Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

raz droga była zupełnie pusta i Dorotka doznawała mimowoli uczucia lęku. Wszystko wokoło przybrało w ciemności inne kształty, gałęzie drzew wyglądały jak czyjeś rozpostarte ramiona, deszcz uderzał z nieprzyjemnym pluskiem o ziemię, a mokre krople, jak na złość, padały na szyję i twarz Dorotki, z której spadł kaptur ściągnięty wiatrem.
Dorotka nie była tchórzliwą. Nie obawiała się nigdy, tym razem jednak czuła, że ogarnia ją prawdziwy lęk. Przez chwilę pomyślała, że należałoby wrócić i wyruszyć w tę samą drogę przy świetle dziennym. Lecz duma nie pozwoliła jej na to. Uważała, że ciotka gardzi nią i bliskimi jej ludźmi, nie chciała więc przebywać z nią razem.
Szła więc wciąż naprzód nie zwracając uwagi, ani na lęk, jaki odczuwała, ani na zimno i wilgoć.
— Jeżeli kasjer nie zechce wziąć mego łańcuszka, ani moich rzeczy, to w najgorszym razie wejdę bez biletu i poproszę konduktora, aby mnie przewiózł. Dam mu adres cyrku, tam mu zapłacą.
Myślała w ten sposób, lecz myśli te nie uspakajały jej zgoła. Obawiała się, że może kasjer będzie się dopytywał, skąd przybyła i zechce ją odesłać zpowrotem. Obawiała się, że może ją poznać ktoś na stacji i zawezwać wuja. Obawiała się, że konduktor każe jej wysiąść z pociągu w połowie drogi. Obawiała się wielu rzeczy, z których nie zdawała sobie nawet dokładnie sprawy. Wiedziała tylko jedno. Czekało ją wiele straszliwych przejść, mimo to nie mogła się cof-

172