strony ukazał mu się nagle: żal matki, żal ojczyma, którego kochał nie mniej przecież jak owego utraconego tak dawno ojca. Wyobrażał sobie tęsknotę ich i swoją.
Nie wiedząc co mówić, co myśleć i jak się zachować, chodził Pawełek tego dnia ulicami miasteczka. Chwilami decydował się już na zaniechanie pomysłu. Wprawdzie wbrew pierwotnym przewidywaniom matka znalazła się nagle po jego stronie, matka nie sprzeciwiała się wcale, Pawełek jednak myślał wciąż o rozżalonem spojrzeniu ojczyma, wciąż nie mógł zapomnieć jego słów:
— Paweł, bój się Boga, tak zostawisz mnie i matkę i nie będzie ci wcale żal?
— Dobrze — myślał, — dobrze, nie pojadę. Zaraz wrócę do domu i powiem. Niech się już nie martwią, zostanę.
Lecz w chwili gdy tak myślał, ktoś dotknął jego ręki:
— Pawełku.
Była to Dorotka!
— Dolly — zawołał radośnie chłopiec zadowolony, że może podzielić się z kimś swojemi troskami.
Dorotka była również ucieszona. Dziewczynka przebywała zwykle tylko z dorosłymi i była bardzo spragniona towarzystwa dzieci. Miała ona wprawdzie o dwa lata mniej, niż Pawełek, nie przeszkadzało mu to jednak wcale traktować ją jak równą sobie i zwłaszcza, że Dorotka była bardzo rezolutna i śmiała:
— Co się stało? — — zapytała natychmiast, widząc jego uroczystą minę.
— Ach, Dorotko — zaczął opowiadanie.
— Co się stało? — ponowiła pytanie.
— Widzisz...
— Mów prędko.
— Słuchaj...
— Już widzę, że ci rodzice nie pozwalają abyś z nami pojechał. A wiesz, mój tatuś powiedział: owszem, ładny chłopak, możeby się przydał.
— Tak powiedział naprawdę?
— Naprawdę, A Tom mówił, że jesteś bardzo zręczny, zupełnie jakbyś się w cyrku wychowywał.
— Bo widzisz, ja się wychowywałem właśnie w cyrku.
— Co ty wygadujesz?
— No tak, tylko nic o tem nie wiedziałem.
— E, żartujesz.
— Mówię ci.
— Jak mi kłamiesz to niepotrzebnie i bez tego możemy cię zabrać.
To „możemy” wymówiła Dorotka z dumą pełną wdzięku. Wydawaćby się mogło, że tylko, od jej decyzji zależał wyjazd chłopca.
— Ja nie kłamię, prawdę mówię.
— Tak?
— Tak. W cyrku się wychowywałem, tylko nic o tem nie wiedziałem, a mój ojciec to był nie byle kto, rozumiesz?
— Kto był twój ojciec?
W tem miejscu przemówienia wyciągnął Pawełek z kieszeni kawałek gazety, który nosił przy sobie od chwili, gdy matka wtajemniczyła go we wszystko i z triumfującą miną pokazał Dorotce.
Dorotka patrzyła z zaciekawieniem.
— To twój ojciec?
— A tak, nazywał się Pol. Jabym też się Po] nazywał.
— Pol, owszem to dobre imię.
— Tak samo jak on, „nieustraszony Pol.”
— To to jest twój ojciec?
Mówię ci przecież wyraźnie.
— To nie ten stolarz jest twoim ojcem?
— Przecież ci mówiłem. Ojciec też, ale drugi, ojczym. Mąż mojej matki.
— A prawda, pamiętam, mówiłeś, że cię dwoma nazwiskami wołają.
— A widzisz.
I Pawełek powiedział Dorotce całą historię swojej matki, swego ojca swoją własną.
— Więc teraz nie wiem sam co zrobić? — zakończył.
— A matka co mówi?
— Matka się zgadza.
— Oj, to jedź z nami, Pawełku, u nas nikt cię bić nie będzie. Mój tatuś nie bije nikogo, nawet jak się bardzo rozłości, a jak w cyrku dyrektor sam nie bije, to już i inni się nie odważą. Jeden Tom jest czasem niedobry, ale reszta to sami porządni ludzie.
— Ja, tobym pojechał.
— To jedź.
Stali już przed domem, w którym Pawełek mieszkał i chłopiec zamierzał pożegnać się ze swoją przyjaciółką.
— To ja już pójdę — powiedziała Dorotka.
Lecz w tej samej chwili wyszedł przed dom stolarz.
— To jest mała Dolly — powiedział Pawełek, zatrzymując ojczyma.
Stolarz, chociaż był rozgniewany poprzednią rozmową, zatrzymał się.
— To taka jesteś mała, taka okruszynka, — powiedział ze zdziwieniem, — a takie harce na koniu wyprawiasz?
Dorotka z powagą wyciągnęła rękę do stolarza i dygnęła głębokim, cyrkowym ukłonem.
Stolarz ujął jej małą rączkę i nie bardzo wiedział co z nią zrobić.
— To może pójdziemy do domu? — powiedział.
Pawełek bardzo ucieszony temi zaprosinami poszedł naprzód.
— Mamo — wołał już od progu, — przyprowadziłem Dorotkę, wiesz, tę małą Dolly.
— A jakże, ty przyprowadziłeś? — przedrzeźniał go ojczym — Wcale ci do głowy nie przyszło. To ja zabrałem małą na górę.
Dorotka wykonała przed matką Pawełka taki sam głęboki dyg.
— Ładna jest jak laleczka — zawołała matka z podziwem, lecz przypomniawszy sobie, że nie należy mówić takich rzeczy dzieciom, dodała prędko:
— Widzę, że grzeczna jest także.
Dorotka dygnęła po raz drugi, uważała jednak, że uczyniła zupełnie zadość wymaganiom uprzejmości i że nadal może zachować się codziennie, nie robiąc już zbyt wielkich ceregieli.
To też po chwili już goniła się z Piotrusiem po kuchni, koniecznie chciała wziąć na ręce i kołysać malutką Stefcię, a wreszcie usiadła na krześle jak na koniu i zmieniła tę pozycję dopiero wtedy, gdy przyniesiono dzieciom podwieczorek.
Potem, zajadając grubą kromkę chleba posmarowaną powidłami, zwróciła się no stolarza:
— Proszę pana, ja bardzo pana proszę.
— O co prosisz?
— Niech pan pozwoli Pawełkowi pojechać z nami?
— A tobie co po nim?
— Mnie się nudzi samej.
— No, to zostań z nami.
— Ja nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo ja mam tam tatusia.
— A widzisz, a chcesz aby Pawełek rzucił dom i wszystkich, zostawił nas samych.
— To co innego — zaopinjowała energicznie Dorotka.
— Jakto co innego? To samo.
— A nie. Mój tatuś jest sam, samiuteńki, to go zostawić nie mogę. Bo widzi pan — dodała lekko tajemniczym głosem, — ja się muszę nim opiekować.
Mimowoli roześmieli się wszyscy, słysząc te pełne powagi słowa.
Lecz Dorotka niezrażona tem wcale mówiła w dalszym ciągu:
— A pan nie jest wcale sam, ma pan jeszcze kupę dzieci, żonę, jakoś sobie dacie radę bez niego.
— Jakoś sobie damy radę bez niego — westchnęła matka.
Stolarz roześmiał się głośno.
— Patrzcie to, jaka mądra. Mała taka, a gada jak nauczona. I co, jak go puszczę, będziesz go pilnować, aby mu się krzywda żadna nie działa?
— A będę, naturalnie, że będę — zapewniła dziewczynka uroczyście.
Niewiadomo, czy to mowa Dorotki tak wpłynęła na stolarza, czy też podczas nieobecności Pawełka matka zdołała przekonać go o słuszności pragnień chłopca, a może odsłoniła mu tajemnicę, ukrywaną dotychczas przed wszystkimi, dość, że stolarz powiedział nagle uroczyście.
— Dobrze, zgadzam się.
A potem, gdy Dorotka podskoczyła z radości na krześle, a Pawełek w milczeniu spojrzał na niego, z radosnym uśmiechem dodał:
— Sam pójdę do twego ojca i dowiem się czy go weźmie.


ROZDZIAŁ V.

Pawełek siedział na koźle obok woźnicy i co chwila bez żadnej potrzeby wołał: wio, wio głosem jak najweselszym. Udawał, że nie czuje żadnego wzruszenia, mijając dobrze znane sobie domki i uliczki.
Minęła już chwila pożegnania. Przed odjazdem matka, ojczym i Plotruś stali długo przed wozem i każdy dawał mu ostatnie polecenie.
— A pamiętaj, że masz tu dom i zawsze możesz wrócić — mówił stolarz.
— Tak zaraz to wrócić nie może — śmiał się sztukmistrz Klaudjusz. — Podpisaliście przecież umowę z dyrektorem na parę lat.
— Podpisałem, ale jakby mu tam źle było albo co. Przecież to dzieciak tylko.
— Nic mu się złego nie stanie.
A gdy matka szeptem prosiła Pawełka, by mył się czysto, by zachowywał się dobrze, Klaudjusz znowu przerwał te napomnienia.
— Jak już raz powiedziałem, że się nim zaopiekuję, to napewno tak będzie — powiedział uroczystym głosem.
Przez te kilka dni bowiem, które cyrkowcy spędzili w miasteczku, rodzina Pawełka zdążyła się ze wszystkimi zapoznać, a nawet z niektórymi zaprzyjaźnić.
Wprawdzie dyrektor kiwał z początku głową, mówił, że Pawełek jest zbyt dorosły, aby go brać na naukę, że z takiemi dziećmi, co to mają stosunkowo zamożnych rodziców, jest tylko kłopot i zawracanie głowy; gdy jednak dowiedział się, że ojcem Pawełka był znany akrobata Pol, gdy pomówił z chłopcem i przyjrzał się jego popisom gimnastycznym, wówczas zmienił zdanie.
Pawełek został wcielony do jego trupy.
— Tylko pamiętaj — powiedział, — żadnych grymasów i kaprysów. U mnie to się robi wszystko. Trzeba występować — to się występuje, trzeba uszorować podłogę — to się szoruje. Zrozumiałeś?
— W domu też przecież nie próżnowałem — odpowiedział chłopiec.
— Tak jak w domu to ci tu napewno nie będzie — ostrzegał dyrektor; — więc jak masz tęsknić i mazać się, to żebyś wiedział, że nic z tego nie będzie.
— Babą nie jestem.
— I musisz być posłuszny. Posłuszeństwo to pierwszy warunek. Aktor nie może cofnąć się przed niczem. Powiedziane — zrobione. Rozumiesz?
— Tak...
— Namyśl się dobrze. Tak z oddali wszystko ci się podoba, a zbliska nie jest to takie łatwe.
— Ja chcę być akrobatą — odpowiedział Pawełek.
— No dobrze, to będziesz nim.
To też w dniu wyjazdu kuferek Pawełka znalazł się wewnątrz wozu. Był to ów mały, zniszczony kuferek, którego dawniej nie wolno było nikomu otwierać, a który teraz stał się własnością Pawełka.
— A kiedy wrócisz, Pawełku? — zapytał Piotruś.
— Za rok.
Tak było postanowione. Po roku miał chłopiec odwiedzić rodziców, o ile wcześniej cyrk nie będzie występował w tych stronach.
Potem nastąpiły pożegnania. Matka ucałowała go kilkakrotnie, chociaż chłopiec wstydził się trochę czułego pożegnania i patrzył z pod oka czy dorośli towarzysze nie śmieją się z niego. Nikt się jednak nie śmiał i Pawełek z ramion matki powędrował w ramiona ojczyma, który ucałował go mocno w oba policzki.
— A pamiętaj, chłopcze — rozpoczął, nie dokończył jednak i tylko machnął ręką.
Bardzo był niezadowolony z wyjazdu chłopca, pomimo że załatwił wszystko co było trzeba.
Piotrusia uściskał Pawełek w ostatniej chwili. Potem szybko wskoczył na siedzenie obok woźnicy.
Spoglądał z góry, jak Dorotka żegna się z jego rodzicami. Potem wóz ruszył. Rodzice stali chwilę w tem samem miejscu nieruchomo. Pawełek oglądał się w ich stronę. Poprzez okno wysunęła się nagle głowa Dorotki i dziewczynka zawołała cienkim, donośnym głosem:
— Już ja go będę pilnować, proszę pani, tego Pawełka. Napewno!
Potem wóz zaczął się oddalać z zadziwiającą szybkością.
Jak±e inaczej wyglądało miasteczko oglądane z góry, z wysokości wozu cyrkowego!
Zdawaćby się mogło, że mijane domy i ulice nie były nigdy obojętne i nudne. Każde miejsce miało jaką swoją historję i teraz przejeżdżając musiał wciąż Pawełek myśleć i przypominać sobie:
— O tu bawiliśmy się zawsze w chowanego...
— Tędy szedłem do szkoły...
— Do tego sklepu mama posyłała mnie po bułki...
— To jest apteka... Jak Piotruś zachorował ciężko, to czekałem tu przez kwadrans na lekarstwo i taki długi był wtedy ten kwadrans...
— Na tem miejscu żegnałem się z nauczyciełem... Kiwał długo głową, jakby nie wiedząc czy dobrze robię, że wyjeżdżam, a potem namyślił się przestał trząść głową i powiedział tylko:
— Szczęść ci Boże!
Pawełek patrzył uważnie na to miejsce, w którem poprzedniego dnia nauczyciel go żegnał, jakgdyby myśląc, że może ujrzy nauczyciela znowu, że w tej chwili pełnej wahania i smutku usłyszy znowu słowa, które może dodadzą mu otuchy:
— Szczęść ci Boże!
Lecz nauczyciela nie było. Zapewne spał jeszcze o tak wczesnej porze.
Wszyscy jeszcze spali. Gdzie niegdzie dopiero otwierały się okiennice i wyglądało to tak, jakgdyby obudzone nagle domy spoglądały otwartemi oknami na przejeżdżające wozy ze zdziwieniem..
— Tu pan Antoni pokazywał mi, jak się gra na skrzypcach — przypominał sobie chłopiec. A gdy nie chciała się jakoś ułożyć żadna melodja, roześmiał się i powiedział:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje.
Pawełek westchnął. Powtórzył w myśli te słowa:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje — i przyznał im całkowicie słuszność.
Jeszcze poprzedniego dnia wyobrażał sobie swój wyjazd jako niezwykłą przyjemność, ns chwilę może, zmąconą pożegnaniem.
A teraz niespodziewanie przyjemność została zniszczona całkowicie jakimś nieznanym dotychczas, głębokim smutkiem.
I Pawełek czuł, że w tej chwili nic nie zdoła go pocieszyć, ani upragnione miejsce przy woźnicy, ani myśl, że udaje się w cudowny, nieznany świat. Pawełek patrzył przed siebie i myślał, że chyba to jedno mogłoby wywołać uśmiech na jego twarzy, gdyby nagle ujrzał na drodze matkę z ojczymem, z Piotruslem, a także i z małą Stefcią.
Lecz to było niestety zupełnie niemożliwe.
Mijali już miasteczko. Pozostawiali za sobą małe, niskie domy, ścieśnione obok siebie w wąskich ulicach. Pozostawiali za sobą te wszystkie miejsca, o których Pawełek mógł powiedzieć:
— Tu byłem, tu się bawiłem, tędy biegałem.
Oddalali się coraz hardziej i chłopiec musiał odwracać się całkowicie, aby zauważyć co jeszcze widać z małego miasteczka.
— Już pewnie są w domu — myślał Pawełek o rodzicach; — naturalnie, że już są w domu Przymknął oczy i wyobrażał sobie, jak to tam w domu rozpoczyna się dzień bez niego.
Matka zapewne siedzi już przy maszynie. Już szyje, już zawzięcie kraje materiał, fastryguje, przymierza.
Co myśli podczas tego? Czy martwi się i żałuje, że pozwoliła Pawełkowi odejść, czy chciałaby rzucić wszystko, pobiec na drogę, dogonić wóz i zabrać chłopca zpowrotem? l Pawełek żałował teraz z całej duszy, że matka nie odbiegła od maszyny, nie dogoniła wozu i nie zawołała:
— Pawełku, wracaj... Pawełku.
Lecz matka nie odchodziła od maszyny Pewnie wciąż szyła, chcąc turkotem zagłuszyć swój smutek, nie wiedząc, że Pawełek wróciłby w tej chwili tak chętnie.
A ojczym? Ojczym też zapewne zabrał się odrazu do swojej roboty! Ten nie ukrywa zmartwienia. Wzdycha głośno i często i powtarza:
— Żeby też oddawać chłopaka z własnego domu. Taki był zręczny do stolarki, wykierowałbym go na dobrego majstra i żadna krzywda by mu się nie działa. Oj, Anusiu, Anusiu, cośmy też najlepszego z tym wyjazdem zrobili? Tak, jadąc teraz na wysokim wozie, oglądając się za niknącemi woddali domami, myślał Pawełek nad tem, czy jednak ojczym nie miał słuszności? Czy nie byłoby lepiej tam w otoczeniu bliskich twarzy, z których każda była mu drogą nawet w chwili gniewu i sprzeczki, niż tu, w środowisku obcych nieznanych ludzi?
Czyż nie byłoby mu lepiej tam? Stałby teraz na podłodze pełnej wiórów, patrzyłby na wesołą twarz stolarza i naśladowałby jego ruchy w robocie. Pawełek poczuł nagle chłód i zapiął szczelniej palto pod szyją.
A Piotruś? Piotruś zmęczony pewnie zbyt wczesnem przebudzeniem się marudzi i przeszkadza wszystkim. Niedługo pójdzie do szkoły i każdemu koledze powie dumnie:
— Mój brat pojechał z cyrkiem do wielkiego miasta!
A Stefcia? Stefcia nie rozumiała jeszcze nic zgoła. Nadstawiała wprawdzie rano rumiane policzki do pocałunków, lecz śmiała się wtedy wesoło i nie wiedziała wcale, że Pawełek odchodzi na tak długo. Stefcia zapomni odrazu. Taka była jeszcze mała. Zapomni i nawet go nie pozna, gdy powróci.
Przy myśli, że Stefcia wcale go nie będzie pamiętać, doznał chłopiec uczucia niezmiernej żałości. Wydało mu się, że minęło już wiele, wiele czasu od chwili, gdy opuścił dom i że już pewnie wszyscy w domu zdążyli zapomnieć o nim zupełnie.



A tymczasem przejeżdżali drogą koło rzeki.
A tymczasem przejeżdżali dopiero drogą koło rzeki.
— Tu się kąpałem tyle razy — pomyślał Pawełek i zaraz dodał:

— Niewiadomo, kiedy znów będę się tu kąpać? Patrzył na rzekę i wydawało mu się, że dopiero teraz po raz pierwszy spostrzega, jak ładnie wygląda widoczny z oddali kościół zasłonięty do połowy drzewami, jak ładną jest ta droga nad rzeką.
Rzeka była tego dnia szara i trochę burzliwa. Odbijało się w niej pochmurne niebo. Lecz Pawełek nie żałował wcale, że tym razem woda nie błyszczy ciepłem światłem i radością. Wydawało mu się, że rzeka szara i niezadowolona odczuwa jakgdyby jego smutek i opuszczenie.
Nie martwił się też wcale tem, że zaczął kropić drobny, dokuczliwy deszcz. Przeciwnie, zadowolony był z tego, bo w ten sposób niemożna było odgadnąć, czy mokre plamy na jego twarzy były śladami deszczu właśnie czy łez.
Deszcz nie zmylił jednak bystrych oczu Dorotki, która po godzinie wgramoliła się na górę, by odwiedzić swego przyjaciela.
Dorotka przyszła otulona w pelerynę, której kaptur zasłaniał głowę i całą niemal twarzyczkę.
Spojrzała na chłopca, chciała coś powiedzieć, lecz wstrzymała się. Podeszła tylko do niego.
— Posuń się, to usiądę obok ciebie — powiedziała.
Pawełek posunął się, wycierając ukradkiem twarz.
— Taki deszcz się rozpadał — powiedział zmieszanym, jakby nieswoim głosem.
— Aha, straszny deszcz, ale zaraz przestanie.
— Niewiadomo.
— Napewno. Widzisz, jak wiatr rozpędza chmury.
Wskazała na niebo.
— Widzę.
— Rozjaśnia się.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Woźnica drzemał, od czasu do czasu budząc się nagle i na wszelki wypadek wygłaszał wtedy głośno, skierowane do koni napomnienie.
Dzieci siedziały blisko obok siebie.
— Smutno ci? — zapytała nagle Dorotka.
— E, nie — odpowiedział Pawełek zawstydzony, lecz po chwili poprawił:
— Trochę to mi smutno, ale mi przejdzie.
— Przejdzie ci napewno. Zobaczysz, jak nam będzie jaszcze wesoło.
— Nie znam tu nikogo.
— Znasz już przecież wszystkich.
— Ale tak bliżej..
— To poznasz. To poczciwi ludzie — uspokajała Dorotka; — zobaczysz, nie wszyscy, naturalnie, ale prawie wszyscy. A jak Tom ci będzie dokuczał, albo się wyśmiewał, bo on tak lubi, to nic sobie z tego nie rób.
— Tom?
— Tak, Tom. On jest najgorszy ze wszystkich. — Jakby ci co zrobił, to powiedz mnie albo memu ojcu i już będzie się miał zpyszna.
— Ja sam mu dam radę — zapewnił Pawełek.
— Pewnie, jesteś silny.
— Nie boję się byle kogo — chwalił się chłopiec zachęcony uznaniem Dorotki.
— No, Tom nie jest byle kto; to świetny akrobata. I dlatego się z nim wszyscy liczą, bo jest w cyrku koniecznie potrzebny.
— Jakoś to będzie.
— To ty nie byłeś jeszcze nigdy w wielkiem mieście? — pytała po chwilowej przerwie dziewczynka.
— Byłem, ale tak strasznie dawno, że nawet nie mogę nic pamiętać. Chyba jak przez sen.
— To się dopiero nadziwisz!
Jakiś czas jechali w milczeniu. Deszcz przestał padać. Wiatr rozpędził rzeczywiście chmury.
— O, widzisz, rozjaśnia się — szepnęła Dorotka.
Pawełek spojrzał na nią i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się.
Wyglądała tak zabawnie, w zbyt dużej pelerynie, w kapturze, z pod którego wymykały się zmoczone, jasne loki, z łobuzerskim uśmiechem na drobnej, ślicznej twarzy.
— O, patrz — zawołała Dorotka, już słońce świeci!
Pawełek spojrzał przed siebie. Pierwszy promień słońca padł na twarze dzieci. I wtedy chłopiec poczuł, że jego smutek zmniejszył się trochę, że jakoś zrobiło mu się lżej na sercu.
— Czy nie jesteś głodny? — zapytała dziewczynka, pamiętając o swej obietnicy opiekowania się chłopcem.
— A wiesz, naprawdę głodny jestem trochę. Śniadania wcale nie jadłem.
— To chodź, napijemy się kawy.
Weszli do wnętrza wozu. To wnętrze śmieszyło zawsze Pawełka. Wozy urządzone były w środku jak maleńkie mieszkalne pokoje.
Nawet firaneczki wisiały przy oknach.
Obok kuchni stała teraz gruba i wysoka kobieta i w dużym garnku parzyła kawę.
Była to żona atlety, pani Klara, która zajmowała się gospodarstwem i dbała o jedzenie dla całej trupy.
Zobaczywszy Pawełka, pani Klara zawołała natychmiast:
— Zmarzłeś pewnie, napij się gorącej kawy, to się odrazu rozgrzejesz.
Pawełek usiadł posłusznie przy stole nakrytym szydełkową serwetą obok Dorotki, a pani Klara postawiła przed nim duży kubek kawy.
Trzeba było trzymać kubek ostrożnie w ręku, bo wóz trząsł i kawa mogła się łatwo wylać.
Chłopiec patrzył wokoło. Znał panią Klarę, znał także dyrektora, który w milczeniu siedział przy stole, a jednak poczuł się w tej chwili zupełnie samotny i obcy.
Tam, w domu jedli teraz także śniadanie.
Pił kawę, nie podnosząc oczu, nie zwracając uwagi na to, że płyn zbyt gorący parzy mu usta.
— Patrz — powiedziała Dorotka, wskazując na ścianę. — Podoba ci się?
Pawełek spojrzał i uśmiechnął się. Bo oto Dorotka powiesiła obok swojej fotografii afisz, wyobrażający ojca Pawełka.
I Pawełek, patrząc na ten zniszczony afisz, zrozumiał, że już nie jest sam. Bo z afisza patrzyły na niego z czułością ciemne oczy, bo teraz już był wraz z nim jego ojciec — „nieustraszony Pol”.


ROZDZIAŁ VI.

Już po miesiącu wędrówki należał Pawełek niepodzielnie do trupy cyrkowej. Już był „swoim“. Już nie mówiono o nim: „to ten chłopiec, Co się w miasteczku do nas przyłączył,” a opowiadając o nim, używano słowa: „nasz” nasz Pawełek nasz Pol.
W ciągu tego czasu chłopiec występował kilka razy. Występował w numerach łatwych, nieskomplikowanych, nie wymagających jeszcze ani wprawy, ani przytomności umysłu, a polegających raczej na pokazaniu publiczności ładnego, zręcznego chłopca.
Mimo to przed pierwszym występem Pawełek doznał prawdziwego wzruszenia i lęku.
— Nic się nie bój, nic się nie bój — powtarzała Dorotka, poprawiając przed lustrem swą błękitną sukienkę. — To najważniejsze, aby się wcale nie bać.
— Ja się nie boję — zapewniał chłopiec, lecz drżał ze wzruszenia i mimowolnego lęku.
Patrzył w lusterko i nie poznawał swej twarzy, uszminkowanej umiejętnie przez Alfreda. Alfred ukarminował mu mocno czerwoną pomadką usta, podkreślił czarnym ołówkiem oczy, wydłużył brwi, a całą twarz, ręce i ramiona nasmarował kremem i przysypał pudrem.
— Dlaczego to tak? — zapytał chłopiec, czując się nieswojo podczas tej operacji.
— Bo widzisz, trzeba podkreślić wszystkie kolory, zrobić ci twarz wyraźniejszą; z oddali wydawałaby się szara, nie odróżnialiby ani ust, ani oczu, wszystko by się zlało razem.
Chłopiec czuł się również nieswojo w obcisłym, cielistym trykocie.
— Przyzwyczaisz się — zapewnił go Alfred, który był najmłodszym mężczyzną w trupie i chętnie rozmawiał z Pawełkiem.
— Przyzwyczaisz się!
Mówiono mu te słowa bardzo często:
— Przyzwyczaisz się! Ody tęsknił za domem, gdy męczyło go ciągłe przebywanie w cyrkowym wozie, gdy bolały go mięśnie rąk i nóg od częstego ćwiczenia.
— Przyzwyczaisz się!
I teraz także, gdy znalazł się przed wejściem na arenę, gdy drżał cały i najchętniej nie wszedłby wcale.
— Przyzwyczaisz się — szepnął Alfred. — Nie myśl o tem wcale, że na ciebie patrzą. To obcy ludzie. Nic cię nie obchodzą.
Łatwo było powiedzieć:
— Nie myśl o tem wcale, że na ciebie patrzą.
Łatwo było powiedzieć:
— To obcy ludzie i nic cię nie obchodzą, — gdy jednak Pawełek dokładnie wiedział, że właśnie na niego patrzy ten cały tłum zgromadzonych ludzi, którzy przybyli, by za cenę kupionego biletu doznać jak największej ilości wrażeń.
— Prędzej — usłyszał cichy, nakazujący szept dyrektora, gdy zatrzymał się na chwilę przed wejściem.
Wtedy Pawełek, przyzwyczajony do posłuszeństwa, wbiegł, tak jak to było ułożone, na arenę i, stojąc na środku, kłaniał się przed publicznością na wszystkie strony.
Wiedział, że kłania się szeregom siedzących i stojących ludzi, nie umiał jednak odróżnić twarzy. Wszyscy skupili się razem w jedną, czarną masę.
Pawełek, nie patrząc, uśmiechając się, tak jak mu to było podczas prób polecone, pobiegł ku trapezowi i wykonał na nim kilka świeżo nauczonych ćwiczeń.
Trwoga mijała stopniowo. Teraz zajęty był całkowicie myślą o jak najdokładniejszym przerobieniu numeru i przestał zwracać uwagę na patrzących.
Dzięki temu jego ruchy odzyskały wdzięk swobody i pewności siebie. Ody skończył, usłyszał oklaski, zeskoczył i znowu, stojąc w środku areny, kłaniał się na wszystkie strony.
Potem wybiegł szybko.
— Bardzo dobrze — powiedziała Dorotka, gdy spojrzał na nią pytająco.
— No, wcale nieźle, — oświadczył dyrektor, uśmiechając się do chłopca. Od jutra Tom ci pokaże nowy numer.

Takich występów miał Pawełek kilka po,


Dorotka i Pawełek.
drodze i stopniowo przyzwyczajał się do nich coraz bhardziej.

Potem przyjechali do wielkiego miasta.
Wielkie domy zdawały się tam sięgać nieba. Nie wchodziło się do mieszkań zwyczajnie po schodach, które często były marmurowe i pokryte czerwonym dywanem. Nie, nie wchodziło się po nich zwyczajnie. Poprostu wstępowano do maleńkiego pokoiku, który nazywał się dźwigiem albo windą i za naciśnięciem guzika ów pokoik podnosił się sam w górę i przystawał na właściwem piętrze.
Mimowoli przypominał sobie Pawełek wciąż ową bajkę o czarodziejskim stoliczku, który po wypowiedzeniu słów:
— Stoliczku, nakryj się... — nakrywał się sam, a co ważniejsze znajdowały się na nim wówczas smaczne potrawy.
Tu w wielkiem mieście wszystko przypominało czarodziejski stoliczek. Wystarczyło czegoś zapragnąć, nacisnąć odpowiedni guzik, a reszta robiła się sama. Do drzwi nie trzeba było stukać długą chwilę, pociągać wiele razy za rączkę od grzmiącego, blaszanego dzwonka, lub poruszać klamką.
Wystarczało zupełnie nacisnąć mały, płaski guziczek, umieszczony w ścianie przy drzwiach, a jasny, przenikliwy dźwięk zawiadamiał natychmiast mieszkańców o tem, że należy otworzyć.
Wystarczało także przekręcenie innego guzika, takiego ot sobie prztyczka, wystającego nież ze ściany, aby natychmiast jasność taka jak we dnie zapanowała w pokoju.
Nie trzeba było świec, ani nafty; szklana lampka, za przekręceniem tego właśnie guziczka, wypełniała się światłem, którego było dosyć na cały pokój.
A telefon? Czyż nie były to prawdziwe czary! Trzymając małą, czarną tubkę przy uchu, można było rozmawiać z człowiekiem, znajdującym się na drugim końcu miasta (a podobno nawet i w innem mieście także), można było słyszeć wyraźnie każde jego słowo, odpowiadać mu, przyjmować i wydawać polecenia.
— To nie wszystko jeszcze — powiedziała z triumfem Dorotka, widząc podziw i zdumienie Pawełka — Poczekaj trochę, tatuś pokaże ci radjo.
I rzeczywiście, już nazajutrz słuchał Pawełek przez radio koncertu, granego w innem mieście. Słyszał tak dobrze, jakgdyby pianista znajdował się tuż przy nim, a nie był wcale oddzielony ogromną przestrzenią wielu mil i godzin.
Czyż nie były to prawdziwe czary?
I chociaż Pawełek słyszał o tem wszystkiem, czytał niekiedy, uczył się, wiedział przecież, że to wszystko istnieje, to jednak doznawał teraz takiego wrażenia, jakgdyby się ziściła jakaś nieprawdopodobna bajka. Co innego jest przecież wiedzieć, że coś podobno istnieje, a widzieć to naprawdę.
To też niezmiernem zdumieniem przejmowały go ulice tak jasne wieczorem, jakby to wciąż był dzień, wspaniałe wystawy oświetlone jaskrawo, reklamy, które gasły i zapalały się jak na zawołanie.
Tak, wszystko to było cudowne i Pawełek nie przypuszczał nawet, że coś podobnego może naprawdę istnieć na świecie.
Z podziwem patrzył na tramwaje, które sunęły po szynach same bez niczyjej pomocy; z jeszcze większym podziwem patrzył na samochody, które pędziły jak szalone, a z boku miały przymocowane małe maszynki, wybijające same cyfrę należności.
A olbrzymie autobusy, a automaty, z których po wrzuceniu odpowiedniej monety można było wyciągną tabliczkę czekolady!
Tak, wszystko w wielkiem mieście było wspaniałe i nieprawdopodobne. Gdy zaś w pewne wolne popołudnie zaprowadził go Alfred do kina, gdzie ruchome fotografje poruszały się i nawet mówiły i śpiewały jak najprawdziwsi, żywi ludzie, wówczas Pawełek zrozumiał, że znajduje się w środowisku prawdziwych cudów, wobec których niczem są najlepsze sztuki żonglera w cyrku.
To też listy Pawełka do domu były pełne zachwytu.
— Tutaj nawet wodę można grzać niekoniecznie przy ogniu — pisał. — Trzeba tylko wetknąć takie łapki w dziurki na ścianie (nazywa to się kontakt), a już po chwili woda się zagotuje w rondelku.
Cóż dopiero odczuł Pawełek, gdy zobaczył po raz pierwszy samolot! Prawdziwych ludzi, którzy jakgdyby nigdy nic fruwali sobie w powietrzu jak ptaki.
Tak, ludzie w wielkiem mieście umieli wszystko i Pawełek przez pierwsze kilka dni pobytu miał oczy wciąż rozwarte szeroko ze zdziwienia. Wydawało mu się, że rozmaite bajki opowiadane kiedyś przez matkę, te o czarodziejskim stoliczku, który sam się nakrywał i te o latającym cudownym dywanie i te o butach siedmiomilowych, teraz zostały tutaj zamienione w najpiękniejszą rzeczywistość.
Potem przyzwyczaił się do tego wszystkiego, lecz w pierwszych dniach pobytu w mieście wywoływał ogólną wesołość, krzycząc nagle:
— O, patrzcie, ten wóz sam jeden jedzie, ani konia, ani nic; nikt go nie ciągnie.
Albo:
— Nie wiedziałem wcale, że mogą być tacy mądrzy ludzie na świecie, że to wszystko już wymyślili.
— Przyjrzyj się dobrze — mówił Alfred, — bo niedługo stąd wyjedziemy. Naciesz się dowoli. Już niedługo zbieramy manatki i jazda w dalszą drogę.
— A może zostaniemy dłużej? — sprzeciwiała się Dorotka tajemniczym tonem. I okazało się, że Dorotka miała słuszność. Słyszała widocznie od ojca o jego zamierzeniach jeszcze przedtem, zanim zostały wykonane.
Oto dyrektor połączył się z innym dużym cyrkiem. Połączone przedsiębiorstwa otrzymały nazwę cyrku Buffallo-Bill i miały zmieniać miejsce swego pobytu tylko raz do roku: zimą w jednem mieście, latem w drugiem. Naturalnie została powiększona trupa, połączono aktorów z jednego i drugiego cyrku. Jednem słowem mały wędrowny cyrk przeistoczył się w wspaniały, stały cyrk.
Zniknęły wozy, a cyrkowcy zamieszkali w zwykłych, małych pokojach niewielkiego hoteliku.
Tak samo jak poprzednio Pawełek przebywał wciąż z Dorotką i z jej ojcem. Zamieszkali razem. Wraz z nimi mieszkali pani Klara z mężem, Alfred, muzyk grający na wszystkich instrumentach i żongler Klaudjusz.
Występował jako Klaudjusz, a jakie było jego prawdziwe nazwisko, tego nikt nie wiedział, gdyż wszyscy przyzwyczaili się nazywać go tem właśnie imieniem.
Ze wszystkich towarzyszy najbardziej polubił Pawełek właśnie Klaudjusza. Lubili go zresztą wszyscy. Klaudiusz był, jak go określał dyrektor, „człowiekiem, na którym można było zawsze polegać”.
Już od dosyć dawna zajmował się Klaudjusz swojem cyrkowem rzemiosłem, a mimo to wyglądał wciąż jak młody chłopiec.
Gdy stawał na środku areny, błyszczały młodzieńczym blaskiem jego niebieskie oczy, niecierpliwym ruchem odgarniał z czoła gęstą, jasną czuprynę i, śmiejąc się radośnie w stronę publiczności, rozpoczynał swe popisy.
Jego śmiech był prawdziwie serdeczny, nie był to umówiony uśmieszek, który obowiązkowo musi towarzyszyć występowi aktora.
Uśmiech Klaudjusza był szczery, wesoły, rozbrajający. Klaudiusz uśmiechał się do wszystkich, do całego świata.
I jego radosny uśmiech udzielał się wszystkim tym, którzy z nim razem przebywali. Patrząc na Klaudjusza, wierzyło się mimowoli, że wszystko na świecie jest do zdobycia, że trzeba tylko tak jak on radośnie się uśmiechnąć i odważnie stanąć do walki z życiem.
Klaudjusza lubili wszyscy. Lubili go koledzy, lubiła go ogromnie publiczność.
Jakże chętnie patrzono na jego sztuki! Nigdy nie śmiano się tak serdecznie jak wówczas, gdy Klaudjusz z rozmyślnie zdziwioną miną spoglądał w głąb swego cylindra i cieszył się wraz z publicznością, wyciągając z niego coraz to inne, zawsze niespodziewane przedmioty.
A jaki był niezrównanie zręczny, jak wspaniale migały w jego rękach błyszczące kule podrzucane w górę, jak wirowały wokoło niego w powietrzu, wpadając zawsze w odpowiedniej chwili w jego ręce.
Tak, Klaudjusz był świetnym sztukmistrzem i to uznawali wszyscy. Był także niezrównanym kolegą, Dobry, uczynny, towarzyski zdawał się łączyć w sobie wszystkie bez wyjątku zalety.
To też każdy starał się zdobyć jego przyjaźń. To jednak nie było wcale takie łatwe, jakby się mogło napozór wydawać. Klaudjusz chętnie wysłuchiwał cudzych zwierzeń, chętnie szedł z tym lub z tamtym kolegą na szklaneczkę piwa, każdemu w potrzebie pożyczył trochę pieniędzy. Naprawdę jednak nikt się przyjaźnią jego poszczycić nie mógł.
Od czasu do czasu przebąkiwano, że właściwie życie Klaudjusza nie jest wcale takie proste, jakby to się mogło zdawać, że dziwne zrządzenia losu doprowadziły go do wozu cyrkowego. Mówiono o tem także, że Klaudiusz był wykształcony ponad miarę zwykłgo cyrkowca i że gdyby tylko zechciał, mógłby zajmować bardziej odpowiednie dla siebie stanowisko w świecie. Ile było prawdy w tych przypuszczeniach — trudno było odgadnąć.
Faktem jednak oczywistym było, że Klaudjusz czuł się doskonale w cyrku i nie zamierzał go wcale opuścić. Faktem także było, że nikt nie wiedział nic o jego przeszłości. Sztukmistrz słuchał chętnie opowiadań o cudzem życiu, sam jednak nie zwierzał się nigdy nikomu. Gdy kiedyś zaciekawiony Alfred spróbował zapytać go wprost:
— Powiedz no, Klaudiuszu, co to o tobie takiego gadają?
Klaudjusz nie zapytał nawet o szczegóły tego gadania, tylko odpowiedział obojętnie:
— Mało co ludzie gadają. Ot, nie mają co innego do roboty, to sobie wynajdują zajęcie.
Alfred nie ustępował jednak tak łatwo.
— Bo mówią, że ty byłeś kiedyś wielkim panem.
— A co, nie wierzysz w to? — zapytał drwiąco Klaudjusz takim tonem, że niewiadomo było czy sobie żartuje.
— Nie wierzysz? — zapytał raz jeszcze.
— Właśnie, że nie wiem — przyznał chłopiec. Gotów był jednak uwierzyć natychmiast, te Klaudjusz jest przebranym księciem a już co najmniej hrabią.
Klaudjusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— Ach, ty głupi Fredku, — to nie widzisz, że ja i teraz jestem wielkim panem.
— Jakto? — nie zrozumiał Alfred.
— A tak. Czy który ze zwykłych ludzi potrafi tak czarować jak ja to robię? Czy który potrafi wyciągać kurczątka, takie śliczne, żółte kurczątka ze zwykłego cylindra?
— A dajże mi spokój z takiem wielkopaństwem — obraził się Alfred i odszedł oburzony kpinami Klaudjusza.
Tak, nikt nie wiedział o Klaudjuszu nic pewnego. Może jeden dyrektor, z którym Klaudjusz najczęściej i najchętniej przebywał. Dyrektor bowiem nie dziwił się nigdy niczemu.
Niekiedy, bardzo rzadko zresztą, Klaudjusza opuszczała jego zwykła wesołość. Przesiadywał samotnie, nie mając chęci do rozmowy, nie uśmiechał się wtedy, znosił tylko towarzystwo Dorotki.
I Dorotka czuła się zaszczyconą tem wyróżnieniem.
Siadała obok Klaudjusza nieruchomo, kładła swoją małą rączkę na jego dłoni i nie ruszała się z miejsca tak długo, aż Klaudiusz się odzywał:
— Nie nudno ci tak siedzieć ze mną, Dorotko?
— Nie — odpowiadała Dorotka z powagą, nie jest mi nudno.
— A poco tu siedzisz ze mną?
— Bo ty jesteś moim przyjacielem.
Dawniej Dorotka mówiła:
— Bo ty jesteś moim jedynym przyjacielem.
Od czasu jednak gdy do trupy przyłączył się Pawełek, Dorotka pominęła słowo „jedyny” a zamiast tego dodała:
— Pawełek jest też moim przyjacielem.
— To i jego pocieszasz, gdy jest smutny? — zapytał Klaudjusz.
Dziewczynka kiwnęła potakująco głową.
— Tak, gdy dostaje listy z domu, albo gdy tak sobie tęskni. Tylko.
Dziewczynka zatrzymała się niepewna.
— Tyllo... — powtórzył Klaudjusz.
— Gdy Pawełek jest smutny to wiem dlaczego, a gdy ty jesteś smutny to nic nie wiem.
Tak, nikt nie wiedział, dlaczego zawsze wesoły Klaudjusz bywał co kilka miesięcy bez żadnego specjalnego powodu smutny.
Nikt nie wiedział także dlaczego i dokąd wyjeżdżał czasem. Wyjeżdżał nagle, porozumiewając się tylko z dyrektorem i był nieobecny niekiedy przez kilka dni a niekiedy przez kilka tygodni.
Dyrektor narzekał, złościł się, odczuwał brak jednego z najlepszych aktorów, nigdy jednak nie odmawiał swego pozwolenia na wyjazd. Klaudjusz znikał wtedy w niewiadomym kierunku.
Gdy wracał, znajdował się jak dawniej w doskonałym humorze, uśmiechał się do wszystkich, był wesoły i towarzyski.
Wtedy Dorotka nie siedziała już obok niego w milczeniu. Dorotka podskakiwała wysoko ku górze, usiłując dosięgnąć jego podniesionej ręki, w której trzymał przywieziony prezent.
Tak, wszyscy przyznawali, że Klaudiusz jest nieco dziwny, każdy jednak bez wyjątku lubił go i było nim jak najlepszego zdania.
Gdy wieczorem Paweł i Dorotka układali się do snu, a starszych nie było jeszcze w domu, nie wrócili z cyrku (dzieci bowiem występowały w końcu pierwszej części i mogły wracać wcześniej do domu), wówczas Dorotka pytała często Pawełka:
— Pawełku...
— Co, Dorotko?
— Śpisz?.
— Jeszcze nie...
— Jak ty myślisz, Pawełku, czy Klaudiusz jest naprawdę przebranym księciem?
— Czy ja wiem — zastanawiał się Pawełek, — właściwie wszystko jest możliwe.
— Tak myślisz?
— A tak...
— Więc myślisz, że naprawdę Klaudjusz nie jest takim sobie zwykłym cyrkowcem jak my wszyscy?
— Rozmaicie bywa — odpowiadał poważnie Pawełek. — Sam czytałem taką książkę, że małego chłopca oddano do cyrku, aby go rodzina nie mogła odnaleźć.
— A dlaczego?
— Bo widzisz, on miał dziedziczyć wielki spadek.
— Aha — mówiła ze zrozumieniem Dorotka.
— Więc może i tu jest tak samo.
— Ale Klaudjusz nie jest małem dzieckiem, więc gdyby tak było, toby już upomniał się o swoje prawa.
— Tak, a może czeka na odpowiednią chwilę.
— Bardzo chciałabym wiedzieć, jak to jest naprawdę.
— Może twój ojciec wie.
— Może wie, ale nie powie.
— Jakbyś poprosiła, toby ci napewno powiedział.
Wiadomem bowiem było powszechnie, że dyrektor nie potrafiłby odmówić swej córce czegokolwiek. Dorotka była dla niego najważniejszą istotą na świecie. Śmiano się z niego, mówiąc że gdyby dziewczynka zapragnęła nagle gwiazdki z nieba, wówczas dyrektor bez wahania kazałby sobie sprowadzić największą drabinę na świecie i usiłował jej tę gwiazdkę przynieść.
Dorotka jednak nie żądała nigdy gwiazdek z nieba. Przeciwnie, była bardzo rozsądną dziewczynką i postępowała ze swoim wielkim i groźnie wyglądającym ojcem jak z małem dzieckiem.
I dyrektor, mówiący głośnym, tubalnym głosem, wyglądający zwykle groźnie, wobec Dorotki stawał się uległym, łagodnym i odpowiadał nieśmiało:
— Tak, Dorotko, masz słuszność. Tak, Dorotko, zrobimy tak jak myślisz.
Zresztą dyrektor wyglądał tylko groźnie. W rzeczywistości był bardzo poczciwym człowlekiem i nie lubił nikomu krzywdy wyrządzać. Krzyczał wprawdzie, gdy nie posłuchano go się odrazu, trzymał ostro wszystkich w korbach, było to jednak konieczne dla utrzymania porządku i karności w całej trupie.
Ukończywszy jednak swe cyrkowe zajęcia, zdjąwszy swój cylinder i odłożywszy wielki bat, stawał się dyrektor poczciwym, dobrodusznym człowiekiem.
Bardzo prędko Pawełek przekonał się, że prawie wszyscy cyrkowcy są spokojni, dobroduszni i niewiele mają wspólnego z tem wyobrażeniem, jakie mają o nich inni ludzie.
Publiczność, patrząca na uśmiechniętych, kłaniających się aktorów, mogła przypuszczać łatwo, że życie ich płynie lekko i wesoło.
W rzeczywistości jednak każda sztuka, każdy numer wymagały długich miesięcy ćwiczeń, długich lat wprawy. Każda rzecz musiała być wykonana solidnie, gdyż stawką było własne życie. To też cyrkowcy pracowali ciężko i mało mieli czasu.
Pawełek był również bardzo zajęty. Całe niemal przedpołudnie zajmowały mu ćwiczenia. Ćwiczył pod kierunkiem Toma.
— Wolałbym, aby mnie uczył Klaudjusz — mówił niejednokrotnie do Dorotki. Klaudjusz jednak nie był akrobatą, a Pawełek miał zostać właśnie akrobatą.
— Musisz słuchać, posłuszeństwo przedewszystkiem — powiedział mu przy wyjeździe dyrektor i Pawełek pamiętał dobrze te słowa. Zresztą w cyrku słuchali wszyscy. Więc Pawełek również słuchał tego co mu kazano i posłusznie odbywał codzień swoją lekcję z Tomem, pomimo że nie należało to wcale do przyjemności.
Nietylko bowiem same ćwiczenia były trudne, lecz także Tom był niezmiernie niecierpliwym nauczycielem i łatwo złościł się o byle co.
Wprawdzie Pawełek okazał się nad wyraz zręcznym i z łatwością pokonywał wszelkie trudności, mimo to trudno było Tomowi dogodzić.
— Oj, nie tak, niezdaro — wołał z gniewem. Niekiedy zaś, gdy Pawełek nie umiał odrazu wykonać pokazanego ruchu, Tom krzyczał, a raz nawet uderzył z całej siły Pawełka.
— Niedołęga, tchórz.
— Ja nie jestem tchórzem — zawołał chłopiec — i bić się nie pozwolę.
— Co, ty mały smarkaczu, jeszcze masz tu coś do gadania!
I Tom zamierzał właśnie po raz drugi uderzyć Pawełka trzymaną w ręku szpicrutą, gdy na arenie zjawił się Klaudjusz.
— Co chcesz od małego — zawołał, jak zwykle wesołym głosem.
— Rady sobie z nim dać nie mogę.
— Zawsze mówiłem, że mały jest do niczego — zawołał Klaudjusz swoim nieco drżącym głosem.
Tom spojrzał na niego uważnie, nie wiedząc, czy mówi poważnie, czy kpi z niego.
Pawełek również spojrzał nie pewnie. Lecz serdeczny uśmiech Klaudjusza upewnił go w tem, że Klaudjusz żartuje.
— No, pokaż mały swoje ćwiczenie, którego nie umiesz zrobić.
Pawełek rozpoczął posłusznie ćwiczenie. Gdy skończył, Klaudjusz poklepał go po ramieniu.
— No, wcale nieźle.
— Nieźle — mruczał Tom, — już ja go nauczę, aby było zupełnie dobrze, możesz być o to zupełnie spokojny.
— Doskonale, ucz go, Tomie — zachęcił go Klaudjusz. — A tymczasem dowidzenia.
Odszedł, gdy jednak znajdował się już o kilka kroków dalej, odwrócił się nagle i zawołał niedbałym tonem:
— Ale, ale...
— Co? — zawołał Tom.
— Zapomniałem ci powiedzieć, Tomie, że mały znajduje się pod moją opieką.
— Więc co? — zawołał Tom zuchwale.
— Więc nic. Chciałem tylko, abyś o tem pamiętał.
I Klaudjusz odszedł szybko w swoją stronę.
Wprawdzie po jego odejściu Tom mruczał coś pod nosem o tem, jak kpi sobie z opieki Klaudiusze, wprawdzie krzyknął raz i drugi na Pawełka, wymachując groźnie szpicrutą, tem niemniej nie uderzył odtąd chłopca ani razu. Pawełek zaś po słowach Klaudjusza poczuł odrazu, że jego opieka nie jest czczym frazesem, że naprawdę zajął się nim serdecznie i poważnie.
I rzeczywiście, ilekroć kto z trupy próbował zaczepić chłopca, natychmiast rozlegał się czyj głos:
— Zostawcie dzieciaka w spokoju, Klaudjusz się będzie o niego złościł.
I Pawełek, słysząc te słowa nie czuł się wcale samotnym i opuszczonym. Wiedział, że znajduje się pod opieką ulubieńca całego cyrku — Klaudjusza. Gniewały go jedynie słowa:
— Zostawcie dzieciaka.
Pawełek chciał koniecznie uchodzić za dorosłego. Nie było to jednak takie łatwe. Nawet Alfred, którego pozostali koledzy traktowali również nieco zgóry, gdyż był najmłodszym, miał dopiero dziewiętnaście lat i pamiętano go jako niedawnego wyrostka, nawet Alfred zaznaczał zawsze różnicę, jaka istniała pomiędzy nim a Pawełkiem. To też, pomimo, że cyrkowa trupa składała się na ogół z dobrych ludzi, Pawełek przywiązał się najbardziej do Dorotki i najchętniej przebywał w jej towarzystwie.
Bawili się razem, odbywali długie spacery, czytywali te same książki, ostatnio zaś przygotowywali się razem do wspólnego numeru. Numer ten wymyślił Klaudiusz i z rozpoczęciem nowego programu ponaklejano w mieście wielkie afisze, reklamujące najefektowniejszy numer sezonu „Płomienną obręcz”.


ROZDZIAŁ VII.

Światła reflektorów rozjaśniały arenę cyrku. W płomiennem świetle odcinały się wyraźnie sylwetki Dorotki i Pawełka, którzy tu, na arenie nosili imiona Dolly i Pola.
Pawełek wykonywał swoje ewolucje na trapezie, Dorotka na białym koniu galopem przejeżdżała wokoło areny. Jak zwykle wykonywała swoje najtrudniejsze sztuki na koniu, wykazywała szaloną zręczność, zeskakując, wskakując, jeżdżąc bokiem i t. d.
Potem, gdy cały cyrk hucznemi oklaskami nagradzał dzieci, gasło na chwilę światło. Błyski reflektorów oświetlały panującą ciemność. I w tych błyskach ukazywały się nagle postaci dzieci umieszczonych na bujającej się wysoko ku górze huśtawce. Huśtawka z dziećmi znajdowała się w „Płomiennej obręczy”. Była to obręcz, utworzona z palących się ogni, które rzucały blaski na przytulone do siebie głowy dzieci.
Numer ten, niezwykle efektowny cieszył się ogromnem powodzeniem. Dzieci z całego miasta przychodziły do cyrku, pragnąc zobaczyć tę niezwykłą parę dzieci, które zupełnie jak dorośli pokazywały swoje sztuki, odbierały oklaski, kłaniały się z godnością.
I siedząc wysoko, na bujającej się huśtawce, trzymając za rękę Dorotkę, patrząc na tłumy oklaskujących ich widzów, nie mógł sobie Pawełek wcale wyobrazić, że jeszcze tak niedawno znajdował się w małem, cichem miasteczku i pędził tam spokojne, monotonne życie.
— Gdyby tak mama mogła mnie widzieć — myślał — a ojczym jaki byłby dumny! Mówiłby napewno:
— Ten Pawełek to był taki zręczny do wszystkiego już od maleńkości.
I Pawełek marzył:
— Gdy dorosnę — mówił Dorotce, — gdy będę zarabiał dużo pieniędzy, sprowadzę tu wszystkich. Otworzę ojcu wielki warsztat, a matce wcale nie dam pracować.
— Pewnie, niech sobie odpocznie — zgadzała się Dorotka.
— Piotruś pójdzie do szkoły.
— A co będzie robił?
— Nie wiem jeszcze — odpowiadał z powagą Pawełek, — do czego okaże ochotę. Ale tak mi się coś zdaje, że on chyba ma pociąg do ślusarki.
— Lepiejby było, aby ojcu pomagał — zauważyła rozsądnie Dorotka.
— Naturalnie, że lepiej, ale jak kto nie ma do czego ochoty, to co robić?
— Widzisz przecież, ja sam już ojcu pomagałem i nawet byłem wcale zręczny, a jak tylko cyrk zobaczyłem, to już wiedziałem, że nic nie pomoże i tylko muszę tu żyć.
— To bardzo dobrze, że z nami pojechałeś. Dawniej to się nudziłam często, a teraz o wiele mi weselej.
— Mnie też z tobą wesoło.
— To lubisz mię, Paweł?
— Bardzo cię lubię.
— A jakby mi się co stało, tobyś mnie żałował?
— Głupia jesteś. Co ci się ma stać?
— Czy to wiadomo? Może mnie wykradną.
— Tylko w książkach wykrada się dzieci.
— Oj, jaki ty jesteś, Pawełku, a nuż mi się zdarzy coś takiego.
— Ale co?
— Nie wiem sama; właśnie coś, o czem nie wiemy zgóry, tobyś mnie żałował?
— Żałował? Nie, jabym cię uratował.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— I nie bałbyś się wcale?
— Nie bałbym się. Gdyby cię naprzykład wykradli, tobym poszedł cię szukać. Tybyś mi zostawiła po drodze jakieś znaki żebym wiedział jak i co.
— Dobrze, kółko bym, rysowała że to niby nasza „Płomienna Obręcz”.
— Doskonale. A jakbym już wiedział, te jesteś gdzieś w pobliżu, tobym gwizdał tę melodję.
I Pawełek zagwizdał motyw muzyczny, grany zawsze podczas ich występu.
— Pamiętaj, jak usłyszysz, że gwiżdżę, to nic się już nie bój. Bo może nie będę mógł się odrazu ukazać, ale to znaczy, że jestem już w pobliżu i że cię pilnuję.
Dorotka rozczuliła się.
— Ja wiedziałam, Pawełku, że ty mnie nie opuścisz.
— Albo się tobą opiekuję, albo nie.
— To ja się tobą opiekuję — zawołała dziewczynka, — przecież przyrzekłam nawet twojej mamie.
Wyraz twarzy Pawełka wydał jej się nieco lekceważący, bo zawołała z oburzeniem:
— A co, może się tobą nie opiekuję?
— Czy taka mała dziewczynka jak ty może się opiekować — wyraził swe wątpliwości Pawełek — i jeszcze kim, zawsze chłopcem jestem i prawie zupełnie dorosłym.
— A jakże dorosłym! Nawet Alfred nie chce z tobą gadać!
— E, co ty tam wiesz.
— No patrzcie państwo, to ty taki, to mówisz, że się tobą nie opiekuję. A kto ci bieliznę daje do prania, a kto ci zacerował wczoraj skarpetkę, może nie ja, no powiedz, może nie ja?
— Ty — przyznał nieco zawstydzony tak oczywistemi dowodami Pawełek, — ale ja nie to miałem na myśli.
— A co miałeś na myśli, mów prędko? — A to, że w razie jakiegoś niebezpieczeństwa, na coby się zdała taka dziewczyńska opieka. Rozumie się, że pranie i cerowanie to kobieca rzecz, ale jakby do czego doszło, to co dziewczyna potrafi? Płakać i zawodzić i nic więcej.
— O, wiesz — oburzyła się Dorotka, — a czy to ja jestem taka, jak wszystkie dziewczyny? Czy to inne dziewczyny umieją tak jeździć konno, takie sztuki wyprawiać? A czy ja się kiedy przy tem boję? No powiedz sam, Pawełku, a jak się zmęczę podczas nauki, to czy kiedy płaczę, powiedz sam?
Tak, tu Pawełek musiał znowu przyznać słuszność Dorotce. Nie była przecież taka jak wszystkie inne dziewczyny. Umiała jeździć konno i rzeczywiście nie bała się niczego. Wszyscy w cyrku wiedzieli, że mała Dorotka da sobie ze wszystkiem radę i chociaż wygląda na koniu jak mały aniołeczek, to prędka jest i dzielna i odważna, jakby była nie dziewczynką, a chłopakiem.
Lecz Pawełek nie chciał ustąpić odrazu.
— To powiedz, cobyś zrobiła, gdyby naprzykład porwali mnie źli ludzie?
— Ciebie, poco?
— Nie wiem, ale np. okazuje się, że mój ojciec, ten prawdziwy, Pol, zostawił mi ogromny majątek i o tem się dowiedział jakiś daleki krewny, więc pragnie mnie usunąć.
— Poco?
— Jakto poco? Poto, aby zamiast mnie — odehrać pieniądze.
— Aha!
— Porywa mnie więc i wywozi. I cobyś zrobiła wtedy?
— To samo co ty.
— Jabym wtedy nic nie robił, byłbym pewnie związany i wywoziliby mnie daleko.
— Wsiadłabym na konia, wiesz, wzięłabym z ojca koni Achmeta, tego co naj prędzej leci. Pojechałabym za tobą. Ty też zostawiaj mi znaki.
— Jeżeli tylko hędę mógł.
— Postaraj się w każdym razie. A ja już cię odszukam.
— Dużobyś tam zrobiła, teżby cię zabrali.
— To wzięłabym ze sobą ojca i Klaudjusza, albo jeszcze lepiej, zawiadomiłabym wszędzie policję, aby jechała moim śladem. Nie bój się, dałabym sobie napewno radę.
— Wiadomo, Dorotko, że jesteś dzielna dziewczyna.
— A widzisz.
W ten sposób dzieci obiecywały sobie pomoc w razie potrzeby i wymyślały najfantastyczniejsze przygody i niebezpieczeństwa.
Tymczasem jednak nie groziło im żadne niebezpieczeństwo.
Pawełek i Dorotka prowadzili życie jednostajne i bardzo pracowite. Wstawali nieco później, niż zwykłe dzieci, gdyż kładli się później spać, potem przystępowali do ćwiczeń numerów następnego programu, które zajmowały im sporo czasu. Po spacerze następował obiad, następnie i Pawełek i Dorotka odbywali godzinną lekcję.
— Cóż to moja córka ma sobie zostać taką zwykłą woltyżerką bez żadnego wykształcenia — powtarzał dyrektor, gdy niekiedy dziwiono się, że każe jej się uczyć. — Niewiele tam tej nauki, ale zawsze niech dziewczyna ma jakie takie pojęcie o świecie i ludziach.
Dorotka odrabiała więc przykładnie codzienną swoją lekcję, a ostatnio wraz, z nią, uczył się także Pawełek. Potem pozostawało trochę czasu na zabawę, na zajęcia domowe i już trzeba się było przygotować do wieczornego występu.
W niedzielę nie było wprawdzie lekcji ani codziennych ćwiczeń, mimo to dzieci niewiele miały czasu, gdyż w święta dawano zawsze dwa przedstawienia, popołudniowe i wieczorne.
— Ciężkie jest życie aktora! — powtarzała nieraz dziewczynka, z poważną miną, zdanie starszych — Nigdy świąt nie mamy. Tylko wilja i trzy dni w Wielkim Tygodniu, a tak to pracuj, człowieku, przez cały rok.
Po chwili dodawała nieco weselszym tonem:
— Dobrze, że ja lubię jeździć konno, bo inaczej to już dawno wszystko by mi się znudziło.
Pawełek odpowiedział filozoficznie:
— Każda praca się nudzi, jeżeli jej się nie lubi.
— A ty lubisz występować?
— Lubię, a już najbardziej to lubię występować w „Płomiennej Obręczy“. Jak tak siedzimy obok siebie, światła na nas padają, a ludzie biją brawa, to jest nawet bardzo przyjemnie.
Nietylko Pawełek lubił numer „Płomienna Obręcz“, Publiczność także lubiła niezmiernie ten numer i imiona dzieci stały się szybko znane i lubiane w całem mieście. Przychodzono tłumnie i cyrk w znacznej części zawdzięczał swe powodzenie właśnie „Płomiennej Obręczy“. Wprawdzie i inne numery były doskonałe, wprawdzie niedawno zaangażowana tancerka na drucie, Mary, wywoływała swem pojawieniem się prawdziwą burzę oklasków, wprawdzie tresura koni była wyśmienita, a niedawno przyjęci klowni uchodzili za najdowcipniejszych ludzi na świecie, tem niemniej nic nie cieszył o się takiem powodzeniem jak właśnie numer „Płomienna Obręcz”. Nawet melodię, którą grano podczas popisu dzieci, wydano oddzielnie w nutach i grano ją we wszystkich kawiarniach miasta.
Cyrk bywał przepełniony co wieczór i wszyscy mówili, że dyrektor robi dobre interesy.
Mimo to dyrektor nie miał wcale zadowolonej miny. Wciąż się źle czuł, przez dłuższy czas był trochę przeziębiony, a gdy wreszcie przeziębienie przeszło, skarżył się na zawroty głowy l nawet, zmuszony przez Dorotkę, poszedł do lekarza.
Doktór nie znalazł wprawdzie nic poważnego, mimo to dyrektor nie był tak wesoły jak dawniej.
Którejś nocy Pawełek dowiedział się przypadkowo, co gnębi dyrektora.
Było jut późno. Dorotka i Pawełek spali, gdy dyrektor z Klaudjuszem wrócili do domu. Ich przyjście obudziło chłopca. Nie mógł jakoś zasnąć na nowo i mimowoli usłyszał słowa dyrektora:
— Tak mi jakoś nieswojo.
— Ale co ci właściwie jest? — zapytał Klaudjusz.
— Nic takiego, a jednak ciągle coś mnie gnębi. I gdy pomyślę, że może mi się coś stać, Dorotka zostanie sama jedna.
— Ale, dajże spokój.
— Widzisz, ja mam serce niebardzo zdrowe. Doktór mnie uspokajał, ale przecież sam wiem, że nie jest tak dobrze.
— To powinieneś wyjechać, odpocząć.
— To nie tak łatwo.
— Już ja cię zastąpię. Weźmiesz ze sobą Dorotkę, albo jeżeli zechcesz, to ją zostawisz pod moją opieką, pojedziesz sobie na wieś, odpoczniesz, wyzdrowiejesz i nie będziesz myślał o głupstwach.
— Wiesz, może masz słuszność, wyjadę, ty mnie zastąpisz.
— Doskonale, tylko musisz mi dać urlop na kilka dni, to sobie pozałatwiam rozmaite sprawy.
— Dobrze. Jak już postanowię, kiedy jadę, to przedtem ty pojedziesz na tydzień.
— Tak będzie najlepiej.
— Widzisz, miejsca sobie ostatnio znaleźć nie mogę. Co będzie z Dorotką, jakby mi się co stało?
— Nic ci się nie stanie.
— Tak się mówi. A jednak... Pomyśl: dziecko bez matki, ze mną jej źle nie było, nigdy nikt przez całe życie nie śmiał jej skrzywdzić, bo dałbym ja takiemu. A nagle zostanie może sama, samiuteńka. Kto się dzieckiem zajmie, kto będzie dbał o nie, kto się zaopiekuje? Przecież to jeszcze małe dziecko.
— Małe, ale mądre.
— Dużo jej z tej mądrości przyjdzie, jak się nią kto zły zajmie i będzie chciał skrzywdzić. Czy to dziecko może się obronić przed przemocą?
— Kto ją tam będzie krzywdził!
— A co, to nie wiesz wcale, Klaudiuszu, jak się z dziećmi w cyrkach obchodzą? Będzie, powiedzmy, dalej pracowała w cyrku, kto inny się nią zajmie, przy nauce będzie ją może bił, albo głodził.
— Co ty też wygadujesz — oburzył się Klaudjusz, — to myślisz, że jabym na coś podobnego pozwolił, aby mi kto Dorotkę bił? Dziecko się przecież w moich oczach wychowało.
Dyrektor odetchnął z pewną ulgą.
— Ja też sobie myślałem — powiedział, — tak sobie kombinowałem. Nawet jeżeli mi się co stanie, to przecież Klaudjusz może zająć się małą — myślę.
Zamilkł na chwilę, jakby rozważając wszystkie możliwości.
— Bo widzisz, ja mam brata, nawet wcale zamożny człowiek. Zawsze bardzo mi miał za złe, że alę cyrkiem zająłem. Więc on byłby naturalnym opiekunem Dorotki. On i jego żona. Ale to nie dla niej. Ja przecież wiem, jaka jest moja Dorotka i wiem jacy są oni. Brat jest nawet niezłym człowiekiem, ale...
Dyrektor zatrzymał się, jakby szukając odpowiedniego wyrażenia. Klaudjusz mu podpowiedział:
— Zupełnie inni ludzie.
— Właśnie. Tak sobie prowadzą spokojne, inne życie. Dla nich cyrk to pewnie coś nieprzyzwoitego. Jego żona była dawniej nauczycielką, może i dobra kobieta, ale to nie dla mojej dziewczyny.
Znowu milczał chwilę. Pawełek leżał na swojem łóżku z szeroko otwartemi oczyma. Słuchał. Przez chwilę nie wiedział, jak ma się zachować i chciał zawołać, aby wiedzieli, że słyszy. Nie śmiał jednak tego uczynić. Kaszlnął tylko dwa razy, lecz ani dyrektor, ani Klaudjusz zajęci rozmową nie zauważyli tego.
Leżał więc w dalszym ciągu cicho i słuchał.
— Tak mi to wszystko przyszło do głowy, bo właśnie niedawno dowiedziałem się, że brat mój ma być jeszcze w tym tygodniu w mieście, więc myślałem z początku, żeby to właśnie z nim pogadać o przyszłości. A nuż stanie się co ze mną, takie mam jakieś złe przeczucie. Dorotka ma trochę pieniędzy, uzbierałem przecież cośniecoś, trzeba się tem wszystkiem zająć, interesy uregulować. Zawsze brat przecież. Ale potem jak myślałem nad tem, to sobie pomyślałem, że dziewczyna będzie nieszczęśliwa, że gdybym ją miał przy kim zostawić to może lepiej, aby nadal w cyrku pracowała.
— Ja przecież jestem-powtórzył Klaudiusz.
— Więc pamiętaj — głos dyrektora zabrzmiał uroczyście, — pamiętaj, oddaję ci Dorotkę pod opiekę. Będziesz się nią opiekował jak własnem dzieckiem.
— Będę się nią opiekował jak własnem dzieckiem — powtórzył Klaudjusz tak samo uroczyście.
— Nikomu nie dasz jej skrzywdzić?
— Nikomu nie dam jej skrzywdzić!
— Będziesz dla niej zawsze dobry, taki, aby nie odczuła, że jest sama jedna na świecie?
— Będę dla niej dobry, nie zazna żadnej krzywdy — powtórzył Klaudjusz — i nikt nie ośmieli się zrobić jej coś złego. Obiecuję ci to!
Potem nastąpiła chwila milczenia, podczas której wzruszony Pawełek myślał o tem, jak to dobrze, że tam, w małem miasteczku ma swoich rodziców, do których w każdej chwili może powrócić.
— Wiesz — usłyszał jeszcze głos dyrektora, — trzeba to zrobić jakoś formalnie. Zaraz na piszę to wszystko i ustanowię cię opiekunem, będziesz ten papier miał przy sobie.
— Ale dlaczego tak się spieszysz?
— Nie wiem, mam jakieś złe przeczucie. I posłuchaj, powiem ci wszystko, jak to tam jest z mojemi pieniędzmi, udziałami w cyrku i t. p.
Nastąpiła chwila ciszy, widocznie dyrektor coś pisał.
Pawełek słuchał jeszcze chwilę, wreszcie zasnął. Coś tam mówiono w drugim pokoju, lecz ostatnie słowa, jakie usłyszał przed zaśnięciem, były:
— Mam jakieś złe przeczucie!


ROZDZIAŁ VIII.

W dwa dni później Klaudjusz wyjechał na tydzień, aby po powrocie zastąpić dyrektora, który zamierzał udać się na dłuższy wypoczynek.“
Dyrektor zresztą zdawał się nie pamiętać zupełnie o rozmowie, jaką prowadził w ową noc z Klaudjuszem. Był znowu w dobrym humorze i nie skarżył się nawet na swoje zawroty głowy.
Natomiast Pawełek myślał wiele o podsłuchanych wówczas słowach. Nie mógł opowiedzieć ich treści Dorotce, gdyż nie chciał jej martwić, ani przerażać i tajemnica ta gnębiła go przez cały pierwszy dzień. Potem wrażenie to minęło. We dnie wszystko wydawało się mniej ważne, niż w nocy. Zresztą, dyrektor był w świetnym humorze i zdawało się, że jego obawy zniknęły zupełnie.
— Wiesz, Pawełku — powiedziała Dorotka na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia. — Przyjechała moja ciotka i mój wuj.
— Aha! — pomyślał chłopiec — To ten brat, o którym mówił dyrektor.
— Lubisz ich? — zapytał.
Dorotka skrzywiła się.
— Nie przepadam.
— Dlaczego?
— Mało ich znam, to prawda, ale wiesz, ciocia wygląda tak sztywno, jakby kij połknęła.
Dorotka roześmiała się głośno, myśląc o ciotce sztywnej jak po połknięciu kija.
— A wuj?
— Wuj jest znośniejszy. Wzdycha tylko ciągle i powtarza: — Twój biedny, nieszczęśliwy ojciec.
Dorotka roześmiała się znowu.
— Powiedz sam, czy mój tatuś wygląda na biednego i nieszczęśliwego?
Pawełek uśmiechnął się także.
Nie, na biednego nie wyglądał dyrektor w żadnym razie. Gdy wkładał swój lśniący cylinder, gdy ujmował trzaskający bat w rękę, wtedy wyglądał groźnie i dostojnie.
— A ciocia krzywi się zawsze, gdy mówi o cyrku. Wiesz, ona zupełnie nie lubi cyrku, Mówi, że ją mdli, gdy akrobaci skaczą z trapezu.
— Mdli? — zdziwił się chłopiec.
— A tak, mówiłam ci, że jest taka dziwna. Wogóle nic jej się tu nie podoba. Mówi, że to nieprzyzwoicie latać w takich obcisłych trykotach.
— Przecież nie można inaczej.
— Ja wiem, że nie można, ale jej tego nie wytłumaczysz. Nie podoba jej się i już.
— To poco tu przychodzi?
— Coprawda to wcale nie przychodzi. Czasem tylko, gdy akurat jesteśmy w tem samem mieście co oni, to przychodzą, tatuś daje im lożę i siedzą. Ale wiesz, wcale im się przedstawienie nie podoba. Raz specjalnie patrzyłam. Wuj to się trochę śmieje, ale ciocia patrzy na niego złym wzrokiem i wtedy on zaraz przestaje, jakby mu nie wolno było się śmiać wtedy, gdy jej to nie bawi.
— A ona?
— Ona nie śmieje się nigdy. Mnie się zdaje, Pawełku, że ona wogóle się śmiać nie umie.
— Jakto nie umie?
— Taką ma minę, jakby zawsze była poważna i zmartwiona.
— A czem się martwi?
— Wszystkiem.
— Czy to biedni ludzie?
— Ależ nie. Zamożni i bardzo ich to gniewa, że tatuś ma cyrk.
— Dlaczego?
— Nie wiem dokładnie, ale zdaje mi się, że mówili, że to nie wypada.
— Nie wypada?
— No tak, nie wiesz, że dorośli są czasem bardzo dziwni?
— To prawda!
— Dziś napewno będą na przedstawieniu.
I rzeczywiście byli.
Gdy podczas numeru „Płomienna Obręcz” Pawełek siedział obok Dorotki, dziewczynka szepnęła:
— Widzisz w pierwszej loży na prawo?
— Widzę.
— To ciotka i wuj.
Pawełek spojrzał uważnie.
W loży siedziała wysoka, chuda pani i patrzyła przez lornetkę na Dorotkę. Obok niej mężczyzna, dosyć tęgi, podobny trochę do dyrektora, rozglądał się po całym cyrku z pewnem zdziwieniem.
— Będę musiała wejść do nich po przedstawieniu. Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem.
Gdy po skończonym numerze publiczność biła brawo, Dorotka, kłaniając się, uśmiechnęła się parę razy w stronę loży.
— A widzisz — zawołał Pawełek, — ciotka uśmiechnęła się do ciebie. A mówiłaś, że śmiać się nie potrafi.
— E, taki tam uśmiech!
— Dorotko — zawołał dyrektor dziewczynkę.
Wbiegła do jego garderoby.
— Czy jesteś bardzo śpiąca? Dziewczynka z zasady nie była nigdy śpiąca. Lubiła kłaść się spać możliwie jak najpóźniej.
— Nie, wcale nie.
— Bo widzisz, w loży siedzą wuj i ciotka.
— Widziałam ich.
— Tak, a po przedstawieniu pójdę z nimi razem na kolację. Więc może ty pójdziesz także z nami?
Dorotka, której nigdy spać się nie chciało, ziewnęła nagle szeroko.
— Owszem, owszem, tatusiu. Tylko jakoś jestem dziś zmęczona.
Ojciec roześmiał się.
— Nie lubisz cioci?
— Lubię, bardzo lubię, ale wolę ją w dzień niż w nocy. Bo wiesz, tatusiu, jak na nią patrzę, to zaraz mi się spać chce.
— Jak ty mówisz, Dorotko — oburzył się, a raczej usiłował się oburzyć dyrektor, — to przecież twoja ciotka!
— Tak, to moja ciotka, tatusiu.
— Żona mego brata!
— Wcale do ciebie niepodobny. A może przy cioci się tak zmienił. Jak myślisz, tatusiu? Lecz dyrektor zmienił temat rozmowy.
— Więc nie chcesz iść z nami na kolację?
— Niebardzo. Ale jeżeli chcesz, tatusiu, to pójdę.
— Niekoniecznie, ale przynajmniej teraz idź się przywitać i posiedź trochę w loży z nimi.
— Dobrze. A mogę ze sobą zabrać Pawełka?
— Poco ci Pawełek?
— Bo to mój przyjaciel i myśmy sobie przyrzekli wierność i przyjaźń na całe życie, więc lubię jak jest ze mną razem.
Dyrektor uśmiechnął się.
— Możesz wziąć ze sobą Pawełka.
— Doskonale.
— Tylko przebierz się. Włóż zwykłą sukienkę, zdejm kostium.
— Dobrze, tatusiu.
Dorotka wybiegła. Po chwili wróciła jednak pocałowała ojca serdecznie.
— To już na dobranoc — powiedziała. — Bo jak ty wejdziesz do loży, to ja z Pawełkiem ucieknę chyłkiem do domu.
— Czy to tak ładnie?
— Tatusiu, powiesz, żeśmy się wyminęli, że ja nie wiedziałam o tej kolacji, że już pewnie śpię. Zresztą sam wymyślisz coś odpowiedniego.
— Ha, tak, więc mam kłamać przez ciebie?
— Tatusiu...
— No tak, kłamać!
— To nawet nie jest kłamstwem.
— A czem?
— Niewinnym wykrętem.
— Ładne niewinne wykręty! Ale już dobrze, wykręcę się. Bo to nawet niezdrowo, aby takie dziecko jak ty szło w nocy na kolację.
Dorotka pocałowała go jeszcze raz. Oddał pocałunek i przytulił dziewczynkę do siebie.
— Dowidzenia.
— Dowidzenia, tatusiu!
I Dorotka wybiegła, aby się przebrać.
W kilka minut później wchodziła wraz z Pawełkiem do loży. Dorotka nosiła teraz swoją skromną wełnianą sukienkę w kratę, Pawełek zwykłe ubranie. Oboje starli już szminkę z twarzy i trudno było poznać w tej parze skromnych dzieci, bohaterów „Płomiennej obręczy”.
— Dobrywieczór, ciociu! Dobrywieczór, wuju! — rozpoczęła Dorotka swoje przywitanie.
— Jak się masz, moje dziecko?
— Dziękuję, jakoś nieszczególnie — odpowiedziała dziewczynka z westchnieniem, przypominając sobie, że takich zwrotów używają zwykle dorośli, starając się utrzymać nastrój pełen powagi.
— Nieszczególnie? — powtórzył wuj.
Zanim jednak Dorotka zdołała potwierdzić to przekonanie, uprzedziła ją ciotka.
— A pewnie, bo cóż to za zajęcie dla dziecka, aby po nocach nie spać. Inne dzieci w twoim wieku już oddawna leżą w łóżku.
— Ja też zawsze kładę się spać zaraz po przedstawieniu — zapewniała skwapliwie Dorotka, myśląc o kolacji, w której nie chciała brać udziału. — Tylko dziś przyszłam się przywitać.
— To bardzo ładnie z twojej strony — pochwalił wuj.
— A to mój przyjaciel Pawełek — zaprezentowała chłopca.
Pawełek ukłonił się, ciotka zaś i wuj Dorotki skinęli lekko głową.
— To ty robisz z nią te sztuki na trapezie? — zapytał wuj.
— Tak, to ja.
— Aż mnie mdli od tych waszych skoków — powiedziała ciotka.
— Teraz nie będę już skakać — uspokoiła Dorotka tonem uprzejmej gospodyni, teraz Alfred będzie grał na rozmaitych instrumentach, a potem wystąpi tatuś i konie.
— To dobrze, przynajmniej na konie mogę jeszcze patrzeć.
— Ja też bardzo lubię konie — zapewniła Dorotka.
A ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła sama rozmowę dalej.
— I konie mnie także lubią.
— Dorotka jest najlepszą woltyżerką świata — zauważył Pawełek, który doszedł do wniosku, że należy pomóc swojej małej przyjaciółce w trudnej sztuce bawienia gości.
— Jeździ wcale ładnie, owszem, to trzeba jej przyznać — powiedział wuj, lecz ciotka spojrzała na niego z naganą w wzroku.
— Czyż to jest odpowiednie zajęcie dla, dziewczyny? — zapytała surowo.
Nikt jej nie odpowiedział.
Dorotka spojrzała na nią ze zdziwieniem, Pawełek z oburzeniem. Ani jedno, ani drugie nie wyobrażało sobie, aby Dorotka mogła kiedykolwiek zajmować się czem innem. Tak pięknie przecież jeździła, tak klaskali wszyscy, tak ładnie wyglądała.
— Moja matka była woltyżerką — odpowiedziała wreszcie po chwili dziewczynka.
— Ano właśnie — potwierdziła ciotka takim tonem, jakby chciała powiedzieć. — W tem właśnie tkwi nieszczęście!
Nie powiedziała jednak tego, powtórzyła tylko:
— Czyż to jest zajęcie dla dziewczyny?
A gdy znów nikt jej nie odpowiedział, tylko wu, mruczał coś niewyraźnie i nieśmlało, ciotka powiedziała z naciskiem:
— Dziewczyna powinna się zajmować gospodarstwem, koło domu chodzić...
— Dorotka jest bardzo gospodarna, chociaż jeździ na koniach jak mężczyzna — zapewniał Pawełek, — zawsze moje skarpetki ceruje i pana dyrektora bieliznę sama naprawia.
— Wyobrażam sobie — powiedziała ciotka.
Dorotka milczała chwilę. Poczuła znowu zniechęcenie, nie miała ochoty do dalszej rozmowy, przypomniała sobie jednak, że ojciec ją prosił, aby zachowywała się grzecznie i uprzejmie, po chwili więc rozpoczęła znowu.
— Antrakt już się kończy. Za chwilę wystąpi Alfred.
Rzeczywiście Alfred wystąpił po chwili. Ubrany był w komiczny kostjum z materjału w czarne i białe kratki i trzymał w ręku małe, dziecinne skrzypeczki. Chociaż jednak skrzypeczki były takie małe i wydawać się mogło, że nie można z nich wydobyć żadnego głosu, to jednak Alfred wygrywał na nich piękne melodje. W pewnej chwili jednak rozgniewał się niewiadomo czemu na swoje skrzypeczki i odrzucił je od siebie.
— Teraz będzie grał na wiolonczeli — szepnęła Dorotka.
Lecz na wiolonczeli Alfred również nie grał długo.
— Rozgniewa się i weźmie flet — szepnęła Dorotka, patrząc z zainteresowaniem, pomimo, że znała ten numer świetnie na pamięć.

Alfred grał na flecie, potem na trąbce, potem na mandolinie, aż wreszcie wygrał całą melodję, uderzając pałeczką o rząd ustawionych obok siebie i napełnionych nierównomiernie wodą szklanek.


Na arenie trwała tresura koni.
Gdy skończył, klaskano długo i Alfred jak zwykle musiał bisować, powtarzając ostatni numer ze szklankami.

— Szkoda, że niema. Klaudjusza — powiedziała Dorotka z ożywieniem — toby ciocia dopiero zobaczyła prawdziwe sztuki.
— Kto to jest Klaudiusz?
— To najlepszy sztukmistrz, żongler. On potrafi wszystko. Rzuca w powietrze sztylety, kule, pomarańcze i wszystko chwyta w porę. Ma taki cylinder, że jak tylko nim potrząśnie, to wciąż co innego z niego wylatuje, wogóle Klaudiusz jest niezwykły.
Dorotka zamilkła na chwilę, szukając zrozumienia na twarzach ciotki i wuja, dla niezwykłych zalet Klaudjusza. Nie znalazła go jednak. Tylko Pawełek kiwał potwierdzająco głową.
Po chwili więc dodała.
— Wszyscy strasznie lubią Klaudiusza. A on jest moim przyjacielem.
— Gdyby przynajmniej ojciec trzymał cię zdala od tego wszystkiego — westchnęła ciotka, a Dorotka niebardzo wiedziała co miała na myśli, mówiąc te słowa.
Nie mogła jednak zapytać, gdyż właśnie dyrektor zjawił się na arenie.
Jak zwykle nosił swój cylinder i trzymał bat w ręku.
Wokoło niego posłusznym szeregiem ugrupowały się piękne konie.
— O, ten biały to mój ulubieniec. Nazywa się Achmet — objaśniała szeptem Dorotka.
I gdy koń przegalopował obok loży, dziewczynka uśmiechnęła się do niego, a koń zarżał cicho, jakgdyby poznał swoją panią.
— A ten czarny, to tatuś go najbardziej lubi.
— Ładne konie — przyznał wuj łaskawie Dorotka spojrzała na niego po raz pierwszy z sympatją.
Tymczasem na arenie trwała tresura koni. Konie przyklękały, posłusznie występowały z szeregu, przebijały papierowe, kolorowe obręcze, zmieniały tempo biegu, przystawały posłusznie, trzymały się rytmu muzyki.
— Teraz tatuś zawoła „hop“ i ten pierwszy koń przeskoczy przeszkodę — powiedziała Dorotka.
Lecz dyrektor nie zawołał „hop“.
Podniósł wprawdzie bat do góry. Zanim jednak zdołał wymówić „hop“, potknął się jakgdy by, spojrzał przerażonym wzrokiem wokoło i upadł na piasek areny.
— Co się stało? — krzyknęła przeraźliwie Dorotka i zanim kto zdołał poruszyć się z miejsca, przeskoczyła barierę loży i pobiegła w stronę ojca. Dyrektor leżał nieruchomo. Obok niego skupione razem pochylały się konie, które zdawały się wiedzieć, że stało się coś złego.
Nikt z publiczności nie zrozumiał w pierwszej chwili, dlaczego dyrektor upadł. Wydawało się, że widocznie wymaga tego numer.
Gdy jednak ujrzano Dorotkę, która biegła przez arenę, gdy po sekundzie pobiegł za nią Pawełek, zrozumiano, że stało się coś nieprzewidzianego.
Służba cyrkowa przybiegła już także, a po chwili czyjś głos zawołał: — może doktór jest na widowni?
— Idę właśnie — odpowiedział jakiś pan, przepychając się poprzez tłum zebranych wokoło dyrektora osób.
Po chwili wynoszono dyrektora z areny.
Tom i Alfred wzięli go na ręce, obok stała Dorotka, powtarzając co chwila:
— Tatusiu, otwórz oczy, przecież ci się chyba nic nie stało.
Lecz dyrektor nie otwierał oczu.
A w chwilę później wszedł na arenę Tom i oznajmił drżącym głosem:
— Z powodu nagłej śmierci dyrektora przedstawienie przerwane!


ROZDZIAŁ IX.

— Jaka to dziwna dziewczyna, nawet nie zapłacze.
— Dziwna jest i nieprzyjemna.
— A wygląda jak laleczka.
— Poprostu ma przewrócone w głowie.
Dorotka słyszała szepty, nie poruszała się jednak z miejsca. Siedziała nieruchomo przy oknie wagonu i patrzyła na migające drzewa.
— Może jesteś głodna? — zapytał wuj po chwili.
Potrząsnęła głową przecząco.
— Mogłabyś odpowiedzieć, gdy wuj pyta — zauważyła ciotka.
— Dziękuję, nie jestem głodna — odpowiedziała machinalnie Dorotka i znowu patrzyła przez okno, nie widząc zresztą nic przed sobą.
Oto jechała teraz z obcymi ludźmi, niewiadomo dokąd. Oto pozostawiała daleko za sobą wszystkich swoich bliskich. Zostawiała cyrk, Pawełka, Klaudjusza, swego białego konia Achmeta.
W ciągu jednej chwili zmieniło się wszystko. Oto tak niedawno jeszcze była najszczęśliwszą dziewczynką na świecie, małą Dolly, najzręczniejszą woltyżerką, małą Dorotką, ukochaną córką swego ojca. Gdy galopowała na białym koniu, gdy publiczność wokoło biła oklaski, Dorotka wiedziała z niezmąconą pewnością, że nic złego nie może jej się wydarzyć. Tam na arenie stał przecież jej ojciec, wspaniały dyrektor, który tak groźnie wyglądał w swym lśniącym cylindrze, który tak groźnie trzaskał z bicza, a w rzeczywistości był taki dobry i łagodny. Dorotka wiedziała: nic złego nie mogło się zdarzyć. Jej ojciec stał na arenie, patrzył na nią, przewidywał każdy jej ruch, myślał o niej.
Dorotka wiedziała; że ojciec kochał ją nad: życie, że myślał tylko o niej, że będzie zawsze z nią razem i nie pozwoli, aby ktokolwiek ją skrzywdził.
Wprawdzie to ona także opiekowała się ojcem, to ona dbała, aby wypijał rano szklankę, gorącego mleka, to ona reperowała mu bieliznę to ona mówiła znajomym:
— Mój tatuś jest taki niezaradny jak małe dziecko, muszę dbać o niego i nie mogę zostawiać go samego.
— Mimo to wiedziała zawsze, że znajduje się pod dobrą opieką. Nie myślała zresztą o tem wszystkiem. Poprostu czuła się szczęśliwą i spokojną. Była przecież małą panią tego małego cyrkowego państewka, Wszyscy mimowoli ubiegali się o względy córki dyrektora. A poza tem wszyscy lubili ją naprawdę. Była przecież taka zabawna ze swoją sztuczną niekiedy powagą, była taka ładna i urocza, jej złote loki powiewały wokoło drobnej twarzy, gdy galopowała nieustraszenie. Jej rezolutne odpowiedzi, jej nieco zawadjackie ruchy podobały się każdemu.
Wszyscy lubili Dorotkę: i gruba pani Klara, która gotowała obiady, i Alfred grający na wszystkich instrumentach, i nowa tancerka Mary, i dwaj nowi klowni. Nawet nieznośny Tom lubił Dorotkę i uśmiechał się do niej, gdy następowała chwila jej popisu.
A oprócz tych, którzy ją lubili, byli jeszcze ci, którzy kochali prawdziwie Dorotkę: kochał ją przecież Klaudiusz, kochał ją przecież Pawełek.
— A gdy cię porwą źli ludzie, to odszukam cię z pewnością — mówił kiedyś Pawełek.
A oprócz tych ludzi, którzy ją znali, kochali i lubili, znajdowali się przecież tacy, których ona nie znała wcale, a którzy ją znali. Istnieli przecież na świecie liczni ludzie, którzy jakiegoś wieczoru ujrzeli małą Dolly na arenie cyrkowej i długo jeszcze potem myśleli z podziwem o małej, ładnej dziewczynce. Tak, istnieli przecież ci ludzie nieznani, ta publiczność, która darzyła ją hojnie oklaskami co wieczór.
I nagle zmieniło się wszystko.
Ojciec umarł. Umarł podczas jednej króciutkiej chwili. Nie zdążył nawet pożegnać się ze swoją małą Dorotką, nie zdążył jej pocałować, spojrzeć na nią, powiedzieć ostatnie słowo.
Ten pocałunek, którym pożegnała go na dobranoc, musiał już wystarczyć jako ostatni, pożegnalny pocałunek. Już mogła tylko wspominać.
— Dotknął ustami mego policzka, pocałował mnie i już nigdy nie pocałuje więcej!
— Umarł. Miał atak sercowy — powiedział doktór.
Gdy szła obok ojca, gdy patrzyła na jego bladą twarz i mówiła: — Tatusiu, chyba nic złego się nie stało — on nie żył już wtedy. Już nie słyszał, już nie widział swojej Dorotki, którą zostawił samotną na świecie.
Co nastąpiło potem, tego Dorotka nie wiedziała dokładnie. Pamiętała tylko poszczególne, nie łączące się z sobą momenty.
Pamlętała chwilę, gdy Pawełek płacząc rzewnie opowiadał jej o rozmowie ojca z Klaudjuszem.
— Jesteś pod jego opieką — mówił, — on ma od ojca list w tej sprawie.
Potem nie wiedziała co nastąpiło. Włożono jej czarną, żałobną sukienkę i zaprowadzono na nabożeństwo i na pogrzeb. Lecz tego wszystkiego Dorotka nie pamiętała, wtedy zachowywała się jak we śnie, a na pogrzebie straciła przytomność. Ocknęła się dopiero w swoim pokoju. Leżała w łóżku, a Pawełek karmił ją łyżeczką.
— Napij się rosołu, Dorotko — powtarzał.
Lecz Dorotka nie chciała pić. Nie chciała nic robić. Było jej wszystko jedno co się stanie. Nie chciała wcale myśleć, ani się obudzić.
Ponieważ jednak Pawełek bardzo prosił, ponieważ nie chciał ustąpić i miał przez cały czas łzy w oczach, ponieważ wiedziała, że martwi się tem wszystkiem, ponieważ wiedziała, że jest jej prawdziwym, oddanym przyjacielem, przeto zgodziła się wreszcie i wypiła kilka łyżek rosołu.
Potem spojrzała na Pawełka i nagle rozpłakała się głośno, po raz pierwszy od chwili gdy dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Płakała bardzo długo. Pawełek objął ją ramieniem i płakali razem.
— Nie płacz, Dorotko, nie płacz — powtarzał Pawełek.
Lecz Dorotka płakała coraz mocniej.
— Nie płacz, Dorotko; poproszę Klaudjusza, aby pozwolił i pojedziemy na kilka dni do moich rodziców. Tam odpoczniesz, tam ci będzie jak w domu.
— Czy Klaudjusz przyjechał?
— Nie.
— Nie przyjechał na pogrzeb?
— Ależ, Dorotko, przecież on nie wie o niczem.
— Prawda, on nie wie o niczem.
— Wyjechał na tydzień, dziesięć dni, a minęły zaledwie trzy dni od jego wyjazdu.
Trzy dni tylko! A Dorotce wydawało się, że minęły lata od chwili, gdy była jeszcze szczęśliwą i spokojną dziewczynką.
Płakała bardzo długo i podczas płaczu znużona zasnęła oparta o ramię Pawełka.
Gdy się obudziła, było już rano następnego dnia i w pokoju obok pani Klary stała ciotka. Obie układały rzeczy Dorotki do walizki.
— Pojedziesz z nami — powiedziała ciotka.
— Dokąd?
— Do nas. Bierzemy cię na wychowanie.
Dziewczynka podniosła się szybko z łóżka zaczęła się ubierać.
— To dobrze, że wstajesz, pomożesz nam pakować.
— Ja nie wyjadę, — oświadczyła stanowczo Dorotka.
— Nie mów głupstw, mała!
— Ja nie pojadę. Ja nie chcę.
— Taka to wdzięczność — powiedziała gorzko ciotka do pani Klary, a pani Klara nie wiedziała co odpowiedzieć, bo i ciotka miała słuszność i Dorotki było jej żal.
Pani Klara podeszła do Dorotki.
— U cioci będzie ci dobrze — szepnęła przekonywująco. — Gdzieżbyś się podziewała sama, sieroto. Wujostwo są twoimi opiekunami od śmierci ojca.
— Moim opiekunem jest Klaudjusz.
— Znowu opowiada o tym Klaudjuszu mruknęła ciotka niechętnie.
Słyszała już tę historję od Pawełka, lecz nie brała jej poważnie.
Ktoby tam zważał na gadanie dwojga małych dzieci, a gdyby nawet ojciec prosił Klaudjusza o opiekę, to zapewne dlatego, że nie przewidywał obecności swego brata w tak tragicznej chwili. Ponadto owego Klaudjusza nie było wcale i trudno było przewidzieć, kiedy powróci. Wszyscy cyrkowcy twierdzili jednogłośnie, że Klaudjusz znika od czasu do czasu i niewiadomo nigdy w jakim czasie będzie zpowrotem.
— Zresztą nasza opieka jest odpowiedniejsza` dla dziecka — postanowiła ciotka, — niż opieka jakiegoś tam cyrkowca.
— To prawda — potakiwał wuj.
— Spełnimy więc dobry uczynek, biorąc dziecko do siebie.
— Potrzebna mi nawet dziewczynka w gospodarstwie.
— To się świetnie składa.
— Nie wiem tylko, czy będę z niej miała jaką pociechę.
— Poczciwie wygląda ta mała, może się przyzwyczai.
— Ano zobaczymy.
Jednem słowem postanowili, że zabiorą dziewczynkę ze sobą. Postanowili ponadto, że nikt z cyrkowców nie będzie znał jej adresu.
— Trzeba, aby mała zapomniała zupełnie o tem wszystkiem. W tym wieku łatwo się zapomina.
Z wspólnikiem dyrektora, właścicielem dawniejszego cyrku, z którym nowy cyrk się połączył, doszedł wuj łatwo do porozumienia. Sprawy majątkowe powierzył jednemu z miejscowych adwokatów.
— Wyjeżdżamy dziś wieczorem — oznajmił.
I nikt się temu nie sprzeciwił. Bo i któż mógł się sprzeciwić? Było przecież rzeczą naturalną. że brat zmarłego bierze jego córkę do siebie.
A opowiadań Pawełka o Klaudiuszu nikt nie brał zbyt poważnie. Mały sam mówił, że rozmowę słyszał w nocy, obudzony ze snu, niewiadomo więc było czy czego nie pomieszał. Ponadto Klaudjusza nie było, a wujostwo Dorotki musieli wyjechać, bo i tak zabawili w mieście dłużej, niż myśleli. Zresztą, gdyby się okazało, że Pawełek ma słuszność, to po przyjeździe Klaudjusza można będzie dziewczynkę sprowadzić.
Naturalnie litowano się bardzo nad Dorotką, Wszyscy jednak uważali, że nic złego jej się nie staje.
I Dorotka, widząc, że jej upór nic nie pomoże, przestała się upierać, tylko przed wyjazdem miała długą rozmowę z Pawełkiem.
— Nie zostawisz mnie tam, Pawełku?
— Nie zostawię cię.
— A może lepiej nie jechać?
— Nie dasz im rady. Wezmą cię siłą.
— To lepiej sama z własnej woli pojadę.
— Tak, a ja cię sprowadzę.
— Napewno?
— Możesz na mnie liczyć.
— Przysięgnij.
— Przysięgam.
— Ja do ciebie napiszę.
— A wiesz, Dorotko, że może teraz cały cyrk się rozleci.
— To jak ja cię znajdę?
— Albo tu zostawię adres, albo jakby mnie nie było, to pisz do moich rodziców, a oni mi prześlą.
— Słyszałam, jak ciotka mówiła, że nikomu tu adresu nie dadzą, abym się mogła odzwyczaić i zapomnieć.
— Już ty się o nic nie bój, Dorotko, ja cię nie zostawię.
— Pamiętaj!
— Pamiętam, a zresztą Klaudjusz w ciągu tygodnia przyjedzie, to sam cię odbierze, bo przecież ma ten papier, co mu ojciec dał.
— A może niema, a może zgubił?
— E, kto tam gubi ważne papiery.
— A może ojciec rozmyślił się wtedy, nie napisał.
— Mówię ci, że słyszałem jak zaczął pisać.
— Ale potem zasnąłeś, więc nie wiesz co było dalej, może nie skończył pisać, odłożył na później.
— W każdym razie ja cię tam nie zostawię.
— Pamiętasz, jak wtedy mówiliśmy, że „Płomienna obręcz” to nasze hasło. Tak też i teraz zostanie.
Lecz Dorotka wątpiła teraz w wiele rzeczy.
— Czy to co pomoże?
— Pomoże, Dorotko, pomoże. Czy myślisz, że ja cię zostawię?
— Ale może nie dasz sobie rady.
— A Klaudjusz, myślisz, że Klaudjusz cię zostawi?
— Chyba nie.
— Widzisz i jeszcze gdy przysięgał twemu ojcu, że ci nie da krzywdy zrobić.
— Ja wiem, że on dotrzyma przysięgi, ale się boję, że...
Dorotka zamyśliła się.
— Że co...
— Aby nie pomyślał, że tak właśnie będzie dobrze dla mnie. Przecież wszyscy tak myślą, każdy mówi: to dobrze, że dziewczyna dostaje się pod dobrą opiekę.
— Nie bój się, Dorotko. Twój ojciec wyraźnie mówił, że to nie dla ciebie.
— Ojciec nigdyby mnie tam nie oddał Nigdy!
I Dorotka zaczęła znowu płakać.
A Pawełek powtarzał wciąż swoje.
— Nic się nie bój, Dorotko. Pojadę, przywiozę cię. Usłyszysz gwizdanie, zagwiżdżę melodję z „Płomiennej obręczy,“ wyjrzysz oknem i zobaczysz mnie.
— Pamiętaj, bo jabym tam chyba umarła.
— Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.
A w godzinę później Dorotka jechała z wujostwem na stację. Nikt jej nie odprowadzał. Kazano jej pożegnać się ze wszystkimi jeszcze w domu. I Dorotka posłusznie, nie płucząc już wcale, żegnała się z przyjaciółmi i znajomymi.
— Pamiętaj — szepnął Pawełek, gdy podeszła do niego. Pamiętaj: „Płomienna obręcz“.
— Pamiętam — odpowiedziała poważnie Dorotka.
W chwilę później wsiadała Dorotka do pociągu. Wieczór był pochmurny i smutny. Dorotka usiadła przy oknie. Nie płakała już wcale, postanowiła, że w obecności ciotki i wuja płakać nigdy nie będzie. Patrzyła przez okno.
Myślała o tych licznych podróżach, które odbywała dawniej w zabawnym wozie cyrkowym.
Myślała o tem, że nikogo z jej bliskich niema na stacji, że nikt jej nie odprowadza. Myślała także o tem, że ojciec jej nie żyje, że jest sama zupełnie na świecie.
— Został mi tylko Pawełek i Klaudjusz — powtarzała sobie w myśli.
Potem pociąg ruszył i, siedząc nieruchomo przy oknie, patrząc machinalnie na migające, znikające drzewa, Dorotka jechała do nieznanego miejsca, do nieznanej przyszłości i przeznaczenia.


ROZDZIAŁ X.

— Dorotko, dziś po obiedzie przyjadą nasi sąsiedzi z dziećmi.
— Dobrze, ciociu.
Dorotka nie pytała o szczegóły, lecz ciotka mówiła mimo to dalej.
— Przyjedzie trzech chłopców i jedna dziewczynka.
— Nie lubię dziewczyn.
— Ciekawa jestem dlaczego.
— Bo dziewczyny nie umieją się bawić jak należy. Zaraz się to maże i grymasi.
— Rozmaite bywają dziewczyny, moja Dorotko.
— Ja nie znam żadnej poważnej.
— Moje dziecko, przecież nie każda pędziła jak szalona po arenie.
Dorotka podniosła dumnie głowę.
— A pewnie, że nie każdaby potrafiła. napewnoby się bała, że zaraz spadnie się zabije.
— Moja Dorotko, już ci mówiłam tyle razy, że nie masz się wcale czem chwalić. To...
— Nie wiem, ciociu, dlaczego. Przecież wszyscy klaskali.
— Bardzo się dziwię twemu nieszczęśliwemu ojcu, że ci pozwalał.
— Mój ojciec chciał, abym pracowała z nim razem, aby mnie to samo zajmowało co jego.
— Moja Dorotko, nie mówmy o tych sprawach. Mam nadzieję, że jesteś dosyć rozsądną, aby zrozumieć, że już nie masz z cyrkiem nic a nic wspólnego.
— Ja nigdy nie zapomnę o cyrku — wybuchnęła nagle dziewczynka głośno.
Ciotka spojrzała na nią z wyrzutem.
— Mówiłam ci tyle razy, że dobrze wychowane panienki nie mówią tak głośno. To brak uszanowanla.
— Ja nigdy nie zapomnę cyrku — powtórzyła dziewczynka ciszej, lecz z tym samym zapałem.
Lecz ciotka zdawała się nie zwracać uwagi na te słowa.
— Wolałabym nawet, abyś nie wspominała wcale tym dzieciom o tem wszystkiem.
— O czem, ciociu?
— O tem, że pracowałaś w cyrku, że byłaś woltyżerką!
— Nie mam tego mówić?
Dorotka była niezmiernie zdziwiona.
— Dlaczego?
— Bo tutejsi ludzie nie wiedzą dobrze na czem taka praca polega i wyobrażają sobie zaraz Bóg wie co!
— To trzeba im wytłumaczyć.
— Nie dawaj mi rad, Dorotko, sama wiem co mówię. Pomyślą jeszcze, że jesteś jakaś straszna dziewczyna bez wychowania. że nie można się z tobą zadawać.
— Jeżeli tak mają myśleć, to lepiej niech się naprawdę nie zadają.
— Ale co ty wygadujesz, moje dziecko przestraszyła się ciotka, — to nasi najlepsi sąsiedzi. Od wielu lat spotykamy się co dwa tygodnie w niedzielę. Zeszłym razem myśmy byli u nich, pamiętasz wtedy, gdyś nie chciała jechać z nami, a teraz oni przyjadą do nas.
— To nie mam im mówić o cyrku?
— Nie, broń Boże.
— A co mam powiedzieć, jak się zapytają, co robiłam dotychczas, gdzie byłam.
Ciotka zmieszała się trochę.
Nie mogła uczyć dziecka, aby kłamało. Sama zresztą była osobą prawdomówną. Z drugiej strony nie chciała jednak, aby mówiono zbyt wiele o styczności Dorotki z cyrkiem.
— A więc pamiętaj, co ci mówiłam! Idź na górę i ubierz się porządnie.
— Co mam włożyć, ciociu?
Ciotka przyjrzała jej się badawczo.
— Sukienka może zostać ta sama. Zmień tylko mankieciki i kołnierzyk, boś ten już pogniotła.
Ciotka westchnęła.
— Musisz, Dorotko, uważać, dziś rano dopiero włożyłaś świeży kołnierzyk i jest już zupełnie brudny. Pewnie bawiłaś się z psem na podwórzu.
— Bawiłam się trochę.
— Dobrze przynajmniej, że mała nie kłamie — pomyślała ciotka, — może jeszcze da się wykierować na człowieka.
— I włosy także przyczesz porządnie. Nie lubię jak jesteś taka potargana.
— To przecież loki, ciociu.
— Dziewczynka w twoim wieku powinna wyglądać skromnie i przyzwoicie.
— Czy loki to coś nieprzyzwoitego, ciociu?
— Moje dziecko, nie zadawaj mi ciągle pytań. Loki nie są nieprzyzwoite, ale dziewczynka, która ma loki wokoło głowy, nie wygląda skromnie. Zrozumiałaś mnie?
— Niebardzo, ciociu — przyznała układnie Dorotka.
— Tymczasem mniejsza o to. Nie mamy już czasu na długie rozmowy. Idź do swego pokoju i przyczesz włosy zupełnie gładko, możesz je związać czarną kokardą. Potem przyjdziesz do mnie na dół.
— Dobrze, ciociu.
Dorotka posłusznie udała się na górę do swego pokoju. Był to bardzo mały i bardzo czysty pokoik. Białe firanki wisiały u okien. Na parapecie stały skrzynki z kwiatami. Obok okna stał stolik do robót. Nad biało zasłanem łóżkiem wisiała fotografia ojca Dorotki i kalendarz.
W ten to kalendarz wpatrywała się Dorotka bezustannie.
Minął już prawie miesiąc od chwili, gdy przyjechała z wujostwem. Przez pierwszy tydzień dziewczynka płakała rozpaczliwie. Płakała zresztą tylko w nocy, nie chciała płakać w obecności obcych ludzi, których nie lubiła. Płakała. tylko wtedy, gdy była sama, gdy nikt tego nie widział. Myślała o ojcu, o tem, że go już nigdy więcej nie zobaczy. Myślała o tem wszystkiem co przeszło, co jak wiedziała, nie może już powrócić. Potem, powoli Dorotka uspokajała się nieco. Nowe otoczenie, nowe wrażenia łagodziły mimowoli jej ból.
Wujostwo dzierżawili niewielki folwarczek. Od pierwszej chwili przybycia dziewczynka brała czynny udział w codziennych pracach. Była zręczną i pojętną, to też uczyła się szybko wszystkiego.
— Dziewczyna jest posłuszna i pojętna — mówiła ciotka często do męża, — a jednak taka jakaś dziwna.
Dorotka nie była zresztą dziwną. Poprostu czuła się obco i niedobrze. Wprawdzie nikt na nią nie krzyczał, nikt nie wymagał od niej nic nadzwyczajnego, a jednak gdyby zapytać ją:
— Czy mogłabyś tu zostać nazawsze? — odpowiedziałaby natychmiast, bez wahania:
— Tu zostać? Za nic w świecie.
Ciotka nie była złą kobietą. Przeciwnie czuła dużo współczucia dla małej dziewczynki, która tak nagle straciła swego ojca. Mimo to Dorotka nie lubiła jej. Tak sumo zresztą jak ciotka nie miała w głębi duszy przekonania do Dorotki.
Ciotka była nieco oschłą i sztywną i to najbardziej oddalało od niej dziewczynkę, przyzwyczajoną do serdeczności swego otoczenia.
Ponadto istniał jeszcze jeden powód, który czynił Dorotce wujostwo bardziej obcem, niż było ono w istocie.
Oto ci ludzie traktowali jej przeszłość, jej dawne życie z pewnem lekceważeniem. Nie mówiono wprawdzie o tem nigdy głośno, lecz dziewczynka czuła dokładnie, że to wszystko co było dla niej zawsze powodem dumy i radości, tu wywoływało tylko pogardliwy uśmieszek.
Nikt nie traktował poważnie jej występów. Nikt nie zachwycał się fotografjaml malej Dolly, ani afiszami, na których uśmiechała się radośnie. Gdy kiedyś pokazała taki afisz, znaleziony śród spakowanych rzeczy, ciotka spojrzała ze zgorszeniem na krótką sukienkę Dorotki, a wuj powiedział z westchnieniem:
— Zawsze mówiłem memu biednemu bratu, aby nie dał się wciągnąć w podobne sprawy. Cóż kiedy był uparty i nie można było na to nic poradzić!
Odtąd Dorotka nie rozmawiała z nimi nigdy o cyrku. Nie znajdowała w swoich słuchaczach żadnego oddźwięku. Czuła, że nie rozumieją ani dobroci Klaudjusza, ani dowcipu klownów, że nie podziwiają umiejętności Alfreda, ani zręczności Pawełka.
Nie mówili tego wyraźnie, lecz mimo to lekceważyli te wszystkie sprawy tak drogie Dorotce i dlatego dziewczynka czuła, że nie potrafi nigdy tych ludzi naprawdę pokochać.
W małym, czystym domku, w którym mieszkali, wszystko odbywało się systematycznie, jednostajnie i porządnie.
— Ach tu jest aż za porządnie — westchnęła kiedyś głośno Dorotka, a ciotka spojrzała na nią z prawdziwem zdumieniem.
— Widać zaraz, że nie wychowywałaś się w domu — powiedziała.
Po chwili zaś dodała:
— Twój kuzyn, gdy był w twoim wieku, sam dbał o porządek we wszystkiem, a przecież chłopcy mniej się na tem znają, niż dziewczyny.
Przy tych słowach ciotka pokazała Dorotce fotografję swego syna. Kuzyn był już prawie dorosły, kończył jakieś kursy i wyglądał tak sztywno i porządnie jak jego matka.
To też Dorotka nie dziwiła si wcale temu, że już jako małe dziecko dbał o ład w domu.
Tak wszystko w domku było czyste i porządne, wszystko też było jednostajne i nie zmieniało się nigdy.
Tam, w domu, w cyrku odbywało się wszystko zupełnie inaczej.
Wprawdzie i tam prowadziła dziewczynka życie pracowite i wypełnione, jednakże tam nie nudziła się nigdy.
Gdy pracowała, wiedziała, że pracuje z jakimś celem, jeżeli uczyła się jakiejś trudnej sztuki, wiedziała, że wieczorem publiczność będzie klaskać, prosić o bis, krzyczeć głośno jej imię, wiedziała, że ojciec spojrzy na nią z uśmiechem, że powie:
— Doskonale Dorotko, dziś sprawiłaś się świetnie!
Gdy siedziała na rozbujanym trapezie obok Pawełka, gdy na ich głowy padały jasne światła ogni z „Płomiennej obręczy”, dziewczynka czuła się szczęśliwą i radosną. Nie myślała wtedy nigdy o tem, że jest już późno, że bolą ją trochę mięśnie, że należałoby już leżeć i spać, jak to o tej porze czynią inne dzieci.
To była wprawdzie praca, lecz praca wykonywana z zamiłowaniem, praca w środowisku swoich, bliskich ludzi, praca, która męczyła niekiedy, lecz nie nudziła nigdy.
Tu, w domu wujostwa dziewczynka wykonywała zupełnie inną robotę. Przeglądała bieliznę wydawaną do prania, liczyła ją, pomagała niekiedy prasować, reperować, układać do szafy.
Pomagała także przy sprzątaniu pokoi, podlewała kwiaty w ogrodzie. To ostatnie zajęcie podobało jej się najbardziej. Ludzi, którzy ją otaczali, Dorotka nie lubiła, natomiast polubiła zwierzęta. Bawiła się chętnie z psem, noszącym pospolite imię Burka, który podczas zabawy, miętosił jej kołnierzyki i mankiety. Polubiła małego, szarego kotka, a nadewszystko lubiła parę siwych, dużych koni, gdyż te przypominały jej cyrk.
Lecz wuj nie lubił, gdy dziewczynka zbliżała się do stajni.
Starano się rozmyślnie, aby dziewczynka miała jak najmniej sposobności do przypominanie sobie życia, jakie prowadziła dawniej.
Dorotka więc posłusznie nie zbliżała się zbyt często do stajni, posłusznie wypełniała wszystkie polecenia.
— Sądziłam, że będę miała z nią o wiele więcej kłopotu — myślała i niejednokrotnie mówiła ciotka, a tymczasem dziewczynka przyzwyczaiła się bardzo szybko.
— Bo dziecko zapomina odrazu o wszystkiem, co było dawniej — odpowiadał wuj z absolutną pewnością.
Ani wuj, ani ciotka nie przypuszczali nawet przez chwilę, że Dorotka traktuje swoje obecne życie jako coś zupełnie przejściowego, jako nieunikniony, przykry mus, który lada chwilę się skończy.
Co wieczór, przed położeniem się spać, a obecnie kładła się Dorotka już o godzinie pół do dziewiątej, dziewczynka z ulgą skreślała czerwonym ołówkiem dzień, który minął.
— Już niedługo — powtarzała sobie, — już niedługo przyjadą po mnie, zabiorą mnie, nie zostanę tutaj.
Lecz dni mijały i jakoś nikt się nie zjawiał.
Według obliczeń dziewczynki Klaudjusz powinien był powrócić do cyrku najpóźniej w tydzień po jej wyjeździe. Przypuszczała, że może parę dni jeszcze minąć, zanim pojedzie po nią. W każdym razie, w ciągu dwóch tygodni powinien po nią przyjechać, lub przysłać. Tymczasem minął już prawie miesiąc, a po Dorotkę nikt nie przyjeżdżał. Za każdem poruszeniem się drzwi dziewczynka odwracała głowę. Wydawało jej się, że to po nią ktoś przyszedł.
— Czy mogę napisać list do Pawełka? — zapytała po kilku dniach pobytu w małym domku.
Ciotka zamieniła z wujem spojrzenie.
— Możesz — powiedziała wreszcie. — Daj mi ten list, to go wyślę, jak będzie ktoś jechał na stację.
Dorotka podała list bez wahania.
List ten przeczytany po chwili przez ciotkę brzmiał:
— Kochany Pawełku! Jest mi smutno i tęskno za wami i za cyrkiem. Czy pamiętasz o „Płomiennej obręczy”, bo ja o niej myślę przez cały czas. Czy Klaudjusz przyjechał? Chyba zobaczę go niedługo? Całuję ciebie i wszystkich i konia Achmeta i wogóle wszystkie nasze konie.

Twoja Dorotka.

Następował adres.
— To dziwne, że pisała tak krótko — zauważyła ciotka.
— Pewnie jej się niechciało pisać, dzieci są zwykle leniwe do pisania listów.
— Myślę, że lepiej tego listu jeszcze nie wysyłać. Odpiszą jej, niepotrzebnie przypomną: a tak to nikt niema jej adresu i wszystko jest w porządku.
— Myślisz, aby wcale listu nie wysłać? — zapytał mąż z wahaniem.
— Owszem wyślę go, ale za kilka tygodni, gdy dziecko przyzwyczai się do nas i przestanie tęsknić.
W ten sposób list Dorotki nie został wcale wysłany. Dziewczynka nie wiedziała o tem, domyśliła się jednak, że coś jest nie w porządku. Pawełek odpowiedziałby na jej list natychmiast; w to nie wątpiła ani przez chwilę.
Po dłuższym namyśle dziewczynka postanowiła napisać raz jeszcze i tym razem sama list wysłać. Nie było to wcale takie łatwe, gdyż do stacji, idąc pieszo była godzina drogi. Tem nie mniej Dorotka postanowiła i wykonała swoje postanowienie. Tym razem list nie był wcale krótki.
Mając pewność, że nikt go czytać nie będzie, Dorotka pisała swobodniej.
— Mój kochany Pawełku!
Przyjedź po mnie jaknalprędzej. Już sama nie wiem co się z wami dzieje, dlaczego nikt po mnie nie przyjechał? Może zapomnieli o mnie wszyscy?
Mój Pawełku, przecież ty pamiętasz chyba, że obiecałeś mnie wydostać. Ja tu nie mogę przebywać, tak mi bardzo smutno. że nawet nie potrafię ci opowiedzieć. Przypomnij Klaudjuszowi, że on obiecał tatusiowi, że będzie się mną opiekować. Tatuś wiedział, że mnie tu nie może być dobrze. Tutaj wszyscy są cisi i poważni. Nawet pies boi się głośniej szczekać. Pisałam już do ciebie, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi, więc nie wiem, czy to ty mi nie odpisałeś, czy może list zginął. Ten pójdę sama do ciebie wysłać, nawet wzięłam znaczek pocztowy z biurka wuja, boję się, że zauważy i będzie się gniewał.
Nie myśl Pawełku kochany, że mnie tu biją, nawet na mnie nie krzyczą, każdy mówi spokojnie i cicho, ale tak, jakby mi kto lał po kropelce zimną wodę za kołnierz. Wszędzie na drzewach wokoło, wyryłam na korze naszą „Płomienną obręcz” i co wieczór otwieram okno, żeby posłuchać, czy ty czasem nie gwiżdżesz. Jak podlewam kwiaty w ogrodzie, to także tak kropię na piasku, aby z kropli wyszła duża obręcz; ale to prędko wysycha i zaraz niema nawet śladu.
Śniło mi się jednej nocy, że wszystko jest zupełnie takie same, jak dawniej. Tylko Achmet nie był wcale biały, a zupełnie czarny, a ja wiedziałam, że to Achmet i nie wiedziałam dlaczego tak zmienił kolor.
Śniło mi się także, że tatuś stoi na arenie, a jak zobaczyłam tatusia, to poczułam, te to chyba sen i zaraz się obudziłam. Tak mi jest tu smutno Pawełku, te nie wiem. Już nie mogę dłużej pisać, bo mi się arkusz kończy. Pamiętaj „Płomienną obręcz“! Twoja Dorotka. Dopisuję adres.
Ten oto list Dorotka wysłała własnoręcznie.
Gdy wróciła do domu po przeszło dwugodzinnej nieobecności, zastała wszystkich mocno zaniepokojonych.
— Co się z tobą działo?
— Zabłądziłam, nie mogłam znaleźć drogi, — chciała w pierwszej chwili odpowiedzieć dziewczynka, po namyśle jednak powiedziała prawdę:
— Poszłam list wysłać.
— List?
— Tak.
— Do kogo?
— Do Pawełka.
— Przecież już pisałaś.
— Mnie się zdaje, że ten list zaginął.
Dziewczynka powiedziała to zdanie zupełnie niewinnie, ciotce jednak wydało się, że wie o niewysłaniu poprzedniego listu. Łagodniejszym więc głosem powtórzyła:
— Nie wolno ci samej chodzić tak daleko.
— Czy mogę już odejść? — grzecznie spytała dziewczynka.
— Możesz.
A gdy Dorotka odeszła, ciotka powiedziała z zakłopotaniem:
— Niby jest grzeczna i posłuszna, a coś w niej jest takiego, że zupełnie rady sobie chwilami dać nie mogę.
Od tej chwili Dorotka czekała cierpliwie. Nie wątpiła ani przez chwilę, że Pawełek i Klaudjusz nie zostawią jej samej.
Patrząc na kalendarz obliczała:
— Już niedługo, już napewno w tym tygodniu przyjadą, a może nawet dziś.
Jakiś ruch na podwórzu zwrócił je] uwagę. Podeszła do okna.
— A może właśnie teraz przyjechali — marzyła. — Może za chwilę zobaczę Klaudiusza albo Pawełka.
Nie był to jednak ani Klaudjusz, ani Pawełek. Byli to poprostu sąsiedzi, którzy zajechali właśnie bryczką przed dom. Dorotka ujrzała z oddali trzech chłopców i dziewczynkę w białej sukience, z różową kokardą we włosach.
Westchnęła i szybko zaczęła się przebierać, aby zaraz zejść do gości, na dół.


ROZDZIAŁ XI.

— A teraz, Dorotko idź z dziećmi do ogrodu i pobawcie się razem.
— Dobrze, ciociu.
Dorotka spojrzała na trzech chłopców i jedną dziewczynkę i podniosła się z miejsca. Za nią posłusznie podążyły przybyłe dzieci.
— Ta dziewczynka wygląda jak aniołeczek — rozczuliła się przybyła sąsiadka.
— Ładna dziewucha — potwierdził mąż.
— Stasiu, jak ty się wyrażasz?...
Mąż roześmiał się dobrodusznie.
— Ja nie umiem tak dobierać słów, ale że dziewczyna ładna i delikatna to prawda. Żeby jej tylko moi chłopcy nie poturbowali przy zabawie.
— E, gdzież tam, zawsze przecież są grzeczni.
— To prawda; słuchają się, nie mogę powiedzieć.
Tymczasem dziewczynka „śliczna jak aniołek“, o mince niewinnej i spokojnej prowadziła przybyłe dzieci w głąb ogrodu.
— W co będziemy się bawić? — zapytała grzecznie.
Najstarszy chłopiec skrzywił się pogardliwie.
— Czy to z dziewczynami można się bawić w coś porządnego?
— Oni tak zawsze — oznajmiła płaczliwym głosem dziewczynka — nigdy nie chcą się ze mną bawić, zawsze mają swoje tajemnice i sekrety.
— Ach, Marynia da nam zaraz koncert — roześmiał się młodszy chłopiec:
— To bardzo nieładnie — powiedziała surowo Dorotka, przejmując mimowoli ton swojej ciotki, — dlaczego nie chcecie się bawić z siostrą?
— Czy to z dziewczynami można się bawić w coś porządnego? — powtórzył jeszcze raz chłopiec — ant to pobiega, ani to się bić potrafi, jednem słowem do niczego, zaraz płacze, skarży się i krzyczy.
— Nie wszystkie dziewczyny są jednakowe — powtórzyła Dorotka znowu słowa ciotki, sama jednak czuła się urażoną powiedzeniem chłopca.
— Wszystkie są jednakowe — zapewnił kategorycznym tonem najmłodszy chłopiec, który dotychczas nie powiedział jeszcze ani słowa.
— To ci się tylko zdaje — oznajmiła Dorotka z naciskiem w głosie.
— Naturalnie, a jak cię lekko tknę, to będziesz krzyczała w niebogłosy, tak jak wszystkie dziewczyny na świecie.
— Myślisz, to sprobuj.
Dorotka odważnie podeszła do chłopca. Ten podniósł rękę, gotową do uderzenia, lecz brat powstrzymał jego wojownicze zapędy.

— Zostaw, ojciec sprawi ci lanie.


Siedzi teraz na gałęzi.
— Ja się nie poskarżę ojcu.

— Nie wierzę, a zresztą jak nie ty, to ta beksa Marynia.
Marynia miała rzeczywiście usta skrzywione do płaczu.
— Nie bijcie się, nie bijcie się — powtarzała.
— Zresztą bez bicia także można się przekonać, że dziewczyny są nic nie warte. Czy naprzykład jaka dziewczyna potrafi wejść na drzewo? Dorotka roześmiała się. Wspinanie na drzewa wydawało jej się śmiesznie łatwą czynnością.
— Sprobujmy — zawołała i zanim które z dzieci zdążyło jej odpowiedzieć, dziewczynka z niezwykłą zręcznością wspinała się już na drzewo.
— Uwaga — zawołała — już jestem!
Dzieci patrzyły zdziwione. Wszyscy trzej chłopcy wspinali się na drzewa często i bez specjalnego trudu, Dorotka jednak uczyniła to niezwykle szybko. Siedziała teraz na gałęzi i uśmiechała się.
— I co, może myślicie jeszcze, że wszystkie dziewczyny są jednakowe?
— Zejdź na dół — zawołała Marynia płaczliwym głosem — zaraz tu przyjdzie twoja ciocia i zostaniemy wszyscy ukarani.
— Zejść? — zawołała dziewczynka ach nie, to już lepiej zeskoczę.
— Nie rób tego, nie rób tego, jeszcze się zabijesz.
Chłopcy patrzyli na siebie z niedowierzaniem.
— Chwalisz się tylko — zdecydował wreszcie najstarszy.
Zanim jednak dokończył zdanie, Dorotka skoczyła. Nie upadła wcale, skoczyła lekko na palce i triumfująco spojrzała na dzieci.
— I cóż, umiem skakać czy nie?
— Umiesz — przyznał średni chłopiec, wspaniałomyślnie.
— Boję się czy nie?
— Chyba się nie boisz — orzekł najstarszy chłopiec, a najmłodszy zapytał z wyraźnym podziwem w głosie:
— Czy często wspinasz się na drzewa skaczesz?
— Na drzewa to nie, ale skakałam często.
— Gdzie? — zapytała zdziwiona Marynia czy twoja ciocia pozwala ci skakać?
Słowo „ciocia“ przypomniało Dorotce, że obiecała nie wspominać wcale o cyrku. Odpowiedziała więc wymijająco:
— Przyjechałam z wielkiego miasta. Tam są inne zwyczaje.
— A jakie?
— Widzicie, tam ludzie muszą być przygotowani na wszystko.
— Jakto na wszystko?
— A tak na rozmaite niebezpieczeństwa.
— Co ty wygadujesz? Jakie niebezpieczeństwa są w wielkich miastach?
— Nie mogę wam tego powiedzieć, to tajemnica! — oświadczyła Dorotka zagadkowym szeptem.
— Nie, powiedz nam koniecznie.
— Nie mogę, ale jeżeli chcecie, to mogę wam pokazać jeszcze rozmaite inne sztuki także.
— Umiesz pokazywać sztuki?
— Umiem.
— Jakie?
— Rozmaite.
— A pokażesz nam? — pytała Marynia zachwycona odwagą tej nieznanej dziewczynki, która potrafiła zaimponować nawet jej braciom.
— Umiem chodzić na rękach, chcecie zobaczyć?
— To niewielka sztuka — zaopinjował średni chłopiec, który jak się okazało nosił imię Tomka.
— Niewielka, mówisz?
— Niewielka, ja też to potrafię.
— Ale ty jesteś chłopcem — zawołała Marynia.
Dorotka jednak nie zmieszała się wcale.
— Umiesz, dobrze umiesz? — zapytała.
— Umiem!
— To pokaż, a potem ja pokażę, zobaczymy kto to zrobi lepiej?
— Już, zrobione!
Tomek stanął na rękach i w tej niezbyt wygodnej pozycji przeszedł kilka kroków.
— Dosyć? — zapytał.
— No, jeżeli to uważasz za chodzenie na rękach! — odezwała się lekceważąco Dorotka. — Teraz ja ci pokażę.
Lecz Marynia pociągnęła ją za rękę.
— Słuchaj, a co będzie, gdy sukienka ci opadnie?
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała Dorotka z niezmąconym spokojem — ja noszę takie specjalne trykoty gimnastyczne.
Teraz wszystkie dzieci spojrzały na nią z podziwem. Cóż to była za niezwykła dziewczynka. Wdrapywała się na drzewa lepiej niż jakikolwiek chłopiec, skakała zręczniej niż kot, chciała koniecznie chodzić na rękach, a do tego wszystkiego nosiła specjalne gimnastyczne trykoty!
Dorotka uśmiechała się. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuła dobry humor, po raz pierwszy miała okazję pokazania co umie! Dotychczas ilekroć wspomniała o jakiejkolwiek umiejętności cyrkowej, ciotka patrzyła na nią z oburzeniem, a wuj z niezdecydowaniem. Ciotka wyraźnie nie chclała z nią mówić o tych sprawach, wuj zaś nie wiedział sam, jak należało postępować.
Dorotka pozbawiona tych wszystkich zalet, które podziwiano w cyrku, czuła się jakgdyby upokorzoną, czuła się czemś niższem, czemś gorszem od swego obecnego otoczenia.
Dopiero teraz znalazła znowu potwierdzenie swych wartości. Te czworo dzieci, spoglądających na nią z mimowolnem zdumieniem zastępowało jej w tej chwili dawną, wdzięczną publiczność cyrkową. Tę publiczność, która klaskała na widok Dorotki, która uśmiechała się do niej, która ją podziwiała.
I Dorotka postanowiła dzieciom całkowicie zaimponować.
— Pokażę wam jak się naprawdę chodzi na rękach — powiedziała z durną.
I rzeczywiście, gdy znalazła się w tej pozycji, nikt z dzieci nie odważył się na jakąkolwiek krytykę. Nawet Tom, przed chwilą tak dumny ze swej umiejętności, zrozumiał, że nie może wytrzymać nawet porównania.
— A teraz patrzcie.
I Dorotka calem, wygimnastykowanem, gibkiem ciałem wywróciła szereg koziołków w przód i w tył.
— O! — zawołała tylko Marynia, lecz w tem króciutkiem słowie brzmiała wyraźnie nuta zgorszenia.
— A co? — zapytała zuchwale Dorotka, gdyż wykonane ćwiczenia dodały jej pewności siebie.
— Mama nie pozwala nam na fikanie koziołków.
— To nie fikaj.
— Dziewczyny nie powinny się tak gimnastykować — dodała Marynia, — to dobre dla chłopców, dla łobuzów.
Dorotka przybrała wojowniczą postawę. Lecz tym razem uspokoili ją chłopcy. W ich oczach ujrzała prawdziwy podziw.
— Daj jej spokój — powiedział Tomek, wskazując pogardliwie ręką Marynię. — To taka beksa do niczego. Powiedz lepiej, kto cię nauczył tego wszystkiego.
— Tego nie mogę powiedzieć, to tajemnica — zapewniła Dorotka.
— Może pokażesz nam jeszcze coś takiego?
— Owszem, jeżeli chcecie to mogę was czegoś nauczyć.
Chłopcy zgodzili się chętnie. Zapomnieli zupełnie, że Dorotka jest tylko dziewczynką, z którą, jak mówili przed chwilą, nie można się porządnie bawić. Posłusznie przyjęli jej komendę nad sobą.
W kilka minut później na ścieżce ogrodu posuwało się czworo dziwacznych postaci, które używały do tej czynności nie nóg a rąk, nogi natomiast kołysały się w górze, podnoszone wyżej przy każdym okrzyku Dorotki:
— Uwaga! Prędzej naprzód!
Jedynie Marynia nie mogła się zdecydować na branie udziału w tej nowej grze towarzyskiej. Nie pozwalała jej na to biała sukienka, brak trykotów, oraz wpojone silnie zasady dobrego wychowania.
Natomiast Dorotka czuła się zupełnie spokojną. Wypełniała przecież sumiennie obowiązki dobrej gospodyni.
— Zajmiesz się Dorotko dziećmi — powiedziała przecież ciotka.
I Dorotka zajęła się nimi jak mogła najlepiej i najsumienniej. Goście bawili się doskonale. Ci sami chłopcy, którzy ze śmiertelnie znudzonemi minami siedzieli przed godziną, przy podwieczorku, teraz rozprawiali z ożywieniem, starali się dorównać Dorotce w trudnej sztuce chodzenia na rękach i zapomnieli zupełnie o nudzie Marynia wprawdzie bawiła się mniej dobrze. Widać jednak było odrazu, że jest beksą i niedorajdą. Nawet rodzeni bracia tak ją nazywali, więc Dorotka nie czuła w stosunku do niej najmniejszych skrupułów. Zresztą zdziwienie i przerażenie mogą czasem też zastąpić zabawę.
Gdy wreszcie chłopcy zmęczyli się sztuką chodzenia na rękach, Dorotka zaproponowała natychmiast:
— A może chcecie się zabawić w jakąś grę?
Teraz chłopcy nie sprzeciwiali się wcale.
— Ale w jaką?
Dorotka pomyślała chwilę.
— Czy chcecie się bawić w cyrk?
— W cyrk?
Chłopcy patrzyli niezdecydowanie na siebie. Lecz Dorotka spojrzała na nich z przekonywającą mocą.
— Możemy się pobawić w cyrk — zdecydował wreszcie Tomek, który był najbardziej przedsiębiorczym.
Niespodziewanie Marynia zgodziła się także.
— Owszem, cyrk to może być dobra zabawa — powiedziała — ojciec zabrał mnie raz do cyrku. I galopowała tam mała dziewczynka na koniu.
— Mała dziewczynka? — zainteresowała się nagle Dorotka.
— Tak, możesz mi wierzyć, jeżeli ci mówię.
— Jak wyglądała, jak była ubrana?
— Nosiła niebieską suknię.
— A jak się nazywała?
— Poczekaj, nie pamiętam, nazywała się, nazywała się...
Marynia przerwała szukając imienia.
— Czekaj, nazywała się Dolly.
— Ach Boże — roześmiała się Dorotka! — Dolly, to przecież ja byłam!
— Co?
— To ja byłam — powtórzyła dziewczynka, zapominając zupełnie o obietnicy danej ciotce. Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się.
— Ach Boże — zawołała — miałam tego nikomu nie mówić, a już specjalnie wam.
— Czego miałaś nie mówić?
— No, o tem, że ja jestem Dolly. Zapomnijcie więc o tem i bawmy się.
Lecz teraz dzieci nie chciały wcale zapomnieć.
— Jakto, nie możesz być przecież Dolly, mówisz nieprawdę!
— Mówię prawdę!
— To niemożliwe!
Dorotka zawahała się. Nie wiedziała jak postąpić.
— Już trudno, jak wam powiedziałam trochę, to chyba mogę powiedzieć resztę — zdecydowała — więc, słuchajcie.
I Dolly opowiedziała dzieciom całą swoją historię.
Teraz goście bawili się jeszcze lepiej. Teraz nawet Marynia bawiła się wspaniale. Niecodziennie przecież spotyka się małą dziewczynkę, która ni stąd ni zowąd okazuje się woltyżerką z cyrku.
Opowiadanie trwało dość długo, gdy wreszcie Dorotka opowiedziała wszystko, gdy rozpłakała się, opowiadając o śmierci ojca, gdy została pocieszona przez Marynię, która przy tej okazji obiecała się z nią przyjaźnić do końca życia, gdy zapomniała o płaczu opowiadając o zabawnych sztuczkach klowna, wówczas dzieci zrozumiały, że mają do czynienia z osobą wręcz niezwykłą.
Przez chwilę patrzyły na nią w milczeniu pełnem uszanowania. Wreszcie, Tomek zaproponował nieśmiało:
— Więc może zabawimy się w taki cyrk? A pozostali dwaj chłopcy i Marynia powtórzyli zgodnie.
— Może zabawimy się w taki cyrk?
— Ach — westchnęła Dorotka — gdybym wam mogła pokazać na koniu wszystkie sztuki.
— A nie możesz?
— Nie mam konie.
— Macie przecież konie.
— Lecz wuj nie pozwala mi się do nich nawet zbliżać.
Nastąpiła chwila milczenia.
— My też mamy konie — powiedział po chwili Tomek.
— Jakie konie?
— Przyjechaliśmy przecież bryczką.
— Tak, Jan ich pewnie pilnuje.
— A może odszedł na chwilę?
— W każdym razie chodźmy zobaczyć.
Tak też uczyniono. Gdy po chwili okazało się, że Jana niema właśnie przy koniach, że jeden z koni świetnie nadaje się do jazdy Dorotki, dzieci nie wahały się dłużej.
— Poczekajcie chwilę, moja suknia jest za długa, upnę ją tylko trochę — powiedziała Dorotka.
Po chwili znajdowała się już na grzbiecie konia.
— A teraz pędzimy naprzód — zawołała — biegnijcie za mną.
Gdy w chwilę później rodzice Maryni i jej braci, wyszli do ogrodu, oczom ich przedstawił się następujący widok: Mała dziewczynka, śliczna jak aniołek o niewinnej mince, potargana i brudna, W sukni podpiętej wysoko ponad kolanami, boso galopowała na koniu, który nieprzyzwyczajony do podobnych ewolucji, oszołomiony i zdziwiony, poddawał się posłusznie. Dziewczynka podnosiła się, zeskakiwała, wskakiwała, uwieszała się z boku konia, stawała na jego grzbiecie.
Za koniem biegło czworo dzieci, trzech zachwyconych chłopców i jedna również zachwycona dziewczynka.
Gdy ujrzeli rodziców, zatrzymali się niepewnie, potem krzyknęli prawie jednocześnie:
— Mamo, ta Dorotka to prawdziwa dziewczynka z cyrku.


ROZDZIAŁ XII.

Codziennie wieczorem, tak samo jak dawniej, rozżarzały się światła „Płomiennej obręczy”, codziennie tak samo publiczność klaskała, a Pawełek z uśmiechem kłaniał się wokoło.
Codziennie wieczorem, tak samo jak dawniej, wbiegał na arenę cyrku, chwytał za linę, trzymał się rozhuśtanego trapezu i skakał zręcznie w powietrzu.
Zdawaćby się mogło, że nic się nie zmieniło. A jednak za każdym razem, gdy rozpoczynał swój występ, Pawełek czuł, że wszystko jest zupełnie inne. Przedewszytkiem kto inny siadał obok niego na huśtawce. Nie była to już mała Dorotka, była to Mary, „tancerka na drucie“. I chociaż Mary była miłą i dobrą dziewczyną, to jednak za każdym razem, gdy siadała obok niego, odczuwał chłopiec głęboki żal i smutek.
Nie było Dorotki. Nie było dyrektora. Kto inny stawał na środku areny w lśniącym, wspaniałym cylindrze, kto inny trzaskał z bicza, kto inny rzucał głośno słowa komendy.
I Pawełkowi zdawało się, że wszystko się zmieniło, że światła palą się słabszym blaskiem, że nie tak świetnie wyglądają aktorzy, że mniej dowcipne są powiedzenia klownów, mniej zręczne popisy Toma.
Pawełek był smutny, Pawełek tęsknił.
Gdy wyjechał z domu, pochłonęły jego tęsknotę prawie zupełnie nowe warunki życia, wrażenia w wielkiem mieście, ciężka praca i towarzystwo Dorotki.
Lecz teraz, gdy wyjechała Dorotka, Pawełek poczuł się sam i nieszczęśliwy. Przedewszystkiem był najmłodszy z całej trupy, on jeden był małym chłopcem śród gromady dorosłych ludzi.
Ponadto nikt nie interesował się teraz jego sprawami. Wymagano od niego wypełniania wszystkich obowiązków, mówiono:
— To zrobiłeś dobrze!
Lub:
— To poszło źle. Popraw się.
Nikt jednak nie troszczył się teraz o to, co chłopiec myśli, co czuje, co sobie wyobraża.
Wprawdzie tak samo jak dawniej pani Klara dbała, aby zjadł do czasu, aby był czysto ubrany; tak samo jak dawniej Alfred proponował od czasu do czasu pójście na spacer, lub do kina; mimo to Pawełek doznawał wrażenia, że nikogo los jego nie obchodzi.
Dawniej, gdy była z nim razem Dorotka, gdy żył dyrektor, Pawełek czuł się jak u siebie w domu. Tęsknił wprawdzie za domem, wspominał często rodziców i rodzeństwo, pisywał listy, nie odczuwał jednak ich nieobecności tak mocno. Pawełek był u siebie. Powoli stawał się prawdziwym akrobatą i wiedział, że zczasem stanie się tak dobrym linoskoczkiem, jak był nim jego ojciec „Nieustraszony PoI”. Ta świadomość dodawała mu chęci do pracy, lubił po za tem nastrój cyrku, lubił wszystkich aktorów, lubił występujące zwierzęta, czuł się niejako związany z tem wszystkiem.
A teraz nastąpiła nagle zmiana. Nie było dyrektora, nie było Dorotki, która razem z nim uczyła się, bawiła i rozmawiała. Nie było także Klaudjusza, tego Klaudjusza, który powiedziawszy kiedyś:
— Pamiętaj, że mały jest pod moją opieką. — Nie zapomniał tego zdania nigdy.
Klaudiusz nie wrócił jeszcze i Pawełek czuł z tego powodu coraz większy niepokój. Powinien był przecież wrócić najpóźniej po tygodniu. Tymczasem przeciągała się jego nieobecność i Pawełek niespokojny i zmartwiony czuł z każdym dniem większą tęsknotę za domem.
Tak, teraz, w chwili zmartwienia i smutku ujawniła się na nowo tęsknota, wystąpiła z większą siłą niż z początku, zaraz po wyjeździe z małego miasteczka. Pawełek tęsknił. Coraz częściej myślał o domu. Coraz częściej wspominał. Przymykał oczy i widział przed sobą:
— Oto małe, ciche miasteczko. Na dole płynie szeroką wstęgą rzeka. Wyżej Ścieśniły się domki. W małym domku matka szyje na maszynie, obok niej na podłodze Stefcia bawi się zapewne skrawkami materjału. W warsztacie znajduje się ojczym, pewnie tam coś hebluje, pociąga pokostem, piłuje. O czem też myśli ojczym, może o Pawełku, który nie chciał mu pomagać, który wolał wyjechać w daleki nieznany świat i zostawił ich samych? Piotruś bawi się pewnie z chłopcami, może zapomniał już o swoim bracie, może zapomniał o Pawełku, który go zmuszał do uciążliwych ćwiczeń, do wspinania się na drzewa i fikania koziołków.
Pawełek wyobrażał sobie to wszystko, wyobrażał sobie tak dokładnie, że zdawał się słyszeć turkot maszyny i głos ojczyma:
— Poco ty się męczysz Anusiu, kiedy to co ja wypracuję, starczy dla nas wszystkich?
Lecz matka kiwa przecząco głową. Matka lubi swoją robotę, lubi przy turkocie maszyny myśleć o obecnych i dawnych czasach.
A o czem myśli matka? Czy o chłopcu, którego los pociągnął do cyrku, czy o cyrku samym, gdy siedziała śród widzów i przyglądała się występom „Nieustraszonego Pola”? A może myśli o tem, że chciałaby zobaczyć swego Pawełka zbierającego oklaski i okrzyki podziwu?
A może myślą oboje, że Pawełek zapomina o nich, że nie tęskni wcale, nie wiedzą przecież, nie domyślają się, że Pawełek pragnąłby być razem z nimi, że teraz nie czuje się wcale dorosłym, przeciwnie, pragnie czułości i opieki.
Tak, Pawełek tęsknił, a pozatem Pawełek martwił się losem Dorotki.
Przez dłuższy czas nie miał od niej żadnej wiadomości. Nikt też nie wiedział, gdzie dziewczynka znajduje się właściwie.
Pamiętał o swej obietnicy i wciąż myślał o tem jak jej pomóc, jak ją stamtąd wydostać? A najgorsze było to, że wokoło nie podzielano wcale jego mniemania. Gdy któregoś dnia odezwał się do pani Klary z westchnieniem:
— Biedna nasza Dorotka, jak ona się tam musi martwić i smucić, — pani Klara odpowiedziała ze zdziwieniem:
— Biedna, co ty wygadujesz chłopaku! Naturalnie, że się martwi, bo przecież ojciec jej umarł sierocie. Ale co do losu to przecież dobrze jej się wiedzie.
A gdy zauważyła, że chłopiec patrzy na nią pytająco, dodała:
— U rodzonych wujostwa jest przecież. Słyszałam, że to zupełnie zamożni ludzie, a nawet pani, widziałam sama, to osoba z lepszą edukacją.
— Więc co — zapytał Pawełek — to już dlatego ma jej tam być dobrze?
— Mały jesteś to i głupi, wiadomo — odpowiedziała pani Klara pobłażliwie — naturalnie, że dobrze, los sobie poprawiła. Na panienkę ją wychowają, myślisz, że to tak przyjemnie całe życie w cyrku występować, starości biednej się doczekać?
Pani Klara najwidoczniej miała samą siebie na myśli, gdyż spojrzała z pewnym wyrzutem na kuchnię, jakby dodając w myśli, że i ona przez całe życie pracowała w cyrku, a teraz na starość zajmuje się gotowaniem.
— Ot głupi jesteś ale nic dziwnego — dodała znów po chwili dobrotliwie — nie znasz życia. To zamożni ludzie i żadnej krzywdy naszej Dorotce nie zrobią.
— Dorotka też nie była biedną — bąknął niepewnie Pawełek, gdyż argumenty pani Klary zmąciły mu zupełnie poprzednie przekonanie — sam słyszałem jak dyrektor mówił do Klaudjusza.
— To ja już tego nie wiem — powiedziała pani Klara — mówiono wprawdzie o nieboszczyku, że miał trochę grosza, ale chyba niewiele tego było. Już prędzej to Klaudiusz ma pieniądze!
— Klaudjusz? — zdziwił się Pawełek.
Pani Klara miała bardzo tajemniczą minę.
— Mówię ci, a jak mówię, to wiem. Ten to napewno dla fanaberji tylko występuje w cyrku.
— Ale dlaczego on nie wraca? — zapytał żałosnym głosem Pawełek.
— Wróci, pewnie wróci, nie po raz pierwszy przecież tak się z nim dzieje.
— A co do Dorotki to sam wiesz przecież, jak bardzo ją lubię. Miła była dziewczynka, wszyscy ją lubili. Ale jej tam lepiej, o wiele lepiej.
Po tej rozmowie Pawełek nie wiedział już wcale, kto ma słuszność. A może pani Klara mówiła prawdę, a może Dorotce było lepiej obecnie, może nie należało jej wcale zabierać? A jednak Pawełek czuł, że nie zupełnie jest tak, jak to mówiła pani Klara. Przecież sam dyrektor powiedział:
— Tam moja Dorotka nie będzie szczęśliwa.
Może jednak szczęście ludzkie nie zależało tylko od zamożności. Może jednak Dorotka czułaby się szczęśliwszą tu w cyrku, niż tam u bogatej i wykształconej ciotki. A może należało raczej pozwolić, aby została, może teraz będzie smutną przez jakiś czas, natomiast później poczuje się zadowoloną ze zmiany losu.
Tuk, pani Klara miała słuszność; Pawełek był jeszcze mały, Pawełek nie znał wcale życia i nie wiedział, co należy myśleć o tem wszystkiem. Wtedy właśnie nadszedł list Dorotki. I chłopiec przeczytawszy go zrozumiał, że jednak on ma słuszność. Dorotka nie była szczęśliwą.
Wprawdzie pani Klara, gdyby jej o to zapytał, powiedziałaby mu, że przyzwyczai się jeszcze, lecz Pawełek o nic się nie pytał, a tylko postanowił pomóc Dorotce, odwoływała się przecież wyraźnie do jego pomocy.
— Czy Klaudjusz pamięta, że przyrzekł się mną opiekować? — pytała Dorotka.
Pawełek był pewny, że Klaudjusz pamięta, nie wiedział jednak wcale, gdzie Klaudjusz przebywa, co się z nim dzieje i dlaczego nie wraca.
Wreszcie, następnego dnia po nadejściu listu od Dorotki nadszedł także list od Klaudjusza.
Ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich Klaudjusz pisał właśnie do Pawełka. Pisał, że wie już o nagłej śmierci dyrektora, że w związku właśnie z tą śmiercią, musi załatwić pewne sprawy handlowe.
Pisał także, te niema adresu Dorotki, wie tylko, że wyjechała z ciotką, prosił więc o napisanie jej, że został mianowany przez ojca jej opiekunem i zajmie się nią po powrocie.
— Będę teraz w waszem miasteczku — pisał — zobaczę twoich rodziców.
Ten list uspokoił Pawełka. Klaudjusz wiedział o wszystkiem, było tak, jak chłopiec przypuszczał opiekunem Dorotki i zamierzał się nią zająć.
Jedno tylko go zaniepokoiło. Oto Klaudjusz nie oznaczył daty swego przyjazdu. Mógł przyjechać za kilka dni, ale mógł przyjechać także za kilka tygodni. A tymczasem Dorotka znajdowała się wciąż u ciotki i mogła przypuszczać, że jej przyjaciele zapomnieli o niej zupełnie. I wtedy Pawełek postanowił:
— Pojadę do Dorotki, powiem jej przynajmniej o wszystkiem. List może nie dojść, mogą go jej nie oddać a, dowiedziawszy się o przyjeździe Klaudjusza gotowi Dorotkę jeszcze gdzie wywieść. Muszę pojechać sam.
Nie było to jednak rzeczą łatwą. Przedewszystkiem Pawełek nie miał pieniędzy. Poza tem nie wolno mu było opuścić przedstawienia, a Tom, który tymczasem zastępował dyrektora, gdyż sprawy cyrkowe nie były jeszcze całkowicie uregulowane, napewno nie zgodziłby się na nagły wyjazd.
Wobec tego Pawełek postanowił zwierzyć się ze swego pomysłu tylko Alfredowi, nie zupełnie będąc pewnym jak go on przyjmie.
Rzeczywiście, w pierwszej chwili Alfred odniósł się nieco pogardliwie do całego zamierzenia.
— E, po co masz po nią jechać?
— Bój się Boga Fredku, już wcale nie lubisz Dorotki.
— Bardzo lubię, dobra była dziewczyna.
— l zawsze chwaliła twoją grę na szklankach — dodał pospiesznie Pawełek, wiedząc jak bardzo Alfred jest wraźliwy na wszelkiego rodzaju pochwały. Nie zawiódł się też woale.
— Ja wiem, że Dorotka mnie lubiła i ja przecież bardzo ją lubię — zapewniał Alfred, — ale czy ja mogę co pomóc? Wszyscy mówią, że tak dla niej jest lepiej.
— Bo nikt nic nie wie. Poczekaj opowiem ci wszystko.
I Pawełek opowiedział Alfredowi raz jeszcze całą rozmowę dyrektora z Klaudjuszem, którą słyszał wtedy w nocy.
— Wiem, wiem, ale przecież sam mówisz, że niedługo przyjedzie Klaudjusz, to wtedy on napisze do tych państwa, u których jest Dorotka i oni ją odeślą.
— Widzisz — tłumaczył Pawełek — dostałem od Dorotki list i mnie się zdaje, że ona jest bardzo nieszczęśliwa.
Obaj chłopcy zabrali się do dokładnego studjowania listu.
— Tak, dobrze jej tam pewnie nie jest, — zgodził się Alfred po chwili.
— A widzisz. A ja obiecałem, że jej nie opuszczę.
— Ale co ty tam pomożesz?
— Pomogę.
— Nic nie zrobisz. Pomyśl sam. Przyjedziesz i co? Wejdziesz do środka, powiedzą: nie mieszaj się do nie swoich spraw smarkaczu! I co im zrobisz? Nic! Myślisz, że ci dadzą dziewczynę, że ci uwierzą. Tu musi ktoś starszy po nią pojechać.
— Ja wcale nie wejdę do środka — zapewnił Pawełek — ja już to sobie dawno obmyśliłem.
— Tylko jak?
— Wieczorem przejdę koło domu będę gwizdał naszą melodję.
— Jaką melodję?
— No tę z „Płomiennej obręczy” — i Pawełek zagwizdał motyw.
— To myślisz, że Dorotka cię pozna?
— Naturalnie, myśmy się nawet tak umówili. Wtedy ona już jakoś da mi znak i się ze mną umówi. Zobaczymy się i powiem jej wszystko. Jeżeli będzie jej tam bardzo źle, to uciekniemy razem, a jak nie bardzo, to jej tylko powiem wszystko, aby wiedziała nie martwiła się. Rozumiesz?
— Rozumieć, to rozumiem, — odrzekł Alfred, — ale nie wiem czy to takie mądre jak ci się zdaje. Poczekaj lepiej, tyle czasu tam jest, to będzie jeszcze trochę, przyjedzie Klaudjusz, i już sobie sam da radę.
— Nie, ja już tak postanowiłem.
Pawełek nie mówił najważniejszego, nie mówił, że właśnie on chce wyratować, wydostać Dorotkę, że nie chce wcale czekać na pomoc Klaudiusza. Naturalnie ułatwiłoby to bardzo sytuację, ale wtedy Dorotka nie wiedziałaby wcale, jak o niej myśli i jak o nią dba jej przyjaciel Pawełek.
— Więc Fredku, pożyczysz mi pieniędzy?
— Pożyczę.
Alfred zawahał się.
— Co?
— A może chcesz, to ja z tobą pojadę, we dwóch będzie nam raźniej.
— Widzisz, że jesteś porządny chłopak — ucieszył się Pawełek, — ale nie jedź, musisz mnie jutro zastąpić w numerze.
— O, Tom będzie się złościł.
— To trudno, to nie moja wina.
— Mogą cię wyrzucić.
— Klaudjusz nie pozwoli.
— To jedź, jeśli tak.
I Pawełek zaczął się szykować do drogi.
W kilka godzin później wsiadał już do tego samego pociągu, którym przed miesiącem wywieziono małą Dorotkę.


ROZDZIAŁ XIII.

Ukarana Dorotka płakała przez cały wieczór. Płakała nie dlatego, że została ukarana przez ciotkę, że nie dostała kolacji i musiała zostać przez resztę dnia w swoim pokoju. Płakała, bo czuła się nieszczęśliwą, poniżoną i opuszczoną.
Gdy bowiem sąsiedzi i wujostwo wyszli z domu, gdy ujrzeli Dorotkę na koniu, nie przejęło ich to wcale podziwem. Nie wydało im się to także zabawnem. Przeciwnie. Ciotka krzyknęła natychmiast:
— Zejdź natychmiast z konia nieznośna dziewczyno!
Dorotka usłuchała, rozumiejąc, że tą nieznośną dziewczyną jest właśnie ona, gdyż po za nią nikt nie znajdował się na koniu.
— Idź w tej chwili na górę — usłyszała jeszcze.
— Już idę, pożegnam tylko gości — odpowiedziała Dorotka grzecznie, zamierzając pożegnać dzieci, które z niewyraźnemi minami stały obok rodziców. Marynia popłakiwała nawet trochę.
— Nie podchodź do dzieci — krzyknęła ciotka — wstyd mi za ciebie, możesz je tylko zepsuć swojem towarzystwem. Idź w tej chwili do pokoju.
Dorotka odwróciła się i z dumną miną skierowała się ku schodom.
— Dowidzenia Dorotko! — zawołał nagle Tomek. — Ślicznie jeździsz konno.
Dorotka uśmiechnęła się.
— Dowidzenia Tomku.
Dwaj pozostali chłopcy krzyknęli także:
— Dowidzenia.
A nawet Marynia zaczęła:
— Dowi...
Na tem jednak przestała, gdyż matka zawołała:
— Cicho bądźcie, przecież widzicie, że ta mała ma być ukarana.
Dorotka szła po schodach. Słyszała jeszcze pojedyńcze słowa rozmowy.
Słyszała jak wuj opowiadał o jej ojcu, mówiąc „nieszczęśliwy mój brat”, słyszała jak tłumaczył, że musieli wziąć do siebie ją, Dorotkę.
— Dobra nawet dziewczyna, tylko strasznie niewychowana.
— Bo i któż ją miał wychowywać? — dodała ciotka, — teraz ja się nią zajmę i widzę, że muszę zabrać się ostro; dotychczas byłam za łagodna.
Słyszała także jak sąsiad powtórzył kilka razy z podziwem.
— Ale jeździ konno dziewucha jak najlepszy jeździec, a minkę to ma taką niewinną i słodką jak aniołek.
Sąsiadka zaś dodała:
— Nasza Marynia toby się nigdy nie odważyła na nic podobnego.
— Pewnie, że nie, — wmieszał się do rozmowy zuchwały głos Tomka — a pewnie, bo jest beksa i nledorajda, a tamta dziewczyna to prawdziwa bohaterka.
Reszta słów Tomka zaginęła zgłuszona obietnicą ojca, że jak się nie uspokoi, to w domu dostanie lanie.
Potem głosy umilkły. Dorotka weszła do swego pokoju, umyła ręce, opuściła suknię i usiadła przy stole, patrząc na kalendarz. Tyle dni już minęło, a nikt się nie zjawiał. Czyżby wszyscy zapomnieli o niej, o małej, samotnej Dorotce?
Rozmyślania jej przerwał turkot odjeżdżającej bryczki. W chwilę później do pokoju jej weszła ciotka.
— Jesteś zła, lekkomyślna dziewczyna, — rozpoczęła przemówienie — prosiłam cię specjalnie, abyś nic nie mówiła o cyrku...
— Ciociu — przerwała Dorotka — ja nie chciałam powiedzieć, to mi się tylko wyrwało nienaumyślnie.
— Nie wierzę ci. Pewnie zrobiłaś mi to na złość. Od pierwszej chwili nie okazujesz nam zupełnie brak przywiązania i uczucia. Nie rozumiesz wcale cośmy dla ciebie zrobili. Czy myślisz, że to przyjemnie mieć u siebie taką nieznośną dziewczynę?
— Ja mogę stąd wyjechać?
— Wiem, że możesz i pewnie chciałabyś. Ciągnie cię do tej wstrętnej budy, do tych wstrętnych komedjantów, do tego życia bez prawdziwej pracy.
— Ja nie chcę, aby ciocia tak mówiła — krzyknęła nagle Dorotka — ja nie pozwolę!
— A co ty masz tu do mówienia? Nauczę cię słuchać i nie odzywać się w ten sposób do starszych. Wygląda tak niewinnie i pokornie, a teraz co się z nią zrobiło?
— Cyrk nie jest budą! — krzyczała Dorotka, — cyrk...
Zabrakło jej słów i nie umiała ich znaleźć. Nie umiała wypowiedzieć tego, co myślała, że w cyrku się wychowała, że wszyscy ci, jak ich ciotka pogardliwie nazwała, komedjanci, to ludzie, którzy ciężko pracowali na kawałek chleba, to współpracownicy jej ojca, to ludzie, którzy nigdy nie uczynili jej nic złego, a przeciwnie otaczali zawsze życzliwością i serdecznością.
Nie umiała tego powiedzieć, czuła tylko, że ciotka postępuje niesprawiedliwie, że obraża ludzi bliskich jej i drogich. Powtarzała więc tylko:
— Ja nie chcę, ja nie pozwolę!
Ciotka zamierzała powiedzieć jej jeszcze o tem jak jej wstyd przed sąsiadami, widząc jednak gniew dziewczynki i jej uniesienie postanowiła odłożyć to na później.
— Uspokój się natychmiast, za karę nie dostaniesz dziś kolacji i nie wyjdziesz stąd i radzę ci abyś już raz na zawsze zapomniała o tym swoim cyrku.
Po tych słowach wyszła, zamykając drzwi na klucz.
Dorotka została sama.
— Nie zostanę tu ani chwili — szepnęła, poczem rzuciła się na łóżko i rozpłakała się.
Płakała z obrazy i upokorzenia. Obrażono jej cyrk, obrażono tem samem jej ojca, który był przecież cyrkowcem i jej matkę, która była woltyżerką.
Dorotka nie lubiła ciotki nigdy, teraz jednak zrozumiała, że gotowa jest ją znienawidzieć.
— Nie zostanę, nie zostanę! Ucieknę!
Płakała bardzo długo. Potem zmęczona łzami usnęła. Gdy się obudziła, było już zupełnie ciemno i Dorotka sądziła w pierwszej chwili, że to już noc. Na zegarku jednak biła dopiero godzina dziewiąta wieczorem. Dorotka usłyszała, jak ciotka zatrzymała się podedrzwiami:
— Widocznie zasnęła, bo tam ciemno — mówiła ciotka.
— Może jej jednak poślesz kolację — zaproponował nieśmiało wuj.
Lecz ciotka odpowiedziała stanowczo:
— Nie, musi zostać porządnie ukarana, to ją nauczy zachowywać się odpowiednio, wogóle muszę się zabrać poważnie do tej małej.
— Zdawało mi się, że ona jest wcale grzeczna.
— Tak, czasem jest grzeczna, ale poza tem ma w sobie szalony upór, który muszę wytępić, a jeżeli ma się u nas wychowywać, to trzeba jej przecież ten okropny cyrk wybić z głowy.
— Myślisz więc, że śpi?
— Śpi. Ja także zaraz się położę, bo jestem zmęczona.
Kroki oddaliły się. Dorotka podniosła się z łóżka. Przez chwilę rozmyślała nad tem, co powinna uczynić.
— Ucieknę — postanowiła wreszcie i, nie zwlekając ani chwili zabrała się do pakowania swoich rzeczy. Nie chciała zapalać światła, aby nie zwracać niczyjej uwagi. Pociemku więc wybierała swoje manatki i rzucała je do walizki. Potem wyjrzała oknem. Pokój Dorotki znajdował się na pierwszem piętrze, drzwi były zamknięte na klucz lecz wysokość ta nie przerażała dziewczynki.
— Ześlizgnę się, trzymając się rynny — postanowiła — przedtem tylko rzucę walizkę.
Jeszcze raz spojrzała przez okno. Wokoło nie było nikogo. Mżył drobny deszczyk. Dorotka włożyła swoją pelerynę z dużym kapturem, lecz po namyśle schowała ją do walizki. Peleryna była zbyt duża i ciężka i mogła jej tylko przeszkadzać przy ześlizgiwaniu się na dół. Wyjęła z szafy pęk sznurów, przywiązała do walizki i w ten sposób opuściła walizkę na dół. Przez chwilę, nadsłuchiwała, ozy nikt nie usłyszał lekkiego stuknięcia o ziemię. Lecz wokoło panowała zupełna cisza. Wobec tego Dorotka zdjęła sukienkę. rzuciła ją na walizkę, a sama w obcisłych trykotach, weszła na parapet okna.
Mimowoli uśmiechnęła się myśląc o tem, co powiedziałaby ciotka, widząc ją w tem cyrkowem ubraniu uwieszoną za oknem. Zejście na dół nie było rzeczą tak łatwą, jak dziewczynka to sobie wyobraziła. Mur był zupełnie gładki. Koniec końców jednak dziewczynka znalazła się na dole, mając: jedynie obdrapane trochę ręce.
Teraz włożyła prędko suknię i pelerynę. Otuliła szczelnie twarz kapturem i wydostała się na ścieżkę ogrodową. Poszła najkrótszą drogą, przeszła nie furtką, a poprostu, wdrapała się na parkan i przeskoczyła go z łatwością.
— Czasem to jednak dobrze być woltyżerką cyrkową — pomyślała z pewną dumą.
Duma ta jednak znikła szybko. Oto znajdowała się w obcem miejscu, na drodze, wieczorem. Deszcz padał coraz większy, a Dorotka nie wiedziała nawet, w jaką powinna udać się stronę.
— Pójdę w każdym razie na stację — postanowiła.
Wiedziała wprawdzie, że ma za mało pieniędzy przy sobie, aby zapłacić za bilet, sądziła jednak, że może uda jej się poprosić kasjera, aby zamiast pieniędzy wziął jej mały złoty łańcuszek, który nosiła na szyi.
— A jeżeli nie zechce, to pójdę pieszo naprzód, lecz tam do ciotki nie wrócę.

Łatwo było powiedzieć: — Pójdę pieszo naprzód, — lecz już po kwadransie drogi Dorotka poczuła, jak ciężko jest chodzić pieszo podczas deszczu, w ciemności. Odbyła wprawdzie już raz tę drogę sama, idąc z listem do Pawełka, lecz wówczas świeciło słońce, był jasny dzień i wokoło chodzili ludzie. Te


Dorotka doznawała uczucia lęku.
teraz droga była zupełnie pusta i Dorotka doznawała mimowoli uczucia lęku. Wszystko wokoło przybrało w ciemności inne kształty, gałęzie drzew wyglądały jak czyjeś rozpostarte ramiona, deszcz uderzał z nieprzyjemnym pluskiem o ziemię, a mokre krople, jak na złość, padały na szyję i twarz Dorotki, z której spadł kaptur ściągnięty wiatrem.

Dorotka nie była tchórzliwą. Nie obawiała się nigdy, tym razem jednak czuła, że ogarnia ją prawdziwy lęk. Przez chwilę pomyślała, że należałoby wrócić i wyruszyć w tę samą drogę przy świetle dziennym. Lecz duma nie pozwoliła jej na to. Uważała, że ciotka gardzi nią i bliskimi jej ludźmi, nie chciała więc przebywać z nią razem.
Szła więc wciąż naprzód nie zwracając uwagi, ani na lęk, jaki odczuwała, ani na zimno i wilgoć.
— Jeżeli kasjer nie zechce wziąć mego łańcuszka, ani moich rzeczy, to w najgorszym razie wejdę bez biletu i poproszę konduktora, aby mnie przewiózł. Dam mu adres cyrku, tam mu zapłacą.
Myślała w ten sposób, lecz myśli te nie uspakajały jej zgoła. Obawiała się, że może kasjer będzie się dopytywał, skąd przybyła i zechce ją odesłać zpowrotem. Obawiała się, że może ją poznać ktoś na stacji i zawezwać wuja. Obawiała się, że konduktor każe jej wysiąść z pociągu w połowie drogi. Obawiała się wielu rzeczy, z których nie zdawała sobie nawet dokładnie sprawy. Wiedziała tylko jedno. Czekało ją wiele straszliwych przejść, mimo to nie mogła się cofnąć. Przedewszystkiem chciała się stąd oddalić, znaleźć się daleko od tego domku, który ją przyjął napozór gościnnie, a w którym jednak było jej tak bardzo źle.
Droga po błocie trwała dużo dłużej, niż wtedy, gdy zanosiła list.
— Chodzę i chodzę już chyba ze dwie godziny, kiedy nareszcie będzie ta stacja?
Wreszcie ujrzała blade światła budynku stacyjnego. Zanim jednak doszła do niego, usłyszała nagle znajomą melodję.
Przed chwilą przeszła tuż koło niej postać jakiejś dziewczyny lub chłopca, którą w ciemności trudno było odróżnić, pomimo, że postać ta przeszła tuż obok. Teraz, po przejściu kilku kroków dziewczynka usłyszała gwizdanie.
Gwizdana melodja była melodją „Płomiennej obręczy“.
— Ach Boże! — krzyknęła mimowoli Dorotka.
Nie sądziła wcale, aby to mógł być ktoś ze znajomych. Przypuszczała, że poprostu jakiś przechodzień zna tę melodję i gwiżdże ją urozmaicając sob ie w ten sposób drogę.
Mimowoli jednak Dorotka zagwizdała także. Kroki oddalającej się w ciemności osoby ucichły nagle. Ktoś się widocznie zatrzymał; Potem melodia powtórzyła się znowu, gwizdana tym razem głośniej.
Dorotce zdawało się, że rozpoznaje głos:
— Pawełku — zawołała nagle.
— Dorotko!
Walizka wypadła z rąk dziewczynki.
Był to rzeczywiście Pawełek, który szedł drogą ku domkowi jej wuja, Pawełek, który nie poznał jej w ciemności tak samo, jak ona jego nie poznała.
Już po chwili stał obok niej, podnosił walizkę, obejmował mocno i pytał:
— Dorotko, co ty tu robisz?
— Uciekłam.
— Uciekłaś? Dlaczego? Co ci zrobili?
— Nic mi nie zrobili. Powiedzieli tylko, że cyrk to buda, a moi wszyscy znajomi to komedjanci.
Pawełek pokiwał ze zrozumieniem głową. Tak, to był zupełnie wystarczający powód do ucieczki. Pojmował to doskonale.
— I dokąd chciałaś uciekać? Czy masz pieniądze?
— Nie, nie mam, ale...
I Dorotka zwierzyła mu się ze swoich zamiarów.
— A ja mam pieniądze, — zawołał z triumfem — starczy na bilet i dla mnie i dla ciebie.
— To chodźmy Pawełku, przecież idziemy w złą stronę, musimy iść na stację. — Zawrócili. Deszcz padał ciągle, wokoło panowała nieprzenikniona ciemność, lecz Dorotka nie czuła tego wszystkiego. Oto miała przy sobie swego wiernego przyjaciela, trzymał ją mocno za rękę i dziewczynka wiedziała, że może na niego zawsze liczyć w tyciu. Przybył przecież po nią sam jeden, chciał ją ocalić, pomóc, uratować.
Było ciemno, lecz Dorotka nie obawiała się już wcale. Wiedziała teraz, że nie jest samą na świecie i pewna, że nic złego spotkać jej nie może, przytuliła się z ufnością do Pawełka.


ROZDZIAŁ XIV.

Gdy orkiestra zagrała nową melodię, wpadł na arenę cyrku duży biały koń, na którym siedziało dwoje dzieci: dziewczynka w białej sukience i chłopiec w białym kostiumie.
Przyjęto ich hucznemi oklaskami. Byli to przecież ulubieńcy publiczności: mała woltyżerka Dolly i linoskoczek Pol, którzy po dłuższej przerwie występowali znowu w cyrku.
Dorotka bowiem zachorowała po przybyciu do miasta. Przeziębiła się widocznie podczas deszczu. Już w pociągu czuła dreszcze, a gdy przyjechała do dawnego mieszkania, gdy wpadła w ramiona zdumionej pani Klary, okazało się, że ma gorączkę i ból gardła.
Położono ją więc natychmiast do łóżka, obiecując solennie, że w żadnym wypadku nie odeśle się jej do wujostwa.
Tegoż samego dnia przybył z podróży Klaudjusz. Przybył w bardzo odpowiedniej chwili, gdyż zastanawiano się właśnie, co odpowiedzieć na depeszę wuja Dorotki, który zapytywał, czy zaginiona dziewczynka nie pojawiła się w cyrku.
Nie wiedziano, jaką dać odpowiedź, gdyż chora Dorotka płakała rzewnemi łzami, przekonana, że lada chwila ciotka po nią przyjedzie.
Pawełek nie płakał, gdyż wstydził się łez, zmartwiony był jednak bardzo smutkiem swej przyjaciółki, a jednocześnie sam czuł się nieswojo. Tom, zastępujący dyrektora wykrzyczał go za samowolne opuszczenie przedstawienia i zagroził surową karą.
Nie w lepszym humorze znajdowała się pani Klara, która załamywała ręce i wołała, że szaleństwem była ta cała ucieczka, a zwłaszcza w taką pogodę.
Gdy jednak na progu pokoju ukazał się Klaudjusz, natychmiast zmieniło się wszystko. W ciągu jednej chwili Dorotka przestała płakać. Pawełek zapomniał o gniewie Toma, a pani Klara się uśmiechnęła.
Klaudjusz podszedł do łóżka Dorotki, wziął dziewczynkę na ręce, jak gdyby była zupełnie malutkiem dzieckiem, przytulił co siebie i zapytał szeptem:
— Więc myślałaś, że cię tak samą zostawię, że już zupełnie zapomniałem o tobie?
A Dorotka całując go odpowiedziała:
— Nie, ja wiem, że ty jesteś moim przyjacielem, tylko już trochę za długo było mi czekać.
Potem Klaudjusz przywitał się z panią Klarą i podszedł do Pawełka. Z nim przywitał się, jak z dorosłym mężczyzną. Nie całował go, a tylko uścisnął mu mocno rękę.
— Szkoda żeś opuścił przedstawienie powiedział, ale swoją drogą świetnie zrobiłeś, że pojechałeś po małą.
Rozejrzał się po pokoju, uśmiechnął się swoim promiennym uśmiechem i powiedział:
— Muszę uporządkować to wszystko.
I zabrał się do tego porządkowania natychmiast:
Przedewszystklem wysłał depeszę do wujostwa Dorotki. Depesza brzmiała:
— Dorotka przyjechała. Jest pod opieką prawnego opiekuna. List w drodze.
Poczem zabrał się do pisania tego właśnie listu, w którym wyjaśniał wszystko i załączał potrzebne dokumenty.
Następnie udał się do współwłaściciela cyrku i u niego przesiedział cały wieczór.
A następnego dnia, samego rana było już wiadomem, że Klaudjusz właśnie kupił cyrk i został jego właścicielem.
— Cyrk jest teraz mój i Dorotki — oznajmił trupie. — Dorotka posiada część swego ojca, a ja nabyłem wczoraj drugą część.
— Mówiłam zawsze, że Klaudjusz ma pieniądze, — zapewniała pani Klara.



Dorotka i Pawełek w „Płomiennej obręczy.”
Tak, najwidoczniej Klaudjusz miał pieniądze i wszyscy patrzyli na niego z nowym uczuciem szacunku.

Zawsze lubiono go bardzo, a teraz wydawało się jakgdyby zrozumiałem dlaczego tok trudno było zdobyć jego przyjaźń.
Okazało się, że Klaudjusz był naprawdę nie byle kim, skoro tak odrazu mógł zostać dyrektorem cyrku.
Potem na dwa tygodnie zawieszono przedstawienia, odświeżono cyrk i wystąpiono z wspaniałą premierą.
I oto Pawełek i Dorotka galopowali razem na białym koniu.
— Czy zauważyłaś jaką Klaudjusz ma dzisiaj tajemniczą minę? — zapytał chłopiec, gdy żegnani oklaskami wyjeżdżali z areny, między szpalerem pięknie ubranych masztalerzy.
— Tak, uśmiecha się ciągle, zupełnie jakgdyby chciał coś ważnego powiedzieć.
— Może szykuje jaką niespodziankę?
— Ale jaką?
Gdy jednak po chwili wbiegł Pawełek do garderoby Klaudjusza, zrozumiał jaką to niespodziankę miała Dorotka na myśli.
Bo, gdy wszedł do pokoju, czyjeś ramiona uniosły go nagle w górę i Pawełek usłyszał znany głos, który wołał ze wzruszeniem i z podziwem:
— Święty Boże! jakże ten chłopak strasznie wyrósł!
Był to ojczym we własnej osobie. A tuż obok niego stali matka i Piotruś.
Przez długą chwilę nie wiedział Pawełek co się z nim dzieje. Wiedział tylko, że przechodzi z objęć matki w objęcia ojczyma i z powrotem, a po drodze całuje Piotrusia.
— Co się stało? — zapytał wreszcie, skądżeście się wzięli?
Wtedy stolarz uśmiechnął się wielce tajemniczo.
— Ach, to długa historja — powiedział wreszcie.
A gdy wszedł Klaudjusz z Dorotką, wyjaśniło się wszystko. Już od tygodnia wiedziała Dorotka, że rodzice Pawełka przeniosą się na stałe do miasta, że zamieszkają razem. Tutaj miał stolarz otworzyć sobie swój warsztat, a matka pracownię kostjumów dla cyrku.
— Dzieciom potrzebna jest prawdziwa opieka — powiedział Klaudiusz.
Tak, wszystko to stało się dzięki niemu i jak się okazało miał on jeszcze piękne plany na przyszłość. Mówił coś o tem, że Dorotka będzie się kształcić w szkole tańca, mówił o przyszłości Pawełka.
— Porozmawiamy o tem jeszcze kiedy indziej — powiedział.
— Gdzie Stefcia? — zapytał nagle Pawełek.
— Stefcia już śpi w twoim pokoju — odpowiedziała matka z uśmiechem.
Wszyscy uśmlechali się tego wieczoru i tylko Dorotka posmutniała nagle, ho widok rodziców Pawełka przypomniał jej o tem, że jej ojciec nie żyje. Siedziała więc cicho i jakgdyby nagle sama, w tej gromadce szczęśliwych i radosnych ludzi.
Lecz nagle ręce stolarza, tak samo jak przedtem Pawełka, podniosły teraz dziewczynkę w górę.
— Miałem troje dzieci — powiedział wesoło — a teraz dostałem czwarte i to nie byle jakie.
Postawił ją na podłodze i patrzył na nią z podziwem.
— Taka malutka, taka kruszynka - powiedział z zachwytem — a jak to galopuje.
Dorotka uśmiechnęła się i pragnęła się odwdzięczyć za komplement.
— Pawełek już także dobrze jedzie — powiedziała.
A gdy po chwili matka Pawełka wzięła ją za rękę i pytała o rozmaite sprawy, dziewczynka zrozumiała, że nie jest sama i opuszczona, zrozumiała, że los jej obchodzi rodziców Pawełka.
— A teraz prędko biegnijcie się przebrać — zawołał Klaudjusz — za chwilę wasz numer.
I w kilka minut później Pawełek i Dorotka znajdowali się znowu na arenie cyrku.
A jako numer dodatkowy, bisowy pokazano znowu „Płomienną obręcz”.
Przy dźwiękach muzyki dwoje dzieci usiadło na kołyszącym się trapezie, a wokoło nich płomienna obręcz rzucała blaski swoich ogni na ich uśmiechnięte twarze.
— Pamiętasz jak gwizdałeś tę melodję? — zapytała Dorotka.
— Pamiętam.
Objął ją mocniej ramieniem i oboje uśmiechami dziękowali publiczności za okrzyki i oklaski.
Lecz najserdeczniej uśmiechali się do pierwszej loży. Bo właśnie tam siedzieli matka, ojczym i brat Pawełka. Patrzyli z niekłamanym podziwem. Patrzyli na dwoje dzieci, które siedząc obok siebie w uścisku, otoczone płomienną obręczą odczuwały w tej chwili prawdziwą radość i szczęście.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.