Przejdź do zawartości

Ostatni na ziemi/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Kapitan wielorybniczego japońskiego statku „Asuka-Maru“, krępy, o pooranej wiatrami północnych mórz twarzy, Talao Matsue, wytrzeszczył na swego pomocnika, porucznika Tomari, okrągłe ze zdumienia oczy.
— Ląd! Zmysły straciłeś, chłopcze, czy co takiego u licha! — wybełkotał, spuszczając z łóżka na podłogę nogi, porośnięte czarnym, gęstym włosem.
Gniewnym wzrokiem mierzył stojącego przed nim oficera, niezadowolony z przerwania przez tegoż snu, którego tak bardzo potrzebował po opróżnieniu wczorajszego wieczoru paru butelek „sake“ z kapitanem „Ayoschi Maru“, swym serdecznym przyjacielem powracającym do kraju po udanym połowie w okolicach wyspy Wrangla.
„Ayoschi-Maru“ lekko uszkodzony przez szalejącą od paru dni burzę, potrzebował pewnego uzupełnienia swego takelunku i dlatego, napotkawszy „Asuka-Maru“ zażądał pomocy, którą natychmiast otrzymał. Spowodowało to, coprawda, parogodzinne zatrzymanie się „Asuka-Maru“ w swej podróży, lecz Talao Matsue nie wiele się tem przejmował, raz dlatego, że dawno już nie widział swego przyjaciela, a powtóre takie spotkanie dawało zawsze powód do należytego oblania go „sake“, którą kapitan „Asuka-Maru“ zacięty z przekonań konserwatysta, przedkładał nad wszystkie trunki na świecie, nie wyłączając gorącego, palącego usta grogu i mocnego, jak samo piekło, dżinu.
Wyrwany teraz nagle z błogiego snu, czuł przeto w głowie lekki szum i zawrót po wczorajszej libacji, co, niezależnie od słów porucznika, wprawiło go momentalnie w zły humor.
— Więc powiadasz, że ląd? — powtórzył opryskliwie, naciągając na ramiona koc, służący mu za kołdrę i trzęsąc się od przejmującego chłodu, panującego w kajucie.
— Tak, kapitanie! Ląd przed nami i z prawej burty... w odległości siedmiu — ośmiu mil! — przytwierdził porucznik.
Talao Matsue ziewnął i wzruszył ramionami na znak zniecierpliwienia.
— Dobrze! Zaraz będę na górze! — mruknął, nie patrząc na swego pomocnika.
Ten wykręcił się na obcasie i wyszedł.
— Wszystko to szczeniaki ci młodzi oficerkowie! — mruczał Matsue, ubierając się, bez zbytniego zresztą pośpiechu. — Pierwszą lepszą chmurę bierze taki za ląd i zrywa z łóżka człowieka, potrzebującego, po ciężkiej pracy odpoczynku! Ląd... ląd! Zaraz ląd! Brak zastanowienia... brak rutyny żeglarskiej! Nałoży taki jeden i drugi złoty galonik na rękaw i myśli, że już przez to samo stał się doświadczonym żeglarzem! Tfu ...jak mi we łbie huczy. Jakby sto dzwonów okrętowych biło w nim odrazu na alarm!
Mrucząc tak i narzekając, Matsue ubrał się nareszcie i, podszedłszy do wprawionej w ścianę kajuty szafki, dobył z niej oplataną butelkę. Wypił jedną i drugą szklaneczkę „sake“ i, nacisnąwszy czapkę na głowę, wyszedł na pokład.
Bosman, dostrzegłszy go na pokładzie, podniósł gwizdek do ust. Załoga, zbita na rufie i u prawej burty, wyprostowała się służbiście. Stary Matsue słynął z żelaznej ręki, jaką trzymał w dyscyplinie swych ludzi.
Porucznik, oczekujący nań na kapitańskim mostku, podał mu usłużnie lunetę.
Matsue przez długi czas obserwował przez szkła rysującą się szarzyzną przed dziobem i z prawej burty statku linję.
— Ziemia! — szepnął, jakgdyby do siebie, odrywając lunetę od oczu.
Na twarzy jego widniało bezmierne zdziwienie i zaniepokojenie. Gryzł wargi, namyślając się przez chwilę.
Załoga, nie wyłączając sternika, wparła wyczekujące spojrzenia w krępą postać swego kapitana.
— Kurs? — rzucił Matsue, podnosząc wzrok na porucznika.
— Wczorajszy! Szybkość... dziewiętnaście węzłów! — odrzekł ten.
Z warg kapitana zerwało się ostre, typowo marynarskie przekleństwo.
— Do stu zdechłych fok! — zakrzyknął. — Przecież nie mogą to być Nowo-Sybirskie Wyspy, a tembardziej De Longa!
— Bezwątpienia, że nie! — potaknął jego słowom porucznik Tomari. — Dzieli nas od nich odległość conajmniej siedmiusetmilowa!
Matsue zamyślił się przez chwilę.
— Czekaj! Przed wyspą De Longa znajdują się jakieś dwie małe wysepki... — mówił żywo.
— Chociażby! — przerwał mu porucznik. Lecz w tym wypadku nie mogą to być nawet i one! Wyspę Wrangla minęliśmy dopiero wczoraj około pierwszej w nocy.
— Tak... to nie one! — mruknął Matsue, zdejmując czapkę i przecierając czoło chustką.
Szybkim krokiem udał się do budki sternika, aby sprawdzić kurs. Kierunek był należyty.
— Co u łysego djabła! — złościł się, wracając na mostek i ponownie podnosząc szkła do oczu.
Załoga śledziła jego ruchy z niepokojem. Obecność w tym miejscu lądu, który wydawał się być dość rozległym, sprawiła nieprzyjemne wrażenie na każdym z tych, obeznanych od młodości z morzem, ludzi. Nie wielu było takich wśród załogi, którzyby nie odwiedzali prawie corocznie tych stron.
Począwszy od cieśniny Beringa, wody oceanu znane im były wyśmienicie. Nieraz przecież docierali, zagnawszy się za fokami, na zachód, aż po przylądek Czeluskin, a na północ, aż do linji granicznej wiecznych lodów. Niektórym z nich nie były nawet obcemi i Ziemia Franciszka Józefa i Szpicberg.
Każdy z nich po kilkakroć już razy w ciągu swego życia był na włosek od śmierci, zaglądającej mu w oczy pod postacią morskich nawałnic.
Spokojni w obliczu niebezpieczeństw, odważni aż do szaleństwa, gotowi każdej chwili na zakończenie porachunków z życiem, tryskający tężyzną i brawurą — na jednym tylko punkcie byli dziećmi, wielkiemi, trwożliwemi dziećmi. Oto — na punkcie zabobonów i wiary w nadprzyrodzone siły.
Nie stanowili zresztą pod tym względem wyjątku! Większość marynarzy i wogóle, t. zw. „ludzi morza“ posiada ten wspólny im wszystkim rys charakterystyczny.
Niema przesądu, niema zabobonu, któryby nie posiadał kultu wśród tych, dzielnych skądinąd ludzi! Przesądy takie posiadają zwykle za sobą poważną przeszłość. Przechodzą z ojca na syna, zawsze wiarygodne i aktualne.
Nic też dziwnego, że załoga „Asuka-Maru“, natknąwszy się na ląd w tem miejscu, gdzie go być nie powinno, ogarnięta została masowo panicznym strachem.
Stary Sutu, którego ojczyzną były niegościnne wyspy Kurylskie i który ongiś służył na korsarskich wielorybniczych statkach, twierdził uparcie, że któryś z załogi obraził zapewne potężnego „ducha morza“ i ten, mszcząc obrazę, przeniósł nocą „Asuka-Maru“ na drugą półkulę, na ocean Spokojny.
— Zobaczycie! — perorował namaszczonym tonem do otaczających go zwartem kołem towarzyszy. — Zobaczycie, że dotarłszy do tego szatańskiego lądu, który widnieje przed nami, przekonamy się, żeśmy się znaleźli u brzegów Alaski, a nawet może zagniewany „duch“ rzucił nas jeszcze dalej!
Słuchacze kiwali głowami na znak, że słowa starego Sutu mogą zawierać prawdę i surowym, podejrzliwym wzrokiem wodzili naokół, jakgdyby w poszukiwaniu tego nieszczęśnika, który ośmielił się zadrzeć z potężnym „duchem mórz“.
Pojawienie się kapitana na pokładzie odsunęło sprawę przebłagania „ducha“ na drugi plan. Narazie wszyscy, poczynając od bosmana, kończąc na zasmolonym kucharzu, który korzystając z zamieszania, spóźnił się dzisiaj haniebnie ze śniadaniem, wyczekiwali decyzji swego zwierzchnika, zdającego się być niemniej od nieb zaskoczonym niespodzianką.
Tymczasem na rozkaz Matsue maszyna przeszła na neutralny bieg. Statek stanął nieruchomo, kołysząc się lekko pod naporem przelewających się leniwie fal.
Bosman pierwszy ocenił rozkaz kapitana.
— Mądry! — szepnął półgłosem, kręcąc głową — Nie każe gasić pod kotłami, aby móc uciec stąd każdej chwili!
Załoga szemraniem uznania powitała słowa bosmana.
Jeden tylko Sutu był nadal nastrojony pesymistycznie.
— To wszystko na nic! — mruczał uparcie — Jak „duch“ zechce, dogoni nas, choćbyśmy mieli maszyny sto razy silniejsze od naszej!
Porucznik zaofiarował się z chęcią dotarcia do lądu na motorowej szalupie, używanej do pościgu wielorybów. Talao Matsue po namyśle odrzucił ten projekt.
— Nie! To wszystko tak się dziwnie przedstawia, że wolę mieć was wszystkich przy sobie! — mówił, nie spuszczając wzroku z wąskiej linji, majaczącego na horyzoncie wybrzeża — Zatrzymamy się z decyzją do południa! Dokonasz pan pomiarów i wtedy będziemy wiedzieli coś konkretnego!
Pochylił się nad mapą na stole szklanej kabiny.
— Kto był na służbie dzisiejszej nocy? — zapytał po chwili.
— Od godziny pierwszej zmienił mnie bosman. Od piątej rano objąłem służbę z powrotem — wyjaśnił porucznik.
— Przyszło mi na myśl, że sternik mógł się upić i dał fałszywy kurs na... o, spójrz tutaj, na południo-wschód! W takim razie mielibyśmy przed sobą brzeg przylądka Czukockiego! Innego wytłumaczenia tej całej awantury nie mogę sobie przedstawić! — zakonkludował Matsue, podnosząc wzrok na swego pomocnika.
Ten milczał, lecz kapitan poznał z wyrazu jego twarzy, że nie podziela on jego zdania. Dotknęło go to nieco.
— Szczeniak! Zawsze musi mieć swe odrębne zdanie! — pomyślał z niechęcią, zaś głośno rzucił, nieprzywykłym do najlżejszego nawet, sprzeciwu, tonem — Więc w południe, jak już mówiłem, poczyni pan pomiary! Rezultat ich natychmiast zakomunikuje pan mnie! A teraz zajmij pan czem załogę, aby nie miała czasu na przejmowanie się tą niespodzianką! Dowidzenia!
I, skinąwszy lekko na pożegnanie głową, udał się do swej kajuty, aby tam w ciszy i skupieniu jeszcze raz zastanowić się nad tem niezwykłem wydarzeniem.
Lecz nadaremnie gubił się przez parę godzin w domysłach i przypuszczeniach, studjując pilnie mapy. Rozwiązanie zagadki nie było tak łatwem; nawet spora ilość szklaneczek „sake“, posiadającej, jak twierdził zawsze, cudowną moc rozjaśniania umysłu, nie pomagała.
Zniechęcony, rzucił się wreszcie na łóżko, usiłując zasnąć. Sen miał niespokojny. Co chwila przebudzały go jakieś straszliwe mary, w gronie których „duch mórz“ odgrywał niepoślednią rolę.
Sen, zamiast go pokrzepić, zmęczył tak, że kiedy porucznik po dokonaniu pomiarów zjawił się w jego kajucie z raportem, Talao Matsue czuł się kompletnie rozbitym i jakgdyby słabym.
Temu stanowi przypisać należało fakt, że wyniki pomiarów nie uczyniły na nim większego wrażenia.
Dowiedziawszy się, że „Asuka-Maru“ rzeczywiście znajduje się na siedemdziesiątym drugim i pół stopniu szerokości, a sto siedemdziesiątym piątym stopniu długości geograficznej, osowiałym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w małe okienko kajuty, poruszając bezwładnie wargami, jakgdyby nie mogąc zdecydować się na wymówienie słów, cisnących się mu na usta.
— Nowy ląd! — rozpoczął wreszcie rozmowę porucznik.
Matsue ożywił się nieco. Oderwał wzrok od okienka i spojrzał na swego pomocnika przytomniej.
— Tak... masz rację, chłopcze! Nowy ląd! Zapewne wyspa powstała skutkiem wybuchu podmorskiego wulkanu!
Zastanowił się przez chwilę. Czoło jego pofałdowały grube zmarszczki, będące świadkiem intensywnej pracy mózgu.
— Ale znów... skąd taki wybuch? Nikt nigdy nie słyszał o czemś podobnem w tej części oceanu! Zresztą, wczoraj jeszcze bawił tutaj „Ayoschi-Maru“, który nie zauważył przecież nic takiego! Chyba.... — urwał, zamyślając się ponownie.
— Kapitan jest zdania, że wydarzenie to miało miejsce dzisiejszej nocy? — snuł dalej myśl swego zwierzchnika Tomari.
— Właśnie!
Porucznik potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nie zdaje mi się! Ni ja, ni też bosman napewno nie spaliśmy na służbie... żadnego, chociażby najlżejszego znaku wybuchu wulkanicznego nie zauważyliśmy, a przecież wybuch taki nie mógł się odbyć tak.... na cicho! Zresztą nie widać nigdzie ni kawałka pumeksu, który w takim wypadku powinien bezwarunkowo znajdować się w olbrzymiej ilości na powierzchni morza!
Talao Matsue spojrzał na niego z lekkim podziwem. Wywody młodego „szczeniaka“ były tak logiczne, że nie sposób było nie zgodzić się z nimi.
— Może masz i rację! Tak... pumeksu niema zupełnie! — przyznał łaskawie, obrzucając zgrabną postać porucznika przyjaznem spojrzeniem — W każdym bądź razie, należy, o ile możności, zbadać tę sprawę, choćby już dla tej prostej przyczyny, że jesteśmy bodaj pierwsi, którzy natknęli się na wyrosły z pod wody ląd! Prawda? No... więc, poruczniku, weźmiesz kurs na lewą burtę i powoli w jednakowem wciąż oddaleniu od lądu posuniesz statek wzdłuż brzegowej linji! Tak! Iść małą parą! Sądzę, że to niewielka jakaś wyspa, którą szybko okrążymy. Gdyby to było coś większego, to skierujemy się jeszcze więcej w lewo i przedostaniemy się na morze Nordenskjölda przez cieśninę pomiędzy wyspami Nowo-Sybirskiemi, a Lechowskiemi. Tak będzie najlepiej! No... idź pan już na górę! W razie, gdyby było coś ciekawego, przyślij pan po mnie!
Po wyjściu oficera sięgnął ręką po dziennik okrętowy w zamiarze zanotowania faktu natknięcia się na nieoznaczony na żadnej dotąd mapie ląd, gdy wtem głośne, urywane okrzyki, dobiegające aż tutaj z pokładu, uderzyły jego uszy. Podniósł się z fotelu i nadsłuchiwał przez chwilę. Okrzyki brzmiały coraz głośniej, coraz bezładniej. Wyczuć w nich można było akcenty zdumienia i lęku zarazem.
Porwał za czapkę i zwrócił się szybko ku drzwiom.
Nagle, gdy, rozwarłszy je, przestępował już próg, potworne targnięcie się statku rzuciło nim, jak piłką, w kąt kajuty.
Na chwilę prawie, że stracił przytomność.
Drugi, niemniej potężny wstrząs, od którego zatrzeszczały wszystkie wiązania statku wyrwał go z osłupienia.
Rzucany niesamowitemi podrygiwaniami statku, czepiając się rękami o przytwierdzone do podłogi kajuty meble, dotarł do drzwi i, przebywszy jednym skokiem wąski kurytarz, znalazł się na schodach, wiodących na pokład.
Przebiegł je w parę sekund i wypadł na pokład.
Widok, jaki roztoczył się przez jego wzrokiem, był tak niezwykły, że dłuższej chwili potrzeba było, aby mógł zebrać chociażby strzępy myśli.
Spokojne dotychczas morze szalało.
Jakieś potworne, nieskoordynowane w swym biegu, fale waliły w statek raz po raz. Olbrzymie strumienie spienionej wody przewalały się przez pokład, szeleszcząc donośnie. Naokół, jak sięgnąć można było wzrokiem, kłębiły się, drgające w wściekłych podrzutach wiry i góry wodne, uderzając o siebie raz po raz. Mgła z rozbitej na pyłki wody zasłaniała prawie całkowicie horyzont, tak, iż oko zatracało granicę pomiędzy powierzchnią morza, a kłębiącemi się chmurami.
Przecierając zalewane co chwila pianą wodną oczy, Talao Matsue, walczył z naporem fal, bijącym w niego taranem.
Pomimo chaosu, jaki panował wokoło, doświadczony instynkt starego wilka morskiego pojął jedno: morze szalało, fale pędziły przed siebie, jak wściekłe, lecz w górze panował spokój.
Podmuchów wiatru nie było zupełnie!
Matsue dostrzegł paru z załogi, pomiędzy nimi i porucznika, trzymających się kurczowymi uchwytami rąk metalowych poręczy, okalających mostek kapitański.
Uchwyciwszy moment, gdy wstrząsy statku stały się mniej warjackimi, doczołgał się do swego pomocnika.
— Co się dzieje? — krzyknął, usiłując zagłuszyć szum wody, spływającej z pomostu.
Oficer wyciągnął dłoń ku tyłowi statku.
Wzrok starego wilka morskiego pobiegł w tym kierunku.
Zrazu nie dojrzał nic poza ścianą zielonkawej wody i piany, lecz po chwili przed oczyma jego zamajaczył w dali jakiś olbrzymi cień, zasłaniający swym ogromem linję horyzontu.
— Co to jest? — przemknęło mu błyskawicą pod czaszką — Tam przecież powinno być morze!
Nowy paroksyzm wściekłych uderzeń fal zasłonił przed jego wzrokiem wszystko. Jak przez mgłę widział ciemne zarysy kapitańskiego mostku, wznoszącego się nad nim i nie wyraźne sylwety ludzi uczepionych przy poręczach.
Trwało to dość długą chwilę.
Wreszcie morze poczęło się powoli uspakajać! Fale, szturmujące statek, stawały się coraz mniejszemi. Uderzenia ich następowały w coraz dłuższych odstępach czasu.
Uczyniło się nieco jaśniej, tak, że Matsue wyraźnie już dostrzegał kontury burt, przy których widniały postacie, trzymających się ich marynarzy.
Jeszcze parę wstrząsów, jeszcze dwa czy trzy zapadnięcia się statku w doliny, rozwierające się pomiędzy górami wodnemi i nastał względny spokój.
Kapitan pobiegł wzrokiem ku dziobowi statku i ześlizgnął się następnie po szczegółach takelunku. Wszystko zdawało się być w porządku, jeśli, naturalnie, nie brać pod uwagę pozrywanych lin i powierzchownych uszkodzeń na pomoście.
Dysząc ciężko ze zmęczenia, udał się na kapitański mostek. Tomari podążył za nim.
Rzuciwszy wzrokiem na budkę sternika, kapitan dostrzegł przez szyby wierzchniej części budki bladą, zamazaną krwią, sączącą się z rany na głowie, twarz sternika.
Zatrzymał się przez chwilę i przeraźliwym głosem gwizdka przywołał bosmana i paru ludzi załogi.
Ruchem głowy wskazał bosmanowi budkę sternika. Za chwilę dwóch marynarzy sprowadziło po schodach na pokład słaniającego się z wyczerpania sternika, którego miejsce zajął inny.
— Co to było? — zduszonym głosem pytał porucznika Matsue.
Ten zamiast odpowiedzieć wyciągnął dłoń ku tyłowi okrętu.
Kapitan wparł w mgłę swe zmrużone od wytężenia oczy.
W odległości czterech, najwyżej pięciu mil wznosił się z morza wysoki szczyt, ogromem swym przewyższający, jak się zdumionym oczom starego wilka morskiego zdawało, świętą górę Fudżijama, którą nieraz widywał.
Boki szczytu poszarpane były uskokami, skaczącymi wdół prostopadłemi linjami. Gdzieniegdzie dawały się dostrzec zarysy wysmukłych iglic, biegnących w górę od czarnego masywu.
Matsue patrzył długo.
— Byliśmy więc świadkami wyłaniania się nowego lądu z dna morza! — rzekł półgłosem, jakgdyby do siebie, nie mogąc oderwać oczu od skalistego ogromu, zdającego się wierzchołkiem swym dosięgać szarych, zwisających ciężko chmur.
— Musimy stąd uciekać czemprędzej! — ozwał się Tomari.
— Naturalnie! — podchwycił żywo Matsue — Masz pan przecież mój rozkaz! Na lewą burtę i pełną parą naprzód!
Oficer pochylił się nad tubką telefonu, łączącego mostek z oddziałem maszyn.
— Czy wobec tego nowego faktu kapitan nie zmieni w czemkolwiek rozkazu? — rzucił porucznik, podnosząc głowę.
— Ani na trochę! Zresztą innego wyboru niema! Powrót w tamtą stronę.. — tu wskazał ruchem głowy skalnego olbrzyma — równałby się pędzeniu w paszczę rekina! Na północ niema sensu... nie... niechaj zostanie tak jak powiedziałem.
Porucznik oddawszy zlecenie maszynom, skierował się ku budce sternika, aby zakomunikować temu ostatniemu kurs.
Nagle zatrzymał się, jak wryty. Z ust jego wydarł się cichy, zduszony grozą okrzyk.
Matsue zwrócił się ku niemu żywo.
— Tam... tam! — bełkotał Tomari, wskazując dłonią.
Skalny ogrom szedł powoli w górę!
Podstawa jego z każdą chwilą robiła się coraz szerszą i szerszą. Co chwila ponad powierzchnią wody wyskakiwały ciemne kontury uskoków, poszarpanych fantastycznie.
Było coś potwornego... coś przechodzącego ludzkie zrozumienie w tym powolnym, lecz ciągłym i widocznym ruchu tej gromady skał, tłoczących się jedne na drugie.
Zdawało się, że ruchowi temu nigdy nie będzie końca, że ten skalny olbrzym będzie wznosił się, rósł, potężniał coraz bardziej, że dosięgnie szczytu nieba... przebije je, aby posuwać się swym powolnym, majestatycznym ruchem... w nieskończoność.
Matsue uczuł, że wszystka krew z twarzy i z pod czaszki zbiega mu do serca.
— Obłęd! — zamigotało w okruchach jego myśli.
Ostatkiem woli oderwał wzrok od skalnego masywu. Spojrzał w dół, na załogę, kupiącą się u podnóża kapitańskiego mostku i w przejściach na przedni pomost.
Stali, jak urzeczeni, wyciągnąwszy ku przodowi szyje. W oczach ich malował się obłędny, niezdający już sobie sprawy z rzeczywistości, strach. Niektórzy z nich, wyczerpani snać wzruszeniem i przerażeniem, opadali powoli na kolana, lub wspierali się bezwładnem ciałem o burty i olinowania.
Ukradkiem spojrzał na stojącego obok niego porucznika.
Na czole jego błyszczały krople potu; usta miał ścięte, jakgdyby w ponurym grymasie. Brwi jego zbiegły się tak ku środkowi, że oczodoły znikły pod niemi zupełnie. Stał bez ruchu, zaciskając konwulsyjnie dłonie na mosiężnej ramie galeryjki.
W pewnym momencie z warg jego zerwał się cichy jęk.
Równocześnie na pomoście rozległo się parę krótkich, zdławionych w zaczątku zgrozą, okrzyków.
W tejże chwili śruba poczęła bić wodę. Statek drgnął i, niekierowany niczyją ręką, począł sunąć przed siebie.
Kapitan powrócił spojrzeniem ku skalnemu masywowi.
Pojął zrazu jęk Tomari i wykrzykniki załogi.
Oto szczyt olbrzyma począł zasuwać się za strzępiaste płachty chmur.
Matsue poczuł, jak zgroza jeży mu włosy na głowie, jak kończyny palców stają się coraz bardziej chłodnemi.
Nagle... olbrzym zachwiał się parokrotnie i nim kto na „Asuka-Maru“ zdołał objąć myślą chociażby nikły strzęp tego, co się działo przed jego oczyma, zwalił się wdół.
Piekielny łoskot i ryk miljonów burz targnął powietrzem. Na miejscu olbrzyma wykwitły ku górze ciemne ściany wody, wychluśniętej ogromem skalnym.
Nagły powiew wichru zatargał olinowaniem masztów, przeraźliwym świstem napełnił ciasne przejścia na pomoście i zaszamotał postaciami ludzkiemi, rzucając je o burty.
Matsue ostatkiem sił myśli i wzroku wparł się w miejsce, zasnuwające się coraz szybciej mgłą.
Doświadczone jego oczy dostrzegły białą ścianę, posuwającą się z przerażającą szybkością w stronę „Asuka Maru“.
— Śmierć! — zawirowało mu pod czaszką i bolesnym skurczem zatrzepotało w piersiach.
Machinalnie, nie zdając sobie najzupełniej sprawy z tego co robi, podniósł świstawkę do ust.
Ostry gwizd wpadł w ciszę, jak piorun!
Tomari zatoczył się i odrywając dłonie od poręczy, wyprostował swą smukłą figurę. Po deskach pokładu zatupotały śpieszne kroki.
Matsue oprzytomniał już zupełnie.
Pochyliwszy się nad telefonem, krzyczał co sił.
— Pełną parą! Pełną parą naprzód!
Chwycił sternika oburącz za ramiona i trząsł nim, jak wiechciem słomy.
— Na lewą burtę! Na lewą... wszystkie rumby w lewo! Nosem pod falę... nosem pod falę!
Wpadł wraz ze sternikiem do budki i gorączkowemi szarpnięciami koła prawie w miejscu zwracał statek dziobem ku zbliżającej się ścianie wodnej.
— Abyśmy tylko nabrali rozpędu... abyśmy tylko nabrali! — powtarzał w duchu, błyskawicznymi ruchami rąk chwytając i puszczając szprychy koła.
„Asuka-Maru“ drżał w wiązaniach swych od szalonego biegu. Obroty śruby, tłukącej z łoskotem wodę, stawały się coraz szybsze i szybsze.
Lecz z każdą chwilą głuszył je złowrogi pomruk nadciągającej fali.
Wysokość jej wielokroć przewyższała maszty statku. Zbliżała się, straszna głębią ciemnego, prawie czarnego tonu swych wód.
Matsue wypadł z budki i błyskawicznem spojrzeniem ogarnął pokład.
Załoga kryła się w ostatniej chwili w zakamarkach takelunku, we włazach podpokładowych lub przywiązywała się linami do masztów.
— Już... już! — szeptał, mierząc oczami przestrzeń pomiędzy dziobem statku a falą.
Ktoś pociągnął go ku ścianie budki sterniczej i oparł o nią plecami. Czyjeś ręce ujęły jego dłonie i oplotły palcami ich poręcz galeryjki.
Matsue kącikami oczu spojrzał w bok. Tuż przy nim stał Tomari, który, dostrzegłszy jego spojrzenie, uśmiechnął się i otworzył usta, jak gdyby chcąc przemówić.
Matsue powstrzymał go ruchem ręki.
W tejże prawie samej chwili uczuli obaj, że jakiś potworny ciężar gniecie im piersi, którym poczyna brakować tchu.
Rozwarli usta i zachłysnęli się wodą.
Równocześnie uczuł Matsue, że ciężar, gniotący piersi, znikł.
— Na nic! Pędzimy z falą wprost na ląd, jaki dostrzegliśmy dzisiaj rano! — pomyślał resztką świadomości.
I równocześnie uczuł, że ogarnia go jakaś bezbolesna, niemal słodka niemoc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.