Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
IGNÀT HERMANN

Ojciec Kondelik
i Narzeczony Wejwara.
ZA POZWOLENIEM AUTORA
z czeskiego
przełożył
PAWEŁ LASKOWSKI.

Część III.

WARSZAWA
DRUKARNIA
A. T. JEZIERSKIEGO
47. Nowy-Świat 47.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 23 Ноября 1902 года.



XX.
Badanie.

O siódmej godzinie powrócił mistrz Kondelik. Zacny ten mąż nie miał, co prawda, delikatnych uczuć, ażeby w oka mgnieniu zrozumieć usposobienie swego otoczenia, aby przeczuć, czem napełniona jest atmosfera; w sobotę zaś po wypłaceniu robotników, nerwy jego dla subtelniejszej obserwacyi były przytępione.
Ale dziś, gdy w sypialni zrzucił wierzchnie ubranie i wdział wydeptane pantofle, wkroczywszy znowu do jadalni, poczuł jakieś napięcie w spokoju panującym wokoło. W tych dniach małżonka jego bywała ogromnie szczerą, pokazywała mu, co zrobiono, osładzała mu wszelkiemi sposobami te niekończące się wydatki na wyprawę córki, a także Pepcia z dziecinną radością skakała około tatki, aby mu okazać wdzięczność za wszystko, co na jej młody, nowy dom wyłożył.
Dziś inaczej.
Pani Kondelikowa dreptała smutna i chmurna chwytając się zupełnie bezcelowo różnych drobnostek i znów je kładąc na miejsce. Dziwnem to było dla mistrza, że cały dom niezwykle był uprzątnięty. Nigdzie żadnej rozpoczętej roboty, nigdzie śladu obcinków płótna, maszyny do szycia były przykryte, martwo i cicho było w pokoju, jak po pogrzebie.
Pepcia przechodziła dwa razy, jak spłoszona, po pokoju i zniknęła za każdym razem w kuchni. Widocznie unikała spojrzenia ojca. Ale im usilniej się o to starała, tem dziwniejszem było to dla ojca, który ją nareszcie zatrzymał:
— No, Pepi!
— Co chcesz, tatusiu? — odezwała się Pepcia drżącym głosem, ale nie zwróciła się do niego twarzą.
— No, słuchaj, dziewczyno! — zawołał mistrz jeszcze raźniej i przymusił córkę, że musiała się ku niemu obrócić.
Wtedy zobaczył pan Kondelik, że ma oczy czerwone od łez, że nozdrza jej dotąd drżą, i tylko z największym wysiłkiem tłumi nowy płacz.
— Cóż to znaczy, co ci się stało? — podszedł ojciec bliżej.
Wtedy pani Kondelikowa przemówiła po raz pierwszy. Spojrzeniem nakazała córce, aby zniknęła w kuchni, jednocześnie zaś pochwyciła małżonka za ramię i rzekła smutnie:
— Daj jej spokój, Kondeliku, wszystko ci powiem...
Mistrz już, już chciał wybuchnąć na swój sposób, ale spojrzawszy uważniej na małżonkę, znalazł i w jej oczach ślady płaczu, zamilkł na chwilę i zawołał:
— Co się tu dzieje, Betty?
— Czekaj, Kondeliku, poczekaj aż przyjdzie Wejwara, a wtedy będziemy o tem mówili, ażeby się dwa razy o jednem nie rozwodzić. Mój Boże, gdy człowiek myśli, że już wszystko pokonał, wtedy nadchodzi...
Pan Kondelik patrzył na małżonkę z ogromnem zaciekawieniem w oczach, ale pani znowu była w którymś kącie i zajmowała się równaniem czegoś, co była już zrównała dziesięć razy. Jasnem było, że teraz mówić nie chce.
Mistrz Kondelik patrzył za nią chwilę, wzruszył ramionami i nie pytał więcej. Bomba pęknie, wiedział o tem z doświadczenia. Napewno jakaś kwestya kobieca!
Dziś nie czekano nawet z kolacyą aż przyjdzie Wejwara. Kasia miała nakaz, aby się pośpieszyła z przygrzewaniem klusek z jajkami i gdy tylko były gotowe, przymuszała małżonka do jedzenia.
Wejwara nie powinien być dziś świadkiem żadnej rodzinnej szczerości, do jakich należy kolacya, Wejwara powinien był zastać tu teren jaknajpoważniej uscenizowany, słowem, miał się znaleźć jak na ławie oskarżonych.
Ten pośpiech z kolacyą był również dla p. Kondelika zagadką, ale nie mówił nic. Pochłaniał szybko kluski, schrupał potem zwykłe dwa pęczki rzodkiewek, a już mu pani z pod rąk brała talerze i nakrycie, ledwie mógł dojeść.
— Co tu się dzieje? — srożył się mistrz, którego cała ta tajemniczość powoli drażnić zaczynała. — A gdzie jest piwo?
Piwo się spóźniło. Kasia, mając kolacyę na głowie, nie mogła pójść prędzej do Pokornych, ale teraz przybiegła i jednocześnie z dzbankiem podała pani Kondelikowej białą kopertę!
— Ten liścik miała stróżka oddać zaraz nad wieczorem, przyniósł to posłaniec, ale zapomniała o tem. Teraz mi na dole dała i prosi, ażeby się państwo nie gniewali.
Pani rozerwała kopertę, była to karta wizytowa Wejwary z kilku słowami na odwrotnej stronie. Zawiadamiał jaknajdelikatniej, że ma jakąś obowiązkową komisyę, która go może zatrzyma do późnej godziny. Przeprasza, jeśli nie będzie mógł przybyć.
Tego tylko jeszcze było potrzeba! Pani Kondelikowa była przekonaną, że ta wymówka jest w związku z kwestyą pani Muknsznablowej, że Wejwara wie, co się stało, że ma nieczyste sumienie i chce uniknąć odpowiedzialności. Dziś się jeszcze wytłómaczył, jutro może nie przyjdzie wcale...
Wymówka Wejwary zupełnie wyprowadziła panią Kondelikową z równowagi. Kobieta, która od początku tak ufała Wejwarze, która go poprostu nosiła na rękach, drogę mu wygładzała i wszystkie małe nieprzyjemności wytrwale usuwała, teraz nagle zachwianą została w swojem zaufaniu. Przyczyna była ogromnie poważna. Postać pani Muknsznablowej, oskarżenie, z jakiem wystąpiła, pewność, z jaką to uczyniła — wszystko to działało na umysł pani Kondelikowej. Zraniono ją w miejsce najczulsze, jej serce i żądza czci były dotknięte tak nagle. Wszystkiego byłaby oczekiwała, ale tego, że Wejwara mógł uwieść niewinne dziewczę, że mógłby grozić skandal jej Pepci — nie, myśl o tem odbierała jej wszelką rozwagę. Ktoby to był mógł przeczuwać!
Przeczytawszy bilet, nie czekała dłużej. Podała go małżonkowi i odprawiwszy Pepcię spojrzeniem do kuchni, mówiła poważnie, surowo:
— Przeczytaj to sobie, a potem powiem ci coś ciekawego.
Kondelik przeczytał i oparł pytający wzrok na małżonce:
— No, i co?
Pani siadła, patrzyła przez chwilę na męża, aby go przysposobić i powoli, dobitnie opisała mu przyjście pani Muknsznablowej i opowiedziała wiernie treść rozmowy.
Na pochwałę jej trzeba wszakże powiedzieć, że od prawdy nie zboczyła w najmniejszym szczególe. Nie powiększała, nie nadrabiała, ale głos jej brzmiał gorzko.
Pan Kondelik słuchał cierpliwie paląc cygaro, pozwolił małżonce dokończyć.
Wtedy rzekł nagle:
— Czemuś baby nie wyrzuciła za drzwi?
Takiego obrotu rzeczy nie oczekiwała.
— Tylko tyle odpowiadasz na tę sprawę? — rzekła z wyrzutem. — Jakże mogłam wyrzucać, kiedy nie wiedziałam, czego chce odemnie. Nie lepiejże to, iż powiedziała wszystko, zanim już będzie zapóźno? Czy byłoby ci przyjemniej, gdyby nam zrobiła wstyd przed ołtarzem?...
— Tobyśmy ją kazali zabrać — wtrącił stanowczo Kondelik.
— Tu nie wystarczyłaby nawet policya! Zabrać, zabrać! Ale skandalby już był, a nasze dziecię byłoby może do śmierci nieszczęśliwe. I ty to mówisz, jako ojciec? Nie jest-że twoim obowiązkiem wybadać Wejwarę? Niech się wytłómaczy, jeśli się może usprawiedliwić.
— Jakże go wybadać, kiedy go tu niema! — srożył się pan Kondelik.
— Widzisz, nie przyszedł! — zawołała pani z goryczą. — Nie przyszedł, czuje coś, może była także u niego. Ktoby to był pomyślał! Chryste Panie, nawet temu wierzyć się nie chce, a ta biedna dziewczyna, jej serce pęknąć może.
— Sama sobie winna! A czy Pepcia słyszała waszą rozmowę?
— Nie! — odpowiedziała powoli pani. — Ale jej to powiedziałam.
— To palnęłaś wielkie głupstwo! — rzekł mistrz z wyrzutem. — Takich rzeczy nie mówi się narzeczonym! Czy nie mogłaś poczekać dopóki nie przyjdę?
— Masz racyę, mężu — potakiwała zafrasowana pani — zastanowiłam się później i gniewałam się sama na siebie. Ale co teraz będzie? Wejwara nie przyszedł i to jest dziwne, to go prawie oskarża. Jutro pójdziesz do niego, pomówisz z nim, a jeśli tak jest, to niech do nas nie chodzi... Powiedz mu to, Kondeliku, to mu powiedz... i wybadaj go...
Pani nie dokończyła.
W kuchni brzęknął dzwonek, skrzypnęły drzwi — i odezwało się znajome, nieśmiałe pozdrowienie Wejwary.
— Oto jest! — zawołał mistrz. — Wybadaj go sobie sama!
— Nie, Kondeliku — broniła się pani, na której twarzy zakwitł silny rumieniec. — Tyś ojciec, ty zacznij!
Była tak przekonaną, że Wejwara nie przyjdzie, iż przyjście jego pomieszało wszystkie szyki.
— Chodź pan bliżej, bliżej, panie Wejwaro drżał w kuchni głos Pepci — przyjdę zaraz do pokoju.
Zapukano w drzwi, Wejwara wszedł.
Pani Kondelikowa całe popołudnie postanawiała sobie, że gdy przyjdzie Wejwara i będzie brał ją za rękę, to mu ją usunie i powie chłodno: proszę, racz pan spocząć, panie Wejwaro! — ale gdy się teraz ukazała jego spokojna twarz i gdy się miękko dotknął jej prawicy i skłonił, aby ją pocałować, nie mogła mu jej wyrwać i mówiła zakłopotana:
— Witam pana, nawet nie czekaliśmy już na pana, siadaj pan, proszę...
— Mam dziś z panem na pieńku, Wejwaro! — zawołał Kondelik bez wstępu.
Wejwara spojrzał na niego zdziwiony, a mistrz ciągnął dalej:
— Siądź, młodzieńcze i powiedz jakie stosunki masz z tą Muknsznablicą i jej córką?...
Wejwara się stropił i patrzył to na panią Kondelikową, to na pana Kondelika, a bezwiednie spojrzał ku drzwiom do kuchni, zdawało mu się, że teraz dopiero pojmuje zimne powitanie swej narzeczonej.
— Kondeliku! — zawołała półgłosem pani, która inaczej wyobrażała sobie zagajenie tej sprawy.
— Poco tu długie przedmowy, żono! — oponował mistrz. — Nie jestem stworzony do wielkiej polityki. — Była tu jakaś baba, która powiada, że pan podobno utrzymywałeś stosunek z jej córką. Przyszła, ażeby nas przestrzedz. Coś pan tam spsocił?
Wejwara, jak rak się zaczerwienił po uszy.
— Stosunek, szanowny panie, powiedziała? — wykrztusił.
— Mój panie, nagadała tu ona dużo. Szkoda, że pana nie było! Matka jest cała przybita, a Pepcia chodzi, jak Gryzelda. Co to znaczy, do wszystkich dyabłów?
— Szanowny panie, stosunek? — powtórzył Wejwara, jak we śnie.
— Ona powiedziała więcej jeszcze — wmieszała się teraz do rozmowy pani Kondelikowa — twierdziła, że jesteś pan z panną Loti tak daleko, że nawet pan nie może iść z innem dziewczęciem do ołtarza...
Wejwara zdrętwiał z przerażenia. Oczy jego spoczęły na pani Kondelikowej, z której spojrzenia zrozumiał, że jest już skazany. I wykrzyknął nagle:
— A szanowna pani wierzyła temu?
W pytaniu tem drgał niezmierny lęk i żal. Oczy jego spoczęły prawie z wyrzutem na pani, aż ją zabolało serce.
— Gdybyś pan był matką, Franciszku — mówiła ogromnie zakłopotana — i przyszłaby taka pani i to rzekła, tobyś pan się także pytał, Franciszku, tobyś pan się także pytał...
Nie mogła dalej mówić. Spojrzenie Wejwary mieszało ją okropnie. Te oczy nie kłamały, ten człowiek jej nie zawiódł? Ciężkie oskarżenie pani Muknsznablowej i podejrzenie pani Kondelikowej zaczęło się rozwiewać.
Wejwara zaczął mówić. Z początku głosem tłumionym, ale im dalej, tem więcej się zapalał. Inny byłby się może obraził, że o nim na chwilę mogli wątpić, on to tylko starał się wytłómaczyć i szukał słów, aby dokładnie rzecz przedstawić.
— Szanowny panie, pani, sprawa jest taka. Ta pani jest osobą, zasługującą na litość, co jej jednak nie upoważnia, aby czyniła takie bezpodstawne i straszne w swych skutkach intrygi. Wiecie już, państwo, że u niej mieszkałem. Trwało to trzy lata, a potem się wyprowadziłem, zauważywszy, że ta pani ulega chorobie imaginacyi. Każdy człowiek, który u niej mieszka (był to pokój z osobnem wejściem!) wydaje się jej przez los zesłanym, ażeby pojął córkę jej za żonę. Gdym się o tem przekonał, podziękowałem za mieszkanie. Od pierwszej chwili dla każdego lokatora bywa ogromnie uprzejma i korzysta z każdej sposobności, ażeby go do siebie przywiązać. Nie pojmowałem, dlaczego mi zawsze na moje imieniny gotuje czekoladę na śniadanie i czyni różne inne drobnostki. Nie jestem pierwszym, który się staje ofiarą jej imaginacyi, jeszcze nikt nie rozszedł się z nią dobrze. Ale do niczego się nie zobowiązywałem, przez cały czas zachowywałem się biernie, każdą jej grzeczność odpłacałem małemi podarkami. Niestety, to może właśnie upewniało ją w złudnej nadziei. Przecież się nawet żenić nie mogłem, mając sześćset reńskich! Wyprowadziłem się z czystem sumieniem i miałem przez cały czas spokój, zaraz po mnie wprowadził się inny lokator, który widocznie przejął wyimaginowaną rolę konkurenta o rękę jej córki.
Wejwara przestał; nie mógł jednak dalej mówić z gniewu.
Pani Kondelikowa połykała jego słowa i cała tragedya rozpływała się przed nią w mgłę. Nagle przypomniała jednak sobie.
— Ale, Franciszku, ona twierdzi, że ma od pana piśmienne dowody, że przyniosłaby je do kościoła, co to znaczy?
Wejwara się stropił.
— Piśmienne dowody, szanowna pani? O tem nie wiem nic. Nigdy nie pisałem do panny Loti, nawet jednego słowa, ani też do matki. Oprócz spisu bielizny, o którą także miała staranie, nie było między nami żadnej korespondencyi.
— Dziwna rzecz, dziwna rzecz — kiwała pani głową.
— Pryncmetalowa baba! — wpadł pan Kondelik.
— Spełnię swój obowiązek, szanowna pani — postanowił Wejwara bohatersko — i jutro do niej pójdę...
— Nie, Wejwaro! — zadecydował nagle mistrz Kondelik, który miał chęć rozciąć ten węzeł gordyjski — ja tam pójdę, ja, jako przyszły teść pański. To mój obowiązek, ja tę sprawę wygładzę.
— Tylko nie zrób awantury, staruszku — obawiała się pani Kondelikowa.
— Nie bój się, nie zjem jej, Wejwara nie ma tu ojca w Pradze, ja mu go zastąpię.
Wejwara obtarł sobie spocone czoło. Był to znojny wieczór, ale wreszcie dobrze, że się tak stało. Oczyści się, zupełnie się oczyści. Daremnie łamał sobie jednak głowę Wejwara, nie rozumiejąc, co znaczą owe dowody piśmienne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po jego odejściu późnym wieczorem (za wszystkie umartwienia otrzymał Wejwara w ciemnej sieni gorący pocałunek od Pepci) rzekł Kondelik w sypialni do małżonki:
— Trzech lat potrzeba było Wejwarze, ażeby dostrzedz zasadzkę tej baby. No, jutro z nią pomówię!
I nad rodziną Kondelików zawisła znowu spokojna, cicha noc po dniu burzliwym.



XXI.
Wszystko w porządku.

W niedzielę gotował się mistrz Kondelik na wyprawę do pani Muknsznablowej, jak kandydat do egzaminu, lub popisowy do wojska. Golił się niezmiernie uważnie, wybrał jednę z najświąteczniejszych koszul, w czarny, atłasowy krawat wetknął sobie szpilkę z „kociem okiem,” którą nosił przy dużych uroczystościach, a mankiety zapiął sobie pamiętnemi spinkami ze „szprudla,” które przywiózł mu ktoś z Karolowych Warów. Biała flanelowa kamizelka ozdobiona była ciężką, „wężową” dewizką, a palce obu rąk ledwie mógł zamknąć, były bowiem obłożone szerokiemi, masywnemi pierścieniami z kamieniami, wielkości jajka gołębiego. Niech pani Muknsznablowa widzi, z kim ma do czynienia.
Do kawy musiała mu małżonka podać butelkę koniaku.
Mistrz Kondelik twierdził, że kieliszek koniaku do kawy wywołuje „jasność w głowie i żwawość w języku.” Dziś wlał sobie całe dwa kieliszki.
Pani Kondelikowa patrzyła na te przygotowania z zakłopotaniem, a widząc, że sobie małżonek dolewa podwójną dawkę koniaku, rzekła do niego z prośbą w głosie, gdy Pepcia pobiegła do kuchni:
— Staruszku, proszę cię, byś się czasem nie zapomniał wobec tej osoby...
— Nie bój się, Betty — odparł szorstko małżonek.
— Ja się nie boję, staruszku, ale dwa koniaki mogły cię zdenerwować...
— O to się tembardziej nie bój, Betty — mówił mistrz z powagą. — Wódkę pije się przeciw ukąszeniom żmii, a gdy człowiek ma do czynienia z taką babą-jędzą, musi się na wszystko przygotować.
Pani Kondelikowa opuściła głowę. Teraz dopiero przyszło jej na myśl, że może byłoby lepiej, gdyby się do dyplomatycznych rokowań z panią Muknsznablową była wzięła sama.
Więc też gdy mistrz Kondelik, zupełnie już gotów, zaszedł jeszcze do komody po świeżą chustkę do nosa, śpieszyła za nim i prosiła go tłumionym głosem:
— Proszę cię, staruszku, gdyby tam u tej nieszczęśliwej kobiety wyszło co na jaw o Wejwarze, wiesz, gdyby! czego nie daj Boże! nie wysyp tego przed Pepcią, przeminie jakby nigdy nic, pomalutku ją na to przygotujemy, proszę cię, staruszku...
— Moja, Betty — odpowiedział mistrz surowo — szkoda, że nie pamiętałaś o tem wczoraj, bylibyśmy załatwili wszystko bez krzyku, bez hałasu, ale nie bój się, nie pójdę z bębnem na ptaki!
Pan Kondelik obrócił się jeszcze przed lustrem, poklepał się po wyłogach kamizelki, jakby ją chciał przybić do piersi, poprawił sobie poły surduta, pookręcał pierścienie kamieniem do frontu i pożegnawszy się krótko, udał się w drogę. Nawet nie czuł że żona pośpiesznie zrobiła trzy krzyżyki na plecach.
W mistrzu Kondeliku po usłyszeniu wieści o wtargnięciu pani Muknsznablowej odgrywał się proces zupełnie przeciwny temu, jaki toczył się w umyśle jego małżonki. W chwili, gdy pani Kondelikowa Wejwarę wypuściła ze swych łask, będąc jakby zamagnetyzowaną przez byłą jego gospodynię, małżonek większej jeszcze ku niemu nabrał sympatyi. Gdy mu się zdawało, że Wejwarę kobiety opuszczają, postanowił sobie, że go ocali bądź co bądź. Było to raczej instynktowne, niż świadome, było to bezwiedne poczucie wspólności, wzajemności; jednoczył się tu mężczyzna z mężczyzną przeciw „kobiecemu spiskowi.” Oskarżeniu Wejwary nie wierzył, z prostej jednakże ostrożności chciał wiedzieć wszystko, ażeby też na wszystko być przygotowanym.
Z rozmowy z Wejwarą dowiedział się mistrz o adresie byłej gospodyni narzeczonego. W Betlejemie na Starem Mieście, przy placu Betlejemskim.
Ale nie poszedł tam prosto, lecz zwrócił się na plac Staromiejski, ku magistratowi.
— Czy pan Wejwara jest już w kancelaryi? — zapytał na dole portyera.
— Jest.
Mistrz szedł do prezydyum. Zapukał, wsunął głowę w drzwi i oczy jego spotkały się ze wzrokiem Wejwary. Kiwnął na niego i Wejwara wyszedł, zadziwiony poniekąd nieoczekiwaną, wczesną wizytą mistrza.
— Dzień dobry, Wejwaro! — zawołał Kondelik. Jakże pan się wyspał?
— Dziękuję, szanowny panie, raczy pan jednak zrozumieć, że nie miałem najpiękniejszych snów po fatalnym dniu wczorajszym...
— No, no, młodzieńcze, nie trzeba zaraz tracić gruntu pod nogami. Ten tego... co to ja właściwie chciałem? Aha! pańska Sybilla mieszka w Betlejemie, prawda?
— Tak, szanowny panie...
— Idę do niej teraz, Wejwaro — ciągnął mistrz, nie patrząc na Wejwarę, lecz na koniec długiego w mroku niknącego korytarza. — Wstąpiłem przeto po drodze do pana, wiesz pan, tego...
Mistrz miał coś na wątrobie i nie wiedział, od którego końca zacząć, ale nagle rzekł:
— Słuchaj pan, Wejwaro, zanim się wezmę do tej baby, chcę wiedzieć wszystko. Nie było tam z tą jej córką naprawdę nic? Powiedz mi pan szczerze, abym się nie zbłaźnił. Mnie pan przecież możesz powiedzieć, kobietom w domu nie rzeknę nic, a pana nie opuszczę, ale mów prawdę, szczerą prawdę! Z człowieka jest kruche naczynie, a ja wiem, jak każda taka gospodyni z córkami na lokatora w pokoju zastawia sidła.
Wejwara się zapalił. Popatrzył na pana Kondelika i odrzekł wzruszony:
— Szanowny panie, jak mnie pan żywego widzisz, nie mam sobie nic do wyrzucenia. Już wczoraj powiedziałem prawdę. Ach! te mieszkania u wdów z córkami! Wiem od kolegów, jak to bywa, każda robi tak samo i często nawet się im powiedzie, ale ja wpadłem najniewinniej. Gdybym miał cośkolwiek na sumieniu, nie odważyłbym się wchodzić do rodziny takiej, jak szanownego pana...
— A te dowody piśmienne? — pytał jeszcze Kondelik.
— Tego właśnie sam nie mogę zrozumieć — odparł Wejwara zamyślony. — Prędzejbym uwierzył, żem podpisał weksel, niż w to. Niech mi pan wierzy, nie przeczuwam...
— Dobrze zatem — kończył Kondelik — ja to załatwię!
I wzmocniony zapewnieniem Wejwary, udał się chętnie w stronę Betlejemu.
Po dziesięciu minutach stał na pierwszem piętrze starodawnego, ciasnego domu w Betlejemie, przed drzwiami, na których był napis: „Charlotte Muckenschnabel von Wiesengrün, Beamtenswitwe.” Jeszcze nabrał tchu, jeszcze szybko powtórzył sobie wstęp, którym chciał zacząć rozmowę, i zapukał do nizkich drzwi. W zamku zgrzytnął klucz, drzwi się otworzyły i w nizkiej kuchni stanęła wysoka, koścista kobieta, już nam znana, sięgająca prawie sufitu.
— Kogo pan szuka?
— Pani Mukensznablowej — rzekł poważnie mistrz i schylając głowę wchodził do pokoju.
— Ja właśnie nią jestem — odpowiedziała matrona, patrząc z zadziwieniem na gościa. — Czem mogę służyć?
— Chciałbym z panią pomówić w cztery oczy.
Zdawało się, że pani trochę się stropiła, ale wkrótce skinęła kościstą ręką.
— Proszę, racz pan wejść.
Nie zamknęła kuchni na klucz, i jak smukły spławik wodny płynęła za mistrzem.
— Z kim mam przyjemność? — spytała z zaciekawieniem.
— Kondelik, proszę pani — odrzekł mistrz — Kondelik z ulicy Jecznej.
— Ach, pan Kondelik! — rzekła zadziwiona matrona — tegom na prawdę nie oczekiwała.
Czerwone plamy na jej twarzy miały teraz zupełnie jasne kontury. Twarz jej należała do takich, co się nie mogą zarumienić na całej powierzchni. Żółtawy kolor twarzy wkoło czerwonych plam występował tem jaskrawiej.
— I ja tak myślę — rzekł mistrz — abyśmy więc jaknajprędzej skończyli, szanowna pani, racz mi powiedzieć, jak to jest właściwie z całą tą sprawą paninej córki z panem Wej...
Kondelik nie dokończył. Matrona uczyniła nagły ruch, zabraniający dalszego mówienia, jakby się obawiała, że ich ktoś zaskoczy, wyszpieguje. Rzuciła pełne obawy spojrzenie na nizkie drzwi, prowadzące do pokoju na prawo, podeszła do nich na palcach, podsłuchiwała, nacisnęła klamkę, otworzyła ostrożnie i zajrzała przez szparę. Weszła tam, rozejrzała się badawczo, powróciła, zamknęła drzwi, odetchnęła z głębi, podniosła lewicę, przycisnęła wszystkie pięć palców do szerokiej, płaskiej piersi, i patrząc na pana Kondelika prawie z wyrzutem, rzekła jakby po ciężkiem zmęczeniu:
— To mnie pan przeraził, ale dzięki Bogu, jesteśmy sami. On odszedł...
— Kto odszedł? — spytał Kondelik.
— Nasz pan! — odetchnęła matrona.
— Co mi do niego, z nim nie mam o czem mówić — rzekł mistrz sucho. — Przyszedłem tylko się zapytać, o co właściwie chodzi państwu z naszym panem Wejwarą! Jestem bowiem jego przyszłym teściem. Była pani wczoraj u mojej żony, szkoda, że mnie nie było w domu, i narobiłaś nam ładnego bigosu. Tak tego pozostawić nie możemy. Dlaczego pani go prześladuje właściwie?...
— Proszę, racz pan usiąść i nie unosić się — prosiła matrona spokojnie. — Pan jest solidnym człowiekiem, mieszczaninem, a ja jestem wdową po urzędniku, załatwimy wszystko zgodnie. Proszę pana, ja do pana Wejwary nie mam żadnych pretensyj, zupełnie żadnych, a córce pana życzę szczęścia. On się nam bowiem oświadczył!
Słowa te wymówiła pani Muknsznablowa z tryumfem, podniesionym głosem:
— Kto się oświadczył? Wejwara?
— Ależ nie, szanowny panie! Nasz pan! Loti jest narzeczoną.
Pan Kondelik nic nie pojmował. Czy ta kobieta nie postradała zmysłów?
— Więc o co pani wczoraj u nas chodziło, skoro córka pani jest narzeczoną?
— Szanowny panie, on, pan Pajtelszmid oświadczył się wieczorem dopiero.
Mistrz Kondelik patrzył zdziwiony na panią Muknsznablową.
— Tak, proszę pana, bywają dziwne okoliczności w życiu — mówiła matrona z błogim uśmiechem. — Kiedym wczoraj przyszła od pani Kondelikowej i rozważyłam całą rzecz, pomyślałam sobie, że państwo tak łatwo pana Wejwary nie puścicie. Kiedym tam widziała te przygotowania, wszystko się we mnie poruszyło, a wieczorem, gdy nasz pan przyszedł do domu, wzięłam na odwagę i natarłam na niego energicznie. A on się oświadczył, poprosił o rękę Loti, jesteśmy od wczoraj szczęśliwe i życzymy także państwu i panu Wejwarze, by wam Bóg zesłał szczęście. Myśmy do niego nigdy nie miały pretensyi. Loti poszła do kościoła od rana, by się pomodlić, a ja się czuję jak odrodzona.
— Mogliście załatwić to o dzień prędzej, zanim nam pani narobiła tyle nieprzyjemności! — prawie krzyknął Kondelik.
Nichts für ungut, szanowny panie — słodko odparła szczęśliwa matka — to mi właśnie dodało bodźca. Teraz jest wszystko w porządku.
— A co znaczyły te zobowiązania Wejwary i dowody piśmienne?
— Były tutaj — rzekła matrona poważnie — są nawet. Ale już nam nie potrzebne. Przebaczam panu Wejwarze. A jeśli będzie chciał, to zwrócimy mu wszystko. Niechaj ma także od Loti pamiątkę... Zresztą pan Pajtelszmid nie powinien o niczem wiedzieć...
Ażeby odrazu dobrze rzecz załatwić, użył teraz mistrz podstępu wojennego i rzekł dobitnie:
— Chciałbym z nim także pomówić słów kilka.
— Poco, szanowny panie? — zapytała szybko dama. — Toby mogło źle wpłynąć na przyszłość małżeństwa. Jam swej córki nikomu nie narzucała, z mojej ręki dostanie ją pan Pajtelszmid czystą jak porcelana.
Pan Kondelik rozglądał się po pokoju i od niechcenia wymówił:
— Więc tu mieszkał Wejwara?
— Nie, tu obok — szybko objaśniła pani, szczęśliwa, że zmienił się temat rozmowy — niech pan zobaczy.
Mistrz wstał i poszedł za matroną do owego pokoju, do którego przedtem zaglądała. Był to mały, smutny pokoik z widokiem na podwórze i z drugiemi drzwiami wiodącemi do sieni.
— Tu bym nie chciał mieszkać trzy lata.
— Jak komu Pan Bóg przeznaczy — rzekła pani — my tu byliśmy zupełnie zadowoleni, a sądzę, że się stąd nawet po weselu nie ruszymy. Nasz pan jest bardzo skromnych wymagań. Garnczek ciepłej kawy, ciepłe łóżko na noc, niczego więcej nie żąda. Później ja przeniosę się do tamtego pokoju, on zaś sprowadzi się tutaj.
Mistrz westchnął z współczuciem nad dolą nieznanego pana Pajtelszmida, rozejrzał się po ciasnym pokoiku i już się w nim przebudził malarz.
— Potrzebaby to pomalować, wszystko zniszczone.
— Tak, możnaby, i ja o tem myślę, ale kiedy nie mam żadnego znajomego...
— Do tego nie potrzeba znajomości, na to potrzeba malarza — wtrącił mistrz. — Ja maluję znajomym i nieznajomym.
Kondelik powrócił do większego pokoju, za nim pani.
— No, cóż, szanowna pani, te rzeczy mógłbym wziąć dla Wejwary z sobą, ażeby raz już skończyć.
Pani Muknsznablowa zapatrzyła się w mistrza, chwilę wahała się i rzekła:
— Ciężko się z tem Loti będzie rozstawać, ale oddam panu pamiątki, i niech zakwitnie zgoda pomiędzy nami.
Wysunęła szufladę starodawnej, wykładanej komody, zanurzyła ręce w kupę zwiniętych pończoch, ręczników, nocnych kaftanów, spódniczek i różnych resztek materyi, wyłowiła gdzieś z kąta zawiniątko starych gazet, przewiązane na krzyż wyblakłą czerwoną wstążką, przycisnęła je kościstemi palcami do piersi i podając to obiema rękami panu Kondelikowi, mówiła z odcieniem smutku w głosie:
— Jak drogą maść chowała to Loti, ale niech pan weźmie, szanowny panie, i niech pan powie swojemu przyszłemu zięciowi, że nigdy go nie zapomnimy. Był to bardzo dobry, solidny pan! Ale pan Pajtelszmid także jest dobry...
— Dziękuję pani zatem — rzekł mistrz zadowolony. — A któregokolwiek dnia w przyszłym tygodniu przyślę czeladnika, ażeby pani ten pokoik wymalował.
— Jezus Marya, szanowny panie! — zawołała pani Muknsznablowa uradowana — jakże się panu odwdzięczę? — I chwytała go za ręce.
— Niema za co, niema za co, pani — bronił się mistrz.

Po godzinie pukał mistrz Kondelik znowu do drzwi prezydyum. Wejwara wyszedł.
— Załatwiłem wszystko dobrze, młodzieńcze! Jesteś pan wolny, jak ptak. A tu są te pańskie piśmienne dokumenty, weź pan sobie.
Mistrz sięgnął do kieszeni na piersi i wyjąwszy paczkę podawał ją Wejwarze.
Już Wejwara wyciągał dłoń, ale nagle cofnął rękę.
— Nie, szanowny panie, racz to pan zatrzymać przy sobie i otworzymy paczkę w obecności pani i panny Pepci. Sam nawet się nie domyślam zawartości.
Wejwara nadszedł po południu do Kondelików, przyszła jego teściowa była jak masło, Pepcia promieniała. Ojciec dokładnie zdał sprawę z wyprawy.
Po czarnej kawie wyjął mistrz fatalny zwitek papieru i kładąc go na stół, kiwnął na Wejwarę.
— Oto dokumenty, Wejwaro, przejrzyj to sobie.
Wejwarze prawie drżały ręce, gdy rozwiązywał wstążkę. Papieru była moc, treści mało. Na wierzchu leżała podługowata karta grubego papieru, złoconego po brzegach i zapisanego pismem Wejwary. Na papierze wypisano:

„Już się jabłoń w kwiaty przyodziała,
Wątła róża, ot! już się czerwieni,
Filomela już się rozśpiewała,
Rozmaryn już się nam zieleni
Tam cmentarnik groby kopie młody —
Pójdź ma droga — na weselne gody!”

Z uszanowaniem Franciszek Wejwara.
— Co to jest? — pytała Pepcia. — Mój Boże — przypomniał sobie Wejwara — to jest sztamblat — kartka z pamiętnika. Panna Muknsznablówna kupiła sobie pamiętnik i wszystkim znajomym dała po kartce, by coś napisali. Więc ja napisałem to...
— Ale co znaczy to wesele? — pytała z zapartym oddechem pani Kondelikowa.
— Proszę pani, to jest poezya Jabłońskiego, ustęp z pieśni miłości, panna Loti życzyła sobie czegoś w tym rodzaju — tłómaczył Wejwara, szczęśliwy po rozwiązaniu „dokumentu.”
— A dlaczego nie podpisałeś tego Jabłońskiego? — wtrącił mistrz Kondelik.
— Ja wierszy nie pisuję — odparł Wejwara zakłopotany.
— A co to jest to drugie? — niecierpliwie pytała pani Kondelikowa.
„To drugie” wyglądało jak fidybus. Ćwiartka papieru, złożona w wązkie prążki.
— Uważnie z tem! — napominał Kondelik — zapewne są to włosy!
Nie były to włosy. Gdy Wejwara rozwinął, pochwyciła Pepcia papier, ale za chwilę znów zwróciła Wejwarze:
A Wejwara czytał rządki, z których każdy był pisany inną ręką:

Pan Franciszek Wejwara.
Panna Loti Mucknschnabel.
On jest ładny pan.
Ona ma bardzo dobre serce.
Szli razem za bramę do Kanalki.
Szeptali do siebie i całowali się.
Widzieli ich z krzaków znajomi z sąsiedztwa.
Urosło z tego dużo plotek, ale znajomość zakończyła się szczęśliwie.
Świat rzekł: przecież inaczej skończyć się nie mogło.

— Proszę was, co to jest? — pytał Kondelik.
— To jest sekretarz, tatku — wołała Pepcia wesoło — towarzyska gra w sekretarza!
— A kto wszystkie te brednie popisał? — pytał mistrz dalej.
— Ach, mój Boże! — przypominał sobie znowu Wejwara. — W Boże Narodzenie przyszły jakieś przyjaciółki panny Loti, a ja byłem zaproszony na kolacyę, i graliśmy potem w sekretarza. Te panienki pisały same takie rzeczy o każdym z nas, wszystkie kartki do siebie bliźniaczo podobne. Ale po grze rzuca się takie rzeczy w piec — panna Loti zachowała je na pamiątkę.
— Dyabelna Sybilla! — burknął mistrz Kondelik myślałem, że jakieś skarby przynoszę! No, więc widzisz! — zwrócił się do małżonki.
Pani Kondelikowa odetchnęła z głębi i zawstydzona spoglądała na Wejwarę. Przepraszała go temi spojrzeniami.
— Franciszku, pan się nie gniewasz, prawda, że nie?
— Ale, Boże, mamusiu, jam kontent, że się to wyjaśniło. O tych głupstwach zapomniałem dawno.
— Teraz nam nic nie zamąci naszego szczęścia, nawet pani Muknsznablowa — rzekła Kondelikowa z łzami radości w głosie.
— Ona już będzie zupełnie zadowolona. — wtrącił mistrz Kondelik — obiecałem, że jej każę ten pokój na pamiątkę wymalować.

— Nie wierzyłam temu, drogi Franciszku — zapewniała Pepcia Wejwarę, kiedy się znaleźli na chwilę w pokoju sami.
Nastąpił pocałunek tak długi, że matka po powrocie z kuchni, musiała się odwrócić, ażeby udać, że nie widziała. Niech ma nieborak Wejwara balsam na rany!



XXII.
Ostatnie kłopoty.

W poniedziałek przed południem miewał pan Kondelik pracy huk, jak sam mawiał „pełno dreptaniny”, biegał bowiem wtedy z domu do domu, z jednej budowli do drugiej, by robotę wprowadzić w ruch i pomocnikom rozdzielić. Na głowie miał pełno szablonów i „stylów”, pełno interesów z przedsiębiorcami i budowniczymi, pełno gniewu i kłopotów z pomocnikami, którzy po uciechach niedzielnych nie zdradzali wielkiej ochoty do pracy. Trwało to aż do samego południa, wtedy bowiem wydawał ostatnie „dyspozycye” Jedliczce, najstarszemu robotnikowi, swojej prawej ręce. Jedliczka był pierwszym uczniem Kondelika z początków mistrza i pracował u niego bez przerwy, a stosunek jego do Kondelika przypominał czasy patryarchalne, swemu majstrowi oddany był całą duszą, wyrozumiałym równocześnie będąc dla powierzonych mu robotników.
— Jedliczkę szanuj — mawiał Kondelik do swej małżonki, podczas ataków każdej choroby — gdybym miał nagle umrzeć, to ten człowiek poprowadzi ci cały interes dalej.
Po południu mistrz odpoczywał. W ostatnich tygodniach przerywano mu ten poniedziałek pośpiechem, z jakim pracowano nad wyprawą Pepci, ale od owej niedzieli, w której załatwiono kwestyę pani Muknsznablowej, w domu zapanowała cisza. Pani Kondelikowa uwolniła na pół dnia szwaczkę, pod pretekstem, że przygotować musi dopiero dalsze szycie, a Pepcię zaraz po obiedzie wysłała do ciotuchny Urbanowej na naradę w sprawie jakiegoś wyszywania. W tych kwestyach uchodziła ciotuchna za autorytet, w młodości swej bowiem była znakomitą wyszywaczką.
Pani Kondelikowa urządziła się w ten sposób, pragnąc bez przeszkody pomówić z małżonkiem o ważnej rzeczy.
Więc też, gdy przyniosła mistrzowi filiżankę czarnej kawy, kręciła się ciągle po pokoju, by nie utracić stosownej chwili. A kiedy pan Kondelik dopił i nie śpieszył się na kanapę, zapytała go łagodnie:
— Co to, czy się dziś nie zdrzemniesz?
— Nawet mi się nie chcę spać, jestem dziś dziwnie ożywiony.
— Tak samo, jak ja, staruszku — podeszła do stołu, bawiąc się fartuchem. — Po dniu wczorajszym jestem ci jak rtęć.
Mistrz spojrzał na małżonkę.
— Ach! ta sobota — objaśniała — straszny był dla mnie ów dzień. Myślałam, że świat się wali, innego oczekiwałam zakończenia. Ale teraz, skakałabym z radości, teraz dopiero widzę, staruszku, po tej aferze z Muknsznablową, jaki z tego Wejwara poczciwiec! Bałam się tych papierków, a on jest jak dziecko niewinny.
— Podobny jest teraz do zbitego psa — dokończył mistrz.
— Nie mów tego, staruszku — rzekła pani z wyrzutem. — Przecież to szczęście. A na Pepcię patrzy, jak na święty obrazek...
— Ona go sobie ładnie osiodła, nieboraka — wtrącił Kondelik mimowoli.
— O nie, staruszku, nie będzie siodłała, ona ma charakter podobny mojemu. Z ręką na sercu, powiedz staruszku, ale powiedz szczerze: czy osiodłałam ciebie? Dla mnie mąż jest panem i głową rodziny, to wpoiłam także Pepci.
Zamilkła na chwilę, rozwiązała sobie tasiemkę przy fartuchu, podciągnęła ją mocniej w pasie i znów zawiązała, odkaszlała i przemówiła:
— Ale, staruszku, chciałam z tobą pogadać. Musisz z Wejwarą poważnie i po ojcowsku się rozmówić, niby względem tego, ty już wiesz, względem jej posagu. Niech się dowie wszystkiego! A właśnie teraz byłaby pora, po tym dniu wczorajszym, niech widzi, że doń mamy zupełne zaufanie...
Mistrz Kondelik spojrzał na małżonkę na pół zdziwiony, na pół stropiony, ażeby więc nie wybuchnął czasem po swojemu, śpieszyła szybko dalej:
— Nie gniewaj się staruszku, ale to nasz obowiązek, a jego prawo.
— Czy co mówił? — spytał szybko pan Kondelik.
— Uchowaj Boże, czyż go nie znasz! Właśnie dlatego, że nic nie mówił, pewnie myśli, że mu tylko damy córkę, a o reszcie ani mrumru. Gdzie nic niema, tam się o tem nie mówi, ale u nas, chwała Bogu, mówić możemy. Nie wiem, co ty obmyślasz, ale ja bym mu rzekła: Wejwaro, Pepcia dostanie tyle i tyle! Inaczej się potem patrzy na świat. Wiem, co mi na to odpowiesz — do grobu tego nie wezmę...
— Jeszczebym brał...
— Tak mówi każdy teść, staruszku, a potem żyje jeszcze trzydzieści lat i o posagu ani słowa. Więc wtedy, gdy zięć spotka jaki pogrzeb, zawsze myśli sobie: gdyby to był teść! I nie minie ani jedynego pompesfunebru, by tak nie pomyślał. Przecież chyba nie chcesz, ażeby się ktoś nie mógł doczekać, aż oczy zamkniesz.
— Czy myślisz, że Wejwara byłby takim zięciem? — zwrócił się mistrz do żony.
— Niech Bóg broni! tego nie myślę. Wejwara jest zacny człowiek! Ale dla porządku, staruszku, i na wszelki nieprzewidziany przypadek.
— Betty — zaczął mistrz wolno — czy myślisz, że i ja tego nie pragnę. Powiem mu, owszem, co do krajcara, nawet dziś mu to powiem, dziś! No, jesteś zadowolona?
— Staruszku! — zawołała uszczęśliwiona — z ciebie jest tęga głowa! Dzięki Bogu, zaraz mi ulżyło.
— A teraz jeszcze coś, staruszku. Chciałam, aby mieli wesele na świętą Katarzynę, ale poco odwlekać napróżno? Meble będą za tydzień, z szyciem skończy się za dwa tygodnie, myślę więc, że wesele mogłoby być prędzej. Tam, w mieszkaniu pada im na meble kurz, niema nikogo, ktoby się tem zajął, boję się też, ażeby się tam kto nie dobił i nie okradł ich jeszcze przed wprowadzeniem. Co ty na to, gdyby tak o dwa tygodnie, o tydzień prędzej?
— Ależ choćby zaraz, Betty, będziemy mieli potem święty spokój.
Pani Kondelikowa odetchnęła z radości i nie mogła doczekać się wieczoru i przyjścia Wejwary, by z nim o tem pomówić.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O zwykłej godzinie przyszedł Wejwara, pani Kondelikowa podała kolacyę i ledwie dojedli, już gorliwie zaczęła pomagać Pepci przy sprzątaniu ze stołu. Mistrz Kondelik włożył cygaro w świąteczną piankową cygarnicę, a Pepcia chodziła po pokoju, składała bieliznę stołową, przybory i dolewała piwa. Wejwara patrzył przed siebie, przeczuwając, że zbliża się coś nadzwyczajnego, siedział więc, jak na szpilkach.

Pani Kondelikowa usiadła.
— Pij pan, Franciszku, pij pan, proszę! Staruszek chciałby z panem dziś trochę pogadać.
Mistrz pyknął parę razy, wypuścił dużą chmurę dymu i zaczął:
— Krótko i węzłowato, Wejwaro. Trzeba, ażebyśmy się porozumieli, dopóki wszyscy mamy zdrowy rozum. Matka jest zdania, byście się pobrali o dwa tygodnie wcześniej...
— Po co czekać, Franciszku? — dodała teściowa — z robotą jesteśmy gotowi, pogoda piękna. Kto wie, jak będzie po świętej Katarzynie? Dlatego, Franciszku.
— Dobrze — szeptał Wejwara.
— Ale to nie wszystko, Wejwaro — ciągnął mistrz — powiem zatem krótko: Pepci możemy dać po weselu dziesięć tysięcy, Wejwaro. Jesteś pan zadowolony?
— Ależ, szanowny panie — odpowiedział Wejwara w zakłopotaniu wielkiem — mnie nawet na myśl nie przyszło, bym o tych...
— Ja wiem, Wejwaro — mówił mistrz — ja wiem, że pan sobie Pepcię nie dla pieniędzy bierzesz, że ją pan kochasz. Ale my tyle mamy dla Pepci i damy jej. Więcej w tej chwili dać nie możemy.
— Po naszej śmierci, Franciszku — mówiła miękko pani — po naszej śmierci wszystko będzie wasze, wszak Pepcia jedynaczka. Ten dom na Winohradach będzie także kiedyś wasz.
— No, jakaś tam hypoteka na nim jest — przyznawał się mistrz — ale to może jeszcze przed śmiercią opędzę. Zatem dziesięć tysięcy, Wejwaro, dostanie Pepcia po ślubie, w takich zielonych książkach praskiej miejskiej kasy oszczędności...
Mistrz wstał, podszedł do biurka i wyjął z pod przycisku książkę wkładową, którą tam sobie przygotował. Otworzył ją i położył przed Wejwarą.
— Ta jest na tysiąc. Składałem, gdy mogłem. W niektórych jest więcej, w niektórych mniej, ale dziesięć tysięcy będzie...
— Owszem, tatusiu, owszem — potakiwał Wejwara, jakby mu coś ściskało gardło. — Ale to właściwie dotycze panny Pepci. Ja mam nadzieję, że ze swoją pensyą, a wreszcie mam jeszcze przed sobą dalszą karyerę, tatusiu.
— No, dobrze, Franciszku — wmieszała się znów do rozmowy pani Kondelikowa, wiemy, że nie procesowałbyś się z nami, ale dla porządku... Daj Boże, byście tego ruszać nie potrzebowali! Gdyby teraz Pepcia nawet nic nie dostała, to jeszcze my tu jesteśmy, ale człowiek lepiej stoi na jakimś fundamencie.
— Co dotycze reszty, Wejwaro — ciągnął mistrz — to jest niby, tego, co Pepcia ma jeszcze kiedyś dostać, dziś obliczyć się nie da. Nie wiemy, co by się stało, gdyby na nas przyszła jaka choroba, lub długa starość. Z tem malowaniem także nie chcę się męczyć aż do śmierci...
— Tatusiu, ja właściwie nie liczyłem na nic, pragnąłem mieć tylko Pepcię...
— Dobrze, Wejwaro, rozumiem pana. Ale przyjdą dzieci, a wtedy będzie wam jakiś sukurs na rękę. A więc co do reszty posagu, to będziecie mieszkali w naszym domu na Winohradach i nie będziecie płacili żadnego komornego, to będą jakby procenta z tej reszty.
Pani Kondelikowa patrzyła z błogim uśmiechem to na Kondelika, to znów na Wejwarę.
— Pepciu, zajrzyj do kuchni, zdaje mi się, że Kasia czegoś pragnie od ciebie — wypędził mistrz córkę z pokoju. — Mój Wejwaro, a gdy wam coś małego się urodzi, to dodawać będę po tysiącu; tego panu nie mówię jednak po to, ażebyście się zanadto śpieszyli, Wejwaro!
I mistrz Kondelik mrugnął żartobliwie oczyma i prędko napił się piwa.
— Mamusiu, tatku — rzekł Wejwara, a w oczach mu się iskrzyło od łez — ja o tych rzeczach nigdy nawet nie myślałem, wierzcie mi, nic mi do głowy nie przyszło, ale jeśliście tak osądzili, nie mam prawa nie przyjąć, nie mówię już za siebie, ale także za Pepcię, którą jako mąż będę musiał zastępować. Ale po tem, coście mi teraz rzekli, widzę, że między nami nigdy nie będzie sporów, jesteście bardzo dobrymi rodzicami, a ja będę zawsze waszym wdzięcznym synem...
Wejwara wstał i pochylił się do ręki pani Kondelikowej, a ona uprzejmie pogłaskała go po głowie.
— Dzięki Bogu — rzekła, rozpływając się we łzach — że to już załatwione. Pepciu, chodź tu!
Pepcia weszła, rumieniąc się cała. Może słuchała za drzwiami.
— Jeszcze coś, moje dzieci. Teraz powiedzcie, czy chcecie mieć wesele zimne czy ciepłe?
Mistrz Kondelik chciał się właśnie napić, ale postawił szklankę i patrzył z otwartemi usty na małżonkę. Wejwara spoglądał również na teściową pełen zdziwienia.
— Co pod tem rozumiesz, Betty? — odezwał się mistrz.
— Widzisz, staruszku, to zależy od pogody. Jeśli będzie bardzo ładnie, może być wesele zimne; jeśli będzie pochmurno, chłodno, sądzę, że powinno być ciepłe.
— Do pioruna, jaka w tem różnica? — nalegał mistrz.
— Gdyby się wesele musiało odbyć jakoś pośpiesznie, poszlibyśmy z kościoła do domu i byłaby szynka, zimna cielęcina, jaka ryba w galarecie i coś w tym rodzaju. Zrobiłoby się to w domu. Ale jeśli ślub będzie w południe, tobym wolała ciepłe wesele, z zupą, jak obiad. Ale wtedy nie mogłoby odbyć się u nas, nie mamy tyle naczyń, przyborów, nakryć, a nawetbym nie miała gdzie przygotować. Co zaś najgorsze, to to, że nie mogłabym z wami pójść nawet do kościoła, musiałabym stać na straży przy kuchni...
— Ja jestem za ciepłem weselem — odezwał się Kondelik.
Pepcia potakiwała głową, i ona wolała także ciepłe, a Wejwara, widząc tę nieomylną większość, głosował również za ciepłem.
— Dobrze — rzekła znów pani — teraz zatem poradźcie, gdzie?
Wszyscy milczeli. Wejwara wogóle w takich sprawach nie był specyalistą.
— Wiesz, staruszku, zawsze słyszę, że dobre wesela wyprawia Mieszczańska beseda. Jesteś tam członkiem, płacisz przez dwadzieścia lat, zajrzyj przeto i wypytaj się o wszystko. W domu rzeczywiście za trudno, będzie zawsze ze dwadzieścia osób, gdziebyśmy ich tu wszystkich podzieli? Tam jest wygoda, o nic niema żadnego kłopotu i nic się nie może popsuć, drożej nie będzie...
W zasadzie zgodzono się, że ma być wesele ciepłe, i panu Kondelikowi nakazano, aby się w najbliższych dniach wybrał do Mieszczańskiej besedy, pomówić z restauratorem, zamówić salę, krótko mówiąc, zrobić, co potrzeba.
Mistrz zaraz zaproponował, by mu Wejwara towarzyszył...
Kiedy o 10 ej odchodził narzeczony, rzekła doń szczęśliwa pani Kondelikowa:
— Tak, Franciszku, a teraz przyprowadź pan wszystkie papiery do porządku i dacie na zapowiedzi. Dla Pepci mam już metrykę w domu. W magistracie nie będą panu chyba stawiali żadnych przeszkód, co?
— O nie, mamusiu, tam się ciągle ktoś żeni.
— Głównie się tam żenią wszyscy dyabli... — dodał mistrz Kondelik — znów dziś otrzymałem trzy wezwania do wyborów.
— Teraz daj spokój wyborom, staruszku, co na tem zyskasz? Teraz my mamy swoje wybory — dokończyła pani Kondelikowa.



XXIII.
Na pożegnanie.

Wrzesień upłynął, jak z bicza trzasł, nadchodziły już ostatnie dni miesiąca.
Pani Kondelikowa i Pepcia zachodziły teraz prawie codziennie na Winohrady, do nowego mieszkania, aby w niem przygotować wszystko na uroczysty „wjazd” młodych małżonków. Meble stały na miejscu, kobierce były porozkładane po podłogach, w kredensie ustawiano szkło i porcelanę, nad kanapą zawieszono „sześciotygodniowy”, wahadłowy zegar, na szerokim blacie marmurowym umywalni stały dwie niebieskie miski porcelanowe, a w nich wysokie dzbanki do wody, po obu stronach na ozdobnych wieszadłach przerzucone były zupełnie nowe, bielutkie ręczniki. Wszystko przygotowane, jakby już dziś miało tu zawitać młode stadło. Nawet szafa w jadalni wypełniła się książkami Wejwary, które potrochu przynosił syn stróża.
Pani Kondelikowa i Pepcia znosiły do mieszkania jeszcze różne drobnostki, których córka nie chciała pozostawić w domu. Każdy obrazek, każdy uschnięty bukiet z pierwszych czasów znajomości z Wejwarą miał dla Pepci swój urok. Pilnie doglądała, aby nic nie zginęło, aby się nic nie połamało. Zdawało jej się, że z temi pamiątkami wnosi na nowe mieszkanie całą swoją przeszłość, swoją młodość i lata dziecinne, pod dachem rodziców spędzone.
Pani Kondelikowa wchodząc tu, za każdym razem otwierała wszystkie okna, ażeby pokoje przewiało świeże powietrze, ocierała kurz, zbierała z podłogi wszelkie pyłki, i uśmiechała się przytem błogo. Przeżywała myślą swoje czasy młodości przed weselem i miała złudzenie, że sama powtórnie zamąż wychodzi.
Mistrz Kondelik, po powrocie dam z Winohradów, witał je uwagami.
— Chciałem już pójść po was. Zdaje mi się, że wam się tam lepiej podoba, niż tu w domu, nie zapominaj matko, że pozostaniesz u mnie!
Ale czasem sam chętnie zajrzał na Winohrady, podobało mu się tam, przyglądał się swemu malowaniu i dziwił się, zkąd się w nim wzięły te pomysły świetne. Prawie zazdrościł Wejwarze, iż tu będzie mieszkał.
— Prawda, staruszku — że cię także cieszy? — mówiła małżonka.
— Cieszy, cieszy! — mruczał Kondelik. — I cóż ztąd, kiedy tu sam mieszkać nie będę?
— Ale zrobiłeś to dla dziecka, staruszku ! — poważnie zauważyła pani.
— No, czekaj — odrzekł mistrz — gdy cisnę rzemiosło i pójdę na emeryturę, to przeprowadzimy się do tego mieszkania pod nimi i także je sobie wyzdobię, abym miał na stare lata ładnie w mieszkaniu.
Pani Kondelikowej błysnęły oczy. Obyż to nastąpiło jaknajprędzej.
Podczas odwiedzin nowego mieszkania uczyła się Pepcia gospodarować. Już w przedpokoju zrzucała żakiecik i kapelusz, wyjmowała z komody fartuszek, przywiązywała go sobie i biegła do kuchni. Tu ciągle ustawiała naczynia, ocierała je ścierką, choć błyszczały nowością, wycierała piecyki w porcelanowej kuchni, zaglądała do miedzianego kociołka, próbowała, czy dobrze ciecze woda z rury, równała drzazgi na kuchni, wsypywała korzenie do drobnych szufladek w wysokiej szafeczce nad stołem, wykładała kredens ząbkowanym niebieskim papierem, liczyła, czy ma na każdy garnczek odpowiednią pokrywkę i zapisywała w notesie, co jeszcze trzeba kupić.
Pani Kondelikowa milcząc śledziła gospodarowanie Pepci i serce jej poskakiwało z radości. Boże, mawiała sobie w duchu, daj im tu szczęście i błogosławieństwo! Czasem znów rzekła do córki:
— Pepciu, to jest najpiękniejsza pora z całego narzeczeństwa! Wszystko sobie zapamiętaj, o tem kiedyś chętnie będziesz wspominała. Wiem o tem z doświadczenia.
Wychodząc z mieszkania, zamykały wszystkie pokoje na klucz, przez ostrożność chowały klucze w miejsca ukryte, dziesięć razy próbowały, czy drzwi przedpokoju dobrze zamknięte i zadowolone powracały do Pragi, na ulicę Jeczną.
Ostatniego września, powracając z Winohradów, Pepcia przytuliła się do matki i z ufnością rzekła:
— Jeszcze jednę mam prośbę.
Pani Kondelikowa podniosła głowę.
— No?
— Chętniebym się z tym stanem panieńskim pożegnała jakoś wesoło i uroczyście.
— Jak to, dziecię?
— Amalka Myszkówna mówiła mi, że piątego listopada będą Karafici urządzali pierwszy wieczorek. Mam tam tylu znajomych z lekcyi tańca, chciałabym raz jeszcze być u nich z Wejwarą, ostatni raz sobie potańczyć, pożegnać się..
Pani Kondelikowa pojmowała córkę, czuła też, że tu nie o tańce chodzi. Przecież świat się pod nią nie zapada, gdy wychodzi zamąż! Radaby się pochlubić swoim narzeczonym, to ma dla dziewczęcia szczególny powab. Matka uśmiechnęła się w duchu. No, więc z Bogiem! Pójdą tam. Przyjdą na pewno rówieśniczki Pepci, koleżanki z lekcyj tańca, którym daleko do wesela, u których o konkurentach nawet mowy jeszcze być nie może. Pepcia ma właśnie taki ładny nowy ubiór, którego dotąd nie miała na sobie. Będąż patrzeć na nią! Ona sama, pani Kondelikowa, takżeby się chętnie pokazała reszcie matek, jako przyszła teśśś... przeklęte słowo! jako matka narzeczonej.
— Czy cię tylko zaproszą, dziewczyno! — zauważyła.
— Jutro przyjdzie zaproszenie, mamusiu — odpowiedziała Pepoia. — Amalka mi obiecała. Panieński komitet zaprasza tancerki, Karafiaci tancerzy.
— Jeśli przyjdzie zaproszenie, możemy pójść, Pepciu — przyrzekała pani Kondelikowa.
Pepcia ucieszona pocałowała matkę w rękę.
— Oczywiście, jeśli się na to zgodzi Wejwara — dodała matka.
— Jakżeby się miał nie zgodzić, gdy go poproszę.
— I jeśli się tatko nie będzie sprzeciwiał.
— Tatko może nam towarzyszyć i pójść na górę do Besedy, a potem wstąpi po nas. Już po raz ostatni mamusiu, po raz ostatni pójdziesz ze mną, na tę myśl chce mi się prawie płakać.
Tym razem nie sprzeciwiał się mistrz wcale. Myśl, że wkrótce wolnym będzie od podobnych zadań, cieszyła go szczerze, rzekł więc do żony:
— Ha! więc pójdziemy „na te Karafiaty”[1], niezwykła to rzecz w listopadzie.
Wejwara nietylko nie protestował, ale jeszcze objawiał szczerą ochotę.
Kiedy też następnego wieczora niespodziewanie otrzymał zaproszenie, rzekł skromnie, nie przypuszczając nawet, że to wszystko sprawiła Pepcia.
— Przypuszczałem, że teraz już o mnie nikt nie pamięta. Mężczyzna przed weselem traci u chciwych tańca na wartości.
— Przeciwnie, Wejwaro — zauważył mistrz Kondelik. — Taki człowiek powinienby właśnie być wszędzie zapraszany dla przykładu. Rzecz jasna, że się dziewczyny o pana przy mazurze rozbijać nie będą, ale matki lubią narzeczonego w towarzystwie. Jest on niejako wskazówką dla innych, ażeby nabrał chęci do żeniaczki.
— Nie każdemu się tak uda, jak nam — rzekła samolubnie, pewna siebie pani Kondelikowa. — Nie każdy jest Wejwarą!
— I nie każdy znajdzie taką kochaną Pepcię — wymówił pocichu Wejwara, delikatnie głaszcząc główkę swej narzeczonej.
Pani Kondelikowa schwyciła małżonka za rękaw i coś mu gorliwie pokazywała na stoliku do szycia. Czuła, że młodzi chcą się teraz pocałować, ale że nie zdecydowaliby się na to, gdyby ich obserwowano. A tego mistrz Kondelik nigdy nie pojmował, i nie odwrócił się w porę, co gniewało panią. Ojcowie bywają niekiedy ogromnie tępi.
Pepcia i Wejwara przeglądali potem zaproszenie, a narzeczona wtrąciła:
— Patrz, kochany, jaki tu zrobili dopisek: „Panowie w czarnych kostyumach”.
— Niepotrzebna uwaga — rzekła pani Kondelikowa. — Kiedy wieczorek wyborowy, to czarno.
Zabawę zapowiedziano na sobotę, dobry dzień do zabawy, w niedzielę można odespać. O 7-ej miał przyjść Wejwara, o pół do 8 ej wyjadą.
O pół do 8-ej zaturkotało przed domem lando, podobne do okrętu, na tylnem siedzeniu siadła Pepcia i Wejwara, naprzeciw rodzice, i po pięciu minutach wysypał ich powóz przed Besedą. Młodzi ludzie z mamusią weszli do salonu Kaska, ojciec Kondelik szedł na górę do Besedy. Mniej więcej o 2-ej po północy ma po nich wstąpić, osądziła pani Kondelikowa.
Tym razem wyprawili Karafiaci wspaniały „wieczór”. W przedsionku własny lokaj, ubrany w liberyę, pomagał damom i panom rozbierać się z płaszczów i palt, ocierał buciki — i chował dziesiątki napiwkowe.
Pani Kondelikowa weszła do sali z uprzejmym uśmiechem, Pepcia kłaniała się radośnie znajomym z lekcyj tańca, Wejwara kłaniał się przy jej boku i dumnie prowadził pod rękę narzeczoną. Za chwilę byli już w kole tańczących.


∗             ∗

Około dziewiątej, właśnie gdy Wejwara z Pepcią przechadzał się po walczyku i grzecznie owiewał narzeczoną wachlarzem, podszedł do niego lokaj i rzekł szeptem:
— Czy szanowny pan jest panem Wejwarą?
— Owszem, o co chodzi?
— Proszę pana, na dworze czeka jakiś pan, może pan będzie łaskaw wyjść na słówko.
Wejwara przeprosił Pepcię i wybiegł. W sieni Besedy przed salonem Kaska niecierpliwie przechadzał się młody mężczyzna.
— Hawrdo ! — zawołał Wejwara zdziwiony. — Co ty tu robisz?
Kolega Hawrda odpowiedział pytaniem:
— Powiedz mi, czy niema tam Amalki Myszkówny, Wejwaro?
— Myszkówny? Przyznam ci się, że wszystkich tych dam nie znam z nazwiska...
— Niepodobna, ażebyś jej nie znał, ona zna dobrze pannę Kondelikównę, należała do gospodyń wieczorku.
— Aha, już wiem, w tym szarym kostyumie. Jest, jest, cóż dalej?
— Wejwaro, muszę z nią pomówić. Pomiędzy nami coś zaszło, powiedziałem zatem, że do Karafiatów nie pójdę, myślałem, że i ona także nie pójdzie, ale niestety! poszła. Ktoś mi tu wchodzi w drogę. W gruncie rzeczy ta nasza sprzeczka, to głupstwo, ale właśnie dlatego muszę z nią pomówić, przyszłość moja zależy może od tej rozmowy.
— No, więc idź! — radził lakonicznie Wejwara.
— Idź! Łatwo się to mówi — odpowiedział podrażniony Hawrda rozchylił palto. — Patrz, mam spodnie w kratkę! Jesteście wszyscy w czarnych ubraniach, a ja zdecydowawszy się, że nie pójdę, wcale się nie przygotowałem. Czamarę i czarną kamizelkę wziąłem przypadkowo, kołnierzyk kupiłem sobie teraz, ale w jasnych spodniach w kratkę nie mogę tam wejść.
— Idź więc do domu się przebrać — radził Wejwara.
— Do domu, dzieciaku! Na Pogorzelec? Nim powrócę, będzie po wieczorku! — mówił szybko Hawrda i nagle porwał Wejwarę za ramię. — Wejwaro, Franciszku, jeśli mnie choć trochę kochasz... ty nie wiesz, co się ze mną dzieje. Staram się o Amalkę, co mnie to kosztowało, nim mi tam pozwolono bywać! Teraz plącze się tam jakiś cukiernik, niech dyabli wezmą wszystkich cukierników. On jest na sali, przystawia się do Amalki, on ją oplącze, jeśli w porę się nie załatwię. Wejwaro, Franku — Hawrda pochylił się do ucha Wejwary, w tej chwili bowiem jakieś kuchty wychodziły z piwem z piwnicy, i szepnął mu do ucha kilka słów.
Wejwara wytrzeszczył oczy.
— Ależ, Hawrdo, cóż ja wtedy pocznę?
— Za dziesięć, za pięć minut powrócę, Franku, wybaw mnie z kłopotu.
— Ale gdzie to zrobić? — miękko już oponował Wejwara.
— Nic łatwiejszego, Wejwarko — nalegał kolega. — Patrz, tam jest mieszkanie stróża, poproszę go, a za chwilę powrócę i nikt nie zauważy...
I już ciągnął Wejwarę do mieszkania stróża w bramie Besedy.
Wejwara niechętnie szedł za przyjacielem, ale nie umiał mu się oprzeć. Hawrda rzekł kilka słów do stróża, wcisnął mu coś w rękę, stróż wprowadził obu panów do tylnego, ciemnego pokoiku, zapalił świecę, i pozostawiwszy ich samych, odszedł znowu; w Besedzie odbywał się właśnie koncert.
Po chwili Hawrda wbiegł na salę taneczną między Karafiatów.
Upłynęło dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, Hawrda nie powracał. Wejwara siedział w pokoiku stróża, miotało nim niedobre przeczucie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie Kaska zabrzmiało hasło do kadryla.
Pepcia patrzyła niecierpliwie na wszystkie strony, czy się nie ukaże Wejwara. Już się ustawiły pary, a Wejwara nie przychodził. Z roztargnieniem patrzyła wokoło, nie zajęło jej nawet, gdy mignęła Amalka Myszkówna i szepnęła z dumą: „Hawrda jednak przyszedł!” Cóż ją obchodzi Hawrda! Ona pragnie ujrzeć Wejwarę — a Wejwary niema.
Przetańczono pierwszą figurę — Pepcia siedziała. Czuła łzy pod powiekami, zadrżały kąciki ust, ale jeszcze się uśmiechała, jak dziecko, które się wstrzymuje, aby nie wybuchnąć płaczem.
Pani Kondelikowa kręciła się na krześle.
— Gdzie Wejwara?
Pepcia nie odpowiadała i tylko mocno zacisnęła zęby. Czuła, że gdyby otworzyła usta, wybuchnęłaby płaczem.
Druga figura, trzecia, czwarta, szósta — promenada — Wejwara przepadł jak kamień w wodzie.
Polka, walczyk, beseda, galopka, Amelka tańczyła ciągle i promieniała — Wejwara nie powracał.
Pepcia siedziała — odmawiała wszystkim tancerzom i patrzyła na wir taneczny oczyma szklanemi. Już jej nie groził płacz, twarz jej skamieniała, tylko w oczach drżały łzy, ale nie ściekały po obliczu. Pani Kondelikowa była zaniepokojona wobec niesłychanej zagadki. Chyba się jeszcze nigdy nie zdarzyło, ażeby tancerz odbiegł od boku narzeczonej.
O pół do dwunastej spojrzała pani Kondelikowa znów na córkę, nie, dłużej tak trwać nie może. Nie rzekłszy ani słowa, powstała i podeszła do lokaja:
— Idźcie na górę, do Besedy, zawołajcie naszego tatki, pana Kondelika, niech tu zaraz przyjdzie. Ale zaraz, rozumiecie?
Po pięciu minutach, jakże długich dla pani Kondelikowej! nadszedł mistrz.
— Co się stało?
Pani Kondelikowa opowiedziała w krótkości, że o dziewiątej wywołano Wejwarę, że wyszedł — i nie powrócił. Chyba nie podstęp, morderstwo, na Boga żywego!
Kondelik zwrócił się do lokaja. Czy wywołał pana Wejwarę? Tak. Dlaczego? Jakiś pan prosił. Gdzie się podział ten pan? Tego już lokaj nie wiedział, zdawało mu się jednak, że szedł z nieznajomym do mieszkania stróża. Pan Kondelik do stróża. Byli u was jacy panowie? Byli, ale już dawno! Czego chcieli? Weszli na chwilkę do pokoju. Gdzie poszli? Stróż objaśnił, że z powrotem na salę. Gdzie ten pokoik? Tam. Stróż zaprowadził pana Kondelika.
Tu siedział model, godny dłuta rzeźbiarza, pragnącego wykuć „Cichą rozpacz”, „Rezygnacyę,” lub „Beznadziejność.” Wejwara w czamarze, w kamizelce, w białym krawacie, w błyszczących lakierkach, ale... bez czarnych spodni.
— Wejwaro, co pan tu robisz? — wykrzyknął mistrz Kondelik.
— Czekam, szanowny panie.
— Na co?
— Na spodnie...
— Gdzieś pan je podział?
— Pożyczyłem je na pięć minut koledze Hawrdzie.
— Dokąd poszedł?
— Do sali.
Mistrz wybiegł.
Do sali, do lokaja.
— Niech tu przyjdzie pan Hawrda, jest wśród tańczących! Zaraz niech przyjdzie!
Za minutę lokaj przyprowadził Hawrdę.
— Czem mogę służyć? — spytał zdziwiony.
— Chyba już dosyć długo pan się bawisz, chodź pan za mną! — zawołał mistrz i wlókł Hawrdę do pokoiku stróża.
Po chwili zamiana była znów dokonana. Gdy Hawrda zdjął czarne spodnie Wejwary, a pod niemi ukazały się jasne w kratkę, rzekł mistrz z przekąsem:
— Z pana jest ogromny elegant, panie Hawrdo, chodzisz na bal odrazu w dwóch parach spodni! Mogłeś przynajmniej te pozostawić Wejwarze!
Po dziesięciu minutach prowadził Kondelik nieszczęśliwego narzeczonego do zaniepokojonej małżonki i rozbolałej Pepci.
Wejwara powracał, jak skazaniec, ale w sali na szczęście nikt nie dowiedział się przyczyny jego nieobecności. Widząc go przychodzącego z Kondelikiem, mniemali, że był na górze na koncercie z teściem. Zatrzymał się wprawdzie trochę za długo, ale może radzili nad czemś.
Pani Kondelikowa chciała powrócić do domu, ale mistrz oparł się.
— Teraz właśnie nie! Teraz sobie każę dać piwa i pozostanę tu do końca.
Chwile wielkiej trwogi wynagrodziła sobie Pepcia po północy. Pozostali do czwartej rano.
Pepcia tak długo molestowała mamusię, aż wreszcie wydobyła tajemnicę zniknięcia Wejwary, odtąd ledwie wstrzymać się mogła od śmiechu, ile razy spojrzała na niego.
Podczas powrotu rzekł Kondelik, w niezwykle dobrym dzisiaj się znajdujący humorze:
— Wejwaro, czy nie masz czasem dwu par czarnych spodni?
— Obecnie nie mam, szanowny panie, ale krawiec szyje mi już nowe na wesele...
— Gdy je już będziesz posiadał, trzymaj się dobrej rady: noś zawsze obie pary z sobą.
Pani Kondelikowa, sama tłumiąc śmiech, zakryła małżonkowi usta dłonią, ale nie stłumiła tym sposobem takich wybuchów śmiechu Kondelika, że przygłuszyły one turkotanie kół powozu.



XXIV.
Ślubna koszula.

Po wieczorku „na pożegnanie ze stanem panieńskim” przebudziła się Pepcia jak ptaszę, świeża, żywa, i jęła przygotowywać śniadanie. Zły humor przed północny dawno wywietrzał z głowy, a teraz, nalewając z maszynki kawę, ze wszystkiego się tylko śmiała. Ba, kiedy pomyślała o Wejwarze, siedzącym tam w pokoiku stróża w kącie, w czamarze, kamizelce, w białym krawacie, w lakierkach, w białych rękawiczkach, ale także i w białych spodniach, nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem, pomimo tego, że po kuchni kręciła się Kasia w perkalowej spódniczce i w szurgających trepkach, rozdeptanych w sposób bajeczny i ziewała przytem jak lew.
Nad pierwszym i drugim wybuchem śmiechu Pepci nie zastanawiała się Kasia. Była zła, że jej kazano wstać. Nie pojmowała, dlaczego panienka, powróciwszy dopiero po czwartej rano z balu, uciekła już z łóżka i dlaczego jest w tak dobrym humorze. Ona, Kasia, poleżałaby sobie po tańcu aż do południa. Panienkom zawsze lepiej na świecie! Nie napracują się myciem garnków, szorowaniem podłogi, noszeniem węgla z piwnicy!
Ale gdy Pepcia chychotała się już poraz trzeci, podrażniło to ciekawość Kasi. Musi w tem być coś ogromnie zabawnego! I zamknąwszy właśnie usta po przedpotopowem ziewnięciu, otwarła je znowu, ażeby zapytać o powody śmiechu.
Pepcia spojrzała na służącą, a widząc jej zaspaną twarz, potargane, pierzem przeplatane włosy i głupio ciekawy wyraz oczu, a przypominając sobie równocześnie Wejwarę w kłopotliwem położeniu, wybuchnęła głośnym, nietłumionym już śmiechem.
— Jakże ty wyglądasz, Kasiu!
— No, wyglądami — odrzekła mrukliwie służąca. — Nie byłam na balu, a gdybym była, tobym spała jeszcze. Z czego się panienka śmieje?
Pepcia nie odpowiedziała. Patrzyła na Kasię i śmiała się w dalszym ciągu.
— Z czego się panienka śmieje? — wdzięczyła się Kasia, pociągając Pepcię spracowaną prawicą za rękaw bluzki. — Niech mi panienka powie!
— Teraz nie, Kasiu — odparła Pepcia, starając się być poważną. — Po weselu ci powiem.
— Hm, po weselu — zakręciła Kasia nosem — wtedy panienka zapomni!...
Ale nie wydobyła z panienki tajemnicy, rzekła też kwaśno:
— Panienka jest dla mnie niedobra, a jednak służyć będę panience aż do ołtarza!
— Byle tylko nie do grobu — zaśmiała się Pepcia i nalała nową łyżkę wody na kawę.
Około godziny ósmej skrzypnęło łóżko pani Kondelikowej i odezwało się przeciągłe ziewnięcie, które przebudziło mistrza Kondelika.
— Że też nie śpisz, stara! — rzekł gniewnie. Wy, kobiety, jesteście jak zające. Do rana na balu, a potem śpią z otwartemi oczyma. Dziś mogłabyś dać pokój z tem rannem wstawaniem.
— Leż, staruszku, leż, ale ja już muszę wstać. Ładnieby tu wyglądało, muszę sprzątnąć.
— Dla kogo znowu? — mruknął mistrz.
— A gdyby kto przyszedł? Wiesz dobrze, że się teraz ciągle ktoś kręci, głównie w niedzielę.
— Już ja z wami poraz drugi na bal nie pójdę! — sapnął mistrz.
— Naturalnie, że nie pójdziesz, staruszku, to było poraz ostatni. A kto tu zaczął pić piwo, kiedym chciała iść do domu?
— Bodajże cię, kobieto! Byłbym was przywiózł w ładnych humorach po tem przebieraniu się Wejwary! Ładnąby miał niedzielę.
— Cicho, cicho, staruszku, i lulaj. Trzeba rozdzielić śniadanie, Pepcia już dawno na nogach.
Mistrz Kondelik nie odpowiedział, obrócił się, zarył głową w pierzynę i starał się usnąć powtórnie. Niestety! już mu się to nie powiodło. Męczył się pół godziny, potem zaklął strasznie, powstał i czynił przygotowania do golenia.
Damy zjadły śniadanie, przewietrzyły jadalnię i napaliły w piecach.
Około dziewiątej, gdy pan Kondelik nie zdążył się jeszcze ogolić, w kuchni odezwał się dzwonek.
— Proszę, pan Wejwara się kłania... — i posłaniec wtykał Kasi liścik.
— Panienko, list! — anonsowała Kasia.
Pepcia zarumieniła się, jak mak.
Liścik?
Co to znaczy?
— Poczekajcie, poczekajcie!
I śpieszyła z biletem do pokoju. Rozerwała pośpiesznie kopertę i czytała:

„Najdroższa Pepciu! Kochane serduszko!
Proszę się na mnie nie gniewać, że zaraz rano niepokoję Panią, ale czuję potrzebę wyspowiadania się i piszę zaraz po powrocie od Karafiatów. Proszę mi wierzyć, serduszko moje, że jestem cały zmiażdżony jeszcze wypadkiem, który mnie spotkał niezasłużenie jedynie przez dobre serce. Dopiero po powrocie do domu odtworzyłem sobie w umyśle wszystko i wstydzę się, ogromnie się wstydzę. Sądzę, że się Pani gniewa, a jeszcze więcej mamusia Pani. I dlatego, że się tak bardzo wstydzę, kochanie moje, proszę Panią, aby mnie Pani usprawiedliwiła, że do państwa jutro, to jest właściwie dziś, w niedzielę, nie przyjdę. Spaliłbym się chyba ze wstydu, pragnę zatem, aby ta rzecz trochę poszła w zapomnienie. Hawrda jest moim starym przyjacielem, chciałem mu przeto dopomódz, ażeby się z Amalką Myszkówną pogodził, ale nie myślałem, że mi tak długo każe czekać na siebie. Siedziałem, jak na rozpalonych węglach i zdaje mi się, żem się przeziębił. Dlatego proszę o przebaczenie, złoto moje, będę o Pani cały dzień myślał i pocichu rozpaczał.
Nieszczęśliwy
Wejwara.
Pepcia przeczytała i podała list mamusi.
— Patrz, mamo, co Wejwara pisze, musiałaś mu coś niemiłego powiedzieć.
Pani Kondelikowa pochwyciła list, przeczytała, jakby chodziło o śmiertelną przysięgę, odpowiedziała poważnie:
— Ja mu miałam coś powiedzieć? Ani słowa! Mój ty panie, dziwny też to człowiek. Ktoby się tam na niego gniewał? Na pana Hawrdę — owszem, ale na niego!...
— Co mam uczynić? — pytała Pepcia.
— Co uczynić? Napisz mu zaraz, aby przyszedł bez żadnych skrupułów, napisz, że już dawno zapomnieliśmy o przygodzie.
Pepcia usiadła i drżącą rękę napisała na niebieskim arkusiku papieru:

„Drogi Panie!
Bardzoby mnie Pan zasmucił, gdybyś nie przyszedł, i bardzoby Pan zasmucił mamusię. Jak mogło to Panu przyjść do głowy! Dzień taki piękny, pójdziemy na spacer, a co dotycze wczorajszego wypadku, to o niczem nie myślimy i bardzobym się gniewała, gdyby Pan nie przyszedł, a chorować Panu nie wolno. Hawrda jest narwanym człowiekiem, Amalka się na niego wcale nie gniewa, a gdyby nie był spłatał tego głupstwa, to wszystko byłoby bardzo pięknie.
Całując Pana pozostaję
Szczerze życzliwa
Pepa.
W kończeniu listów była Pepcia poniekąd słabą, ale o tem nie wiedziała nawet.
Pośpiesznie złożyła list, włożyła go w kopertę i już chciała zalepić, gdy zatrzymała ją matka:
— Poczekaj, dziewczyno! Posłaniec może wziąć z sobą pudełko, cała rzecz zupełnie inny wziąć może obrót. Wczoraj wieczorem opakowałam je ładnie. Dopisz mu o tem kilka słów.
Pani Kondelikowa pośpieszyła do sypialni na palcach, aby się małżonek nie zląkł i brzytwą nie zarżnął, i w okamgnieniu ukazała się z podługowatem pudłem, owiązanem czerwoną jedwabną wstążeczką.
— Są jakie stare gazety? — zapytała córkę.
Pepcia wyjęła gdzieś ze skrzyni duży arkusz papieru, i obie z trudem owinęły pudełko w papier, owiązując je szpagatem. Wyglądało to, jak ogromna, odrutowana babka, ale wiadomo, że damy są w „pakowaniu” wogóle niezręczne. Potem skoczyła Pepcia znów do stolika, obróciła kartę i na drugiej stronie dopisała:

„P. S. Drogi panie, posyłamy panu z mamusią zwykły dar, jako narzeczonemu i mamy nadzieję, że je pan w zdrowiu podrze i dobrze zużyje. Szyłam je sama, a tę wyszywaną także sama wyszywałam, i tę włoży pan do ślubu, ale napewno niech pan przyjdzie.
Szczerze życzliwa
...”
Zalepiła kopertę, pani Kondelikowa wziąwszy pakiet i liścik, szła do kuchni.
— Mój człowiecze — rzekła poważnie do posłańca — ten list i tę paczkę oddajcie panu Wejwarze, i powiedzcie, że się kłaniamy. Czy będzie jeszcze w domu?
— Będzie, proszę pani...
— A tu macie za drogę.
— To dzieciak skończony — mówiła pani Kondelikowa po odejściu służącego. — Ma teraz nauczkę, ażeby nic nikomu nie pożyczał. Nie można mu jednak tego wymawiać...
— Chyba, że tatko — wtrąciła z obawą Pepcia.
— Nic nie powie, nie bój się.
— Nieborak, pisał jeszcze w nocy, gdy zmęczony przyszedł do domu — litowała się Pepcia.
— Dzieciak, mówię ci, dzieciak! Ale to powinno cię cieszyć. Ma honor i nie jest lekkomyślny!
Pepcia miała jeszcze coś na sercu. Podeszła do matki i spytała się zaniepokojona:
— Moja mamusiu, czy rzeczywiście wszędzie jest taki zwyczaj, że się narzeczonemu posyła przed weselem koszulę? Mnie się to wydaje tak dziwnem...
Pani Kondelikowa spoważniała.
— Wszędzie, miłe dziecię, to jest w zwyczaju prawie w każdej rodzinie mieszczańskiej. Jest to zwyczaj starodawny, że narzeczony dostaje od narzeczonej zawsze koszule. Zwykle pół tuzina, a najmniej jednę, wyszywaną, i w tę się ubiera do ślubu. Kiedy moja mamusia wychodziła zamąż, posłała narzeczonemu pół tuzina koszul i gdym ja wychodziła zamąż, posłałam ich tatusiowi pół tuzina, i tak było we wszystkich pokoleniach. To jest zwyczaj staroczeski. Dawniej bywało jeszcze inaczej, narzeczone musiały same uprząść, dać tkaczowi, same bieliły, same szyły — tak mawiała moja babcia. W takich koszulach dożyje narzeczony długiego wieku. Teraz jest trochę inaczej, ktoby prządł? Powinny jednak być przynajmniej z domowego płótna, a Wejwarowe są. Nici, które zbyły po uszyciu, schowaj sobie dobrze, i niemi je reparuj. To odpędza choroby i mąż nie zapragnie nigdy innej, prócz żony.
Pepcia się od wróciła, dawno schowała pęk nici, tego nie zgubi.
Pani Kondelikowa spoglądała na córkę z macierzyńską czułością i mówiła łagodnie:
— Przy tej okazyi znowu ci dam przestrogę: szanuj sobie Wejwarę, będzie on dobrym mężem, nie myśl też potem, że my jesteśmy wszystkiem dla ciebie na świecie. Będziemy wiernie o was dbali, nigdy cię nie opuścimy, ale pierwszą osobą będzie dla ciebie małżonek. On jest jako ojciec, jako matka, po Bogu pierwszy. I nimbyś się do mnie wybrała z jaką skargą, dziesięć razy się namyśl, a potem milcz. Gdy sprawę załatwicie między sobą, nikt się o tem nie powinien dowiedzieć. Ja się do niczego nie będę mieszała: masz Pepcię, staraj się o nią. Tylko mu nigdy nic nie czyń na złość, Pepciu. Nic się tak łatwo nie znarowi, jak źrebię i mężczyzna.
— Ja wiem, mamusiu — odpowiedziała Pepcia, wyglądając oknem.
— Potem jeszcze ci powiem to, co powinnaś wiedzieć — dokończyła pani Kondelikowa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

U Kondelików było po obiedzie, Pepcia gotowała czarną kawę. Na wzór dziesięciny otrzymywał Wejwara filiżankę czarnej kawy, którą przynosiła Pepcia, i cygaro, które podawał mu pan Kondelik.
Dziś Wejwara długo nie przychodził, z czego zadowoloną się nawet czuła pani Kondelikowa, małżonek bowiem wysypiał się za wczorajszy wieczorek. Z drugiej jednak strony była ciekawa, co Wejwara powie na koszule, co na tę wyszywaną, nad którą sama Pepcia pracowała całe trzy tygodnie.
Nareszcie o trzeciej zadźwięczał dzwonek i nieśmiało wszedł Wejwara. Ach, nieśmiało! W straszliwęm zakłopotaniu, jak świadczyła jego twarz, niby krwią polana.
Nie przeoczył bowiem, że pierwsze spojrzenie Pepci padło na jego — spodnie. Wie, szelma, co się wczoraj stało.
Ukłonił się, pocałował w rękę matkę i córkę — i milczał.
— Jakże się panu spało, Franciszku? — zapytała pani i zaraz odpowiedziała sama:
— Dobrze, rozumie się. A oto, jaki ładny dzionek mamy, przejdziemy się, gdy tatko wstanie. Trochę sobie chrapnął. A ty, Pepciu, przynieś kawę — dla nas i dla tatusia, obudzimy go.
Ale nie trzeba było budzić mistrza. Może dzwonek, rozmowa w jadalni przebudziła go, dość, że mistrz wchodził do pokoju, za nim Pepcia wniosła filiżanki z kawą.
— Chodź, chodź, tatusiu — wołała pani Kondelikowa — i wypij kawę, a potem pójdziemy użyć jeszcze dnia.
Panowie popijali kawę, damy się ubierały na spacer. Gdy Kondelik podał Wejwarze cygaro i sam także zapalił, spojrzała nań małżonka.
— Staruszku, w tej koszuli nie możesz iść. Cały gors pogniotłeś sobie we śnie, a tu masz sos od obiadu — musisz wziąć inną.
— No, to wezmę inną — odparł mistrz monotonnie, i dopiwszy kawę, zniknął w sypialni.
Pepcia odnosiła filiżanki, matka wyszła za nią do kuchni.
— Co mówił Wejwara na koszule? — pytała z zaciekawieniem córkę.
— Nic, mamusiu, ani słowa...
— Może go posłaniec nie zastał w domu — pomyślała matka.
— Przecież przychodzi do domu zawsze po obiedzie — rzekła Pepcia.
— To prawda — rzekła pani, jakby do siebie.
— On jest jakiś stropiony — zauważyła Pepcia.
— To ten nieszczęśliwy dzień wczorajszy — dodała matka. — Zapytaj go się sama wprost.
Pepcia powróciła do pokoju; Wejwara przeglądał album. Znał wszystkie te twarze już na pamięć, ale kiedy nie wiedział, co robić, przyglądał się zawsze galeryi rodzinnej.
— Byłbyś pan nas dopiero urządził, gdybyś był nie przyszedł — przemówiła doń Pepcia. — Czy zastał pana posłaniec jeszcze w domu?
— Tak, Pepciu...
— Doręczył naszą odpowiedź?
— Tak, Pepciu.
— Doręczył panu... także... cośmy... posłały? — ciągnęła Pepcia powoli.
— Tak, Pepciu — odpowiedział monotonnie Wejwara i musiał odkaszlnąć, tak go ściskało w gardle.
— Nie gniewał się pan?
— Dlaczegobym się miał gniewać, Pepciu?
— Wie pan, mamusia mówi, że to taki stary zwyczaj rodzinny...
— Ja także myślałem, że to jakiś stary zwyczaj...
— Aby pan długo żył.
— Tak, Pepciu...
— A tę najładniejszą włoży pan sobie do ślubu...
Wejwara nie odpowiedział zaraz, ale dopiero odkaszlnąwszy rzekł:
— To jest, Pepciu droga, jeśli tak trzeba, wezmę ją, ale sądzę, że będą dla mnie... bardzo... duże... szczególniej u szyi...
Pani Kondelikowa, wchodząc do pokoju, usłyszała ostatnie słowa.
— Jakże, Franciszku, duże? To być nie może, przecież szyłyśmy podług pańskiego kołnierzyka, ma pan trzydzieści osiem centymetrów...
— Owszem, mamusiu, ale te mają przynajmniej czterdzieści sześć...
— Jezus, Marya! jakże to może być?
— No, na nocne będą dobre, mamusiu — mówił Wejwara bardzo zakłopotany; — myślałem, że to są nocne, ale kiedy sobie Pepcia życzy, abym wziął jednę do ślubu, więc to zrobię...
W tej chwili wyszedł z sypialni mistrz Kondelik i już na progu wołał:
— Coś mi wetknęła za przeklętą koszulę, Betty, przecież jej nie dopnę...
Pani Kondelikowa spojrzała na małżonka i omal się nie zatoczyła.
— Kondeliku, Jezus, Marya, zkądeś ty ją wziął?
Mistrz miał na sobie bielutką, krochmaloną koszulę, z gorsem bogato wyszywanym w kłoski i wściekle ściągał końce karczka, których nie mógł dopiąć.
— Zkądeś ją wziął?
— No, zkąd! Z komody, gdzie są koszule!
Pani Kondelikowa pośpieszyła do sypialni, szuflada komody skrzypnęła i za chwilę powróciła z pięciu nowiutkiemi koszulami w rękach, wołając prawie z płaczem:
— Teraz rozumiem, Pepi! To są koszule Wejwary. Chryste Panie, jam to wkładała do pudełka nad wieczorem, po ciemku już — jam się pomyliła, te tu pozostały, a Franciszkowi posłałyśmy stare koszule tatki, które były przygotowane do reparacyi. O, dla Boga, wolałabym się zapaść w ziemię.
I nagle krzyknęła na małżonka:
— Zdejmiesz ją zaraz, Kondeliku! To jest Wejwary ślubna koszula, tej nie wolno mieć nikomu na ciele oprócz narzeczonego, na Boga! jakbyś oczu nie miał!...
Kondelik patrzył na małżonkę, na córkę, nareszcie utkwił wzrok w Wejwarze.
— Dostałeś w prezencie moje stare koszule? A toś pan miał uciechę, Franciszku! No, ale teraz, Wejwaro, jesteś pan górą, to wyborne pendent do pańskich spodni wczorajszych, niech spróbują robić wymówki.
— Idź już, przebierz się — wołała pani Kondelikowa pogniewana, zawstydzona, a gdy mistrz zniknął, podeszła do Wejwary.
— Prawda, że się pan nie gniewasz, Franciszku? Mój Boże, nieboraku, otrzymałeś stare gałgany...
— Nie zastanawiałem się nawet nad tem, że zaszło nieporozumienie — odrzekł szczerze Wejwara — rozmyślałem tylko nad znaczeniem tej posyłki...
— Podarte koszule mają tylko jedno znaczenie, Wejwaro — mówił Kondelik na progu sypialni, już przebrany — że je trzeba naprawić. Trochę się zdziwiłem, że mam takie nowiuteńkie koszule.
— Ach! ty stary dziwaku — srożyła się pani Kondelikowa — na stare lata może jeszcze będę cię ubierała w wyszywane koszule!
— Słuchaj, Betty, że narzeczony i narzeczona przed weselem siedemkroć głupieją, to stara prawda, a na Pepci i na Wejwarze stwierdziłem ją sam. Ale żeby głupiały także przyszłe teściowe, nie słyszałem jeszcze. Gdzie miałaś oczy?
— Dobrze, iż się wszystko wyjaśniło — przerwała Pepcia, ażeby załagodzić sprawę i przeciąć dalsze rozprawy rodziców.
Mistrzowi Kondelikowi pomyłka przyczyniła się do nabrania dobrego humoru. Ubrawszy się i włożywszy właśnie czwarty pierścień, pochylił się do Wejwary i szepnął żartobliwie:
— Nietylko teściowa, ale i teść chce panu dopomódz, zatrzymaj przeto sobie te stare koszule, kupię pół tuzina nowych...
— Stary gaduła — sierdziła się pani, i zwróciła się do Wejwary:
— Kasia rano przyjdzie do pana, Franciszku, zabierze stare, a nowe zostawi. Wyszywaną trzeba jednakże wyprać nanowo. A teraz chodźmy!
Towarzystwo ruszyło w kierunku Kamiennego mostu, na Mniejsze miasto, najpierw na spacer, a potem na Wikarbę. Lubił pan Kondelik tę miejscowość.



XXV.
Pierwsze podarki ślubne.

Wielki dzień w rodzinie Kondelików zbliżał się szybko; chylił się już ku końcowi tydzień przedostatni. Pani Kondelikowa pamiętała o wszystkiem, nawet o tem, aby się goście weselni po zabawie dobrze wyspali. Ślub Wejwary naznaczono na sobotę, na dzień świętej Elżbiety, imieniny pani Kondelikowej. Zawiadomienia, nad których stylizacyą pracował Wejwara z całem skupieniem, już rozesłano, już zaproszono gości na wesele, już miał ksiądz tej niedzieli narzeczonego z narzeczoną po raz trzeci zrzucić z kazalnicy.
U Kondelika roboty malarskie dawno były dokończone, przynajmniej te główniejsze, a teraz się tylko dorabiało resztę. Mistrz Kondelik nazywał to pogardliwie „plewami“, drobiazgi pozostawiał zupełnie swojemu majstrowi, a sam poświęcił swój czas narzeczonym.
— Nareszcie tatko się ruszył — zauważyła pani Kondelikowa widząc, że małżonek okazuje większe zajęcie, niż przedtem. — Dowcipkował ciągle, zbywał śmiechem, a teraz dopiero zobaczy, że trzeba robić.
W słowach pani Kondelikowej tkwiła myśl ukryta, pan Kondelik bowiem szczególniej w ostatnich dniach dopuszczał się różnych małych złośliwości, do których okazyę dawała mu owa fatalna pomyłka pani Kondelikowej z koszulami ślubnemi. Codzień wspominał o tem, za każdym razem z innym docinkiem, a najbardziej gniewało panią, że nie krępował się wcale obecnością Wejwary.
— Staruszku — mawiała kwaśno — tobieby się to nie wydarzyło, ty jesteś nieomylny, jak papież. Na moje kłopoty spoglądasz z góry, jak z obłoków, i cieszyłbyś się niezmiernie, gdyby mnie spotkał jaki ważny wypadek. Takimi jesteście wszyscy mężczyzni, daj Boże, aby pod tym względem nie był Wejwara do innych podobny, a wierzę mocno, że nie będzie.
Odwróciła się nasrożona i nieraz przez cały wieczór nie odezwała się do męża.
Ale pan Kondelik „pracował”. Co dzień bywał w mieazkaniu przyszłych małżonków na Winohradach, spędzał tam całe godziny i ciągle coś „ulepszał.” Wbijać różne gwoździe i haczyki, wkręcać szrubki i kółeczka do drzwi, do okien, do wentylatorów, to było ulubione zajęcie. Co dzień chwalił się nową jakąś zdobyczą, to zawiadamiał Wejwarę, że mu przymocował do drzwi patentowany łańcuch, aby mu się nikt nie zakradł do mieszkania, nawet gdy się przez zapomnienie na klucz nie zamknie; to przyprowadził mechanika i kazał urządzić dzwonki elektryczne.
W to wszystko, co widział podczas malowania u ludzi, chciał zaopatrzyć Wejwarę. Nie jedna próba mu się nie udała, ale takiemi niepowodzeniami nie chlubił się naturalnie.
Co chwila biegł na probostwo lub do zakrystyana, dokąd nie było daleko.
— Dziś mnie znów rozgniewali — oznajmił wieczorem, gdy przyszedł Wejwara. — Byłem się rozmówić względem powleczenia klęcznika i kobierca na schody i co pan sądzi, ile też chce zakrystyan za aksamitny pokrowiec na klęcznik? Dwanaście reńskich! Dwanaście reńskich! Odpowiedziałem mu, że dwanaście reńskich nie dam, ale aksamitny pokrowiec chcę mieć bądź co bądź, a około klęcznika musi być kobierzec, aby się nikt nie zaziębił.
— Słuchaj, staruszku — mówiła za każdym razem pani Kondelikowa — obyś tylko czego nie popsuł. Pamiętaj, że wyprawiamy tylko jedno wesele. Z kościołem nie wypada się targować. Idzie mi także o ludzkie języki, pragnęłabym, ażeby ślub wypadł porządnie. Drogą przez kościół pójdzie Pepcia tylko raz i nie więcej...
— No, no, tylko raz! A gdyby Wejwara umarł, to poszłaby po raz drugi!
— Kondeliku — zawołała karcącym głosem — nie bluźnij! pozostaw mnie, postaram się o wszystko.
— Aha! — mówił mistrz Kondelik — ty chcesz mieć sama zasługę, a potem zrobi się znów coś takiego, jak z temi koszulami...
Ze względu na Wejwarę, starała się zapanować nad sobą, rzekła więc tylko:
— Poczekaj, jeszcze my z ciebie śmiać się będziemy.
I rzeczywiście tak się stało.
W sobotę, właśnie na tydzień przed weselem, przyszedł mistrz w południe do domu wybornie usposobiony, a po zupie, gdy Pepcia poszła do kuchni po mięso, zatarł ręce i patrząc jak zwycięzca na żonę, pochwalił się:
— Poczekaj, Betty, zobaczysz. Dziś kupiłem coś dla tych młodych...
— Co takiego? — zapytała pani i położyła łyżkę.
— No, zobaczysz! Zaraz tu przyniosą.
— Co znów, na Boga! przyniosą! Musi to być coś dużego...
— Eee, nie jest to duże, ale trzeba się ostrożnie obchodzić, i ładne jest także.
Pani Kondelikowa nie mogła nawet jeść w niecierpliwem oczekiwaniu.
Doczekała się przecie. O godzinie 2-ej weszło dwóch posłańców z jakiemiś dużemi przedmiotami, starannie opakowanemi, i kładli je ostrożnie na stole.
— Cóż to niesiecie? — spytała zaaferowana pani.
— Lampy, proszę pani.
Mistrz drzemał na kanapie w sypialni, a pani nie czekając aż się przebudzi, wyjmowała z papierów lampy.
Majolikowe spody, klosze z mieniącego się wszystkiemi barwami szkła, lampy wielkie, na metr wysokie. Można było oczy wypatrzeć.
Pepcia je obskakiwała, dziwiła się, cieszyła, coraz nowe piękności na niech znajdując, ale pani Kondelikowa nie radowała się wcale.
— Gdybyż tatko choć słówkiem napomknął — rzekła poważnie.
— Mamusiu — przecież są ładne!...
— Ładne, to prawda, ale ile kosztowały pieniędzy — i napróżno, napróżno.
— Dlaczego napróżno? — zabrzmiał nizko bas pana Kondelika, który się przebudził i stał na progu.
— Dlaczego, Kondeliku? Po cóż tam mają gaz w całem mieszkaniu, co? I w przedpokoju i w kuchni — wszędzie!
— U was, kobiet, są długie włosy, ale rozum... Gaz! Owszem, jest gaz, ale w suficie. A cóż będzie, gdy Wejwara zapragnie pisać przy stole obok okna, jakże tam sobie ten żyrandol przeniesie? A cóż, gdy Pepcia będzie chciała szyć przy swoim stoliku? Czem sobie poświeci? A cóż, gdyby się stało coś w gazowni i w całem mieście zgasło światło, czem będą świecili? W każdym domu musi być jakaś lampa i dlategom je kupił. Ale, że to ty nie kupiłaś, więc źle. Ale ja pamiętałem i to Wejwarę ucieszy.
— Mnie nie cieszy Kondeliku. Nie mówię, że nie powinni mieć lamp, ale przecież lampy kupuje sobie każda pani dopiero po weselu.
— Dlaczegóż to?
— Dlaczego? — pomyślała przez chwilę, czy ma rzec, dlaczego, ale przez ostrożność nie rzekła tego, by się nie przegadać. Odpowiedziała więc tylko: — No, zobaczysz.
O ile mistrz Kondelik cieszył się przedtem na zrobienie niespodzianki, o tyle teraz byłby najchętniej lampy wyrzucił za okno. Jakież te kobiety wstrętne, a on dał trzydzieści reńskich!
Zaraz po kawie wyszedł na spacer.
Wieczorem powrócił jednocześnie z Wejwarą, z którym się spotkał przed domem.
Wszedłszy do kuchni, o mało nie upadł, dzięki ogromnej pace, która stała obok drzwi.
— Co to jest do dyabła? — zapytał się gniewny.
— To przysłał pan budowniczy Beczka — oznajmiała pani Kondelikowa — Oto jego karta wizytowa.
Pan Kondelik porwał kartę i czytał:
— „Proszę, aby panna narzeczona przyjęła małą pamiątkę do młodego domostwa”.
— Co też tam jest w tej pace — zastanawiał się Kondelik. — Poczekaj pan, Wejwaro, znajdę dłuto i obcęgi, pomożesz mi pan, zobaczymy zaraz...
— Daj spokój, staruszku, zrobi się po kolacyi. Ostygłaby nam!
Mistrz Kondelik jadł łapczywie, aby się jaknajprędzej zabrać do otworzenia paki. Ogromnie był ciekawy, co przysyła stary jego znajomy i przyjaciel Beczka, którego wszystkie domy, jakie przez lat dwadzieścia wybudował, były wymalowane przez Kondelika. Ledwie też odłożył widelec, zabrał się do dzieła. Na wierzchu paki wymalowana była butelka na znak, że wewnątrz jest coś kruchego.
— Pewnie jakiś garnitur szklany, lub serwis — odgadywał mistrz, wyciągając ostrożnie gwoździe.
Nareszcie oderwał wieko i zaczął wyrzucać siano, którem przedmioty w pace były obłożone. Wejwara odbierał z rąk Kondelika rzeczy i pozbawiał je opakowania papierowego. Pepcia pochylała się nad paką, pełna ciekawości, pani Kondelikowa stała nad nimi wyprostowana, z założonemi rękoma, jak wieszczka. Coś przeczuwała.
Z siana, z trocin, z bibuły i z grubego papieru wynurzyły się części dwu — dużych, bogatych lamp naftowych.
Wejwara ustawiał je powoli na stole, składał i zakręcał, mistrz Kondelik, nie mówiąc nic, pchał znów siano w pustą pakę, a gdy się wyprostował, patrzył na lampy uparcie, nie wiedząc, coby rzec.
— Patrzcie, patrzcie — wtrąciła pani Kondelikowa — lampy! I ładne lampy. Które też są ładniejsze...
Poszła do sypialni i powróciła z jedną z tych, które przed południem kupił mistrz Kondelik. Postawiła ją obok lamp pana Beczki i patrzyła z uwagą.
— Będziecie mieli ładne lampy, Wejwaro — rzekła zupełnie dobrodusznie, ale w duchu się uśmiechała. — Te oto kupił wam tatko rano. Będziecie mieli czem świecić. Gaz macie tam także — oj będzie światła...
Mistrz Kondelik nie mówił nic, ale czuł, jak go droga małżonka kole temi dobrodusznemi słowy. Zdawało mu się, że już pojmuje słowa swej połowicy; „lampy kupuje sobie każda pani dopiero po weselu”.
A pani Kondelikowa, jakby odgadując, o czem myśli małżonek, potakiwała głośno:
— Tak, staruszku! Widzisz, dlategom ci mówiła w południe, teraz mają dwie pary...
— Już trzy, mamusiu — rzekł pocichu Wejwara.
— Jakto, Franciszku?
— Koledzy w biurze także mi dziś podarowali parę lamp naftowych, posłali mi je do mieszkania.
— A cóż to, czy szkuta się rozbiła z lampami — krzyknął mistrz.
— A widzisz, staruszku — objaśniła pani — jeszcze nigdy nie widziałam wesela, aby narzeczona nie otrzymała kilku lamp. Gdy kto nie wie, co posłać, kupuje lampę. Wszystkim nowożeńcom dają lampy! zwykle po jednej, a naszym dzieciom odrazu po dwie. Gdyby to jeszcze były lampy do kuchni, do piwnicy, pożyteczne, ale kupiłeś kandelabry, któremi się nie świeci, które się stawia na komody, na szafy, wszędzie przeszkadzają i są do niczego...
Mówiła to dobrodusznie, bez wyrzutu, wystarczało jej, że postawiła na swojem i że tryumfowała nad małżonkiem. Cieszyło ją nawet, że i on coś spłatał. To jest znów ze strony tatki pendent do tych koszul ślubnych.
— Nie sądźcie, że to już koniec — dodała — nadeślą jeszcze kilka, wiem o tem z góry — i zwracając się do Pepci pouczała:
— Te lampy stanąć muszą na miejscu najwidoczniejszem, ażeby ofiarodawcy widzieli, gdyby do nas który z nich wypadkiem przyszedł; ale po weselu zapakujesz je ładnie, aby się nie zakurzyły, i gdy która z twoich przyjaciółek będzie wychodziła za mąż, poślesz jej parę lamp... Inaczej mielibyście niby filię Ditmara. A jakąś lampkę do kuchni i do piwnicy tatko ci jeszcze kupi.
Mistrz Kondelik wziął szklankę i napił się z głębi; radość, której się spodziewał z nowych lamp, piekielnie mu się popsuła. Wejwara mówił przez cały wieczór uspakajająco:
— W każdym razie będziemy mieli wyborną dekoracyę w mieszkaniu.
— Macie jej dosyć, Franciszku — zauważyła pani Kondelikowa, jakby nigdy nic — będziecie mogli oczy zadowolić do sytości.



XXVI.
Ostatni dzień.

W piątek przed świętą Elżbietą w domu Kondelików panował nastrój prawie pobożny. Już w osta tnich dniach sprzątano usilme, szorowano, myto. Podłogi były jak stół, okna błyszczały jak kryształ, za lustrami, za obrazkami powkładano zielone gałązki, a pani Kondelikowa co drugi dzień paliła na rozpalonym węglu drzewnym jałowiec, by wypędzić wszystką stęchliznę jesienną z mieszkania, by tu było, jak w kościele. Wszak jutro będą się schodzili goście weselni! Już jutro!
Jednocześnie panował tu pośpiech tłumiony. Wszyscy chodzili na palcach, mówili szeptem, aby nie przebudzić czegoś nieznanego. Sam pan Kondelik zaprzestał swej zwykłej hałaśliwości i rubaszności, nie tupał, nie dowcipkował, aż się mu nawet robiło trochę ciasno, wolał przeto wyjść na miasto. Po śniadaniu i po obiedzie wstał, wrzucił na siebie surdut i wyszedł. Nie miał żadnego określonego celu, ale w domu go coś dusiło.
Pani Kondelikowa była mu za tę ucieczkę wdzięczną. W takich chwilach mężowie trochę przeszkadzają, nie podobało mu się np. kadzenie. Gdy mistrz wyszedł, wyjęła z szafy czarny jego garnitur, nakazała Kasi, ażeby go dokładnie wyczyściła i zaniosła do krawca do odprasowania. Biała kamizelka, czysto uprana, znajdowała się u krawca już od poniedziałku.
Pepcia jak niema chodziła dziś po pokojach, a zwracając się do matki z pytaniem, czyniła to półgłosem, prawie szeptem. Oczekiwała czegoś i bała się niemal.
Pani Kondelikowa spoglądała często na córkę i już, już chciała zawołać: Pepciu! ale usta zamykały się znów same. Może jeszcze nadejdzie stosowniejsza chwila. Pepcia znów ile razy spostrzegała, że teraz mogłaby matka przemówić, uciekała szybko, bądź do sypialni, bądź do kuchni, do Kasi. Kasia mimo roboty miała dosyć czasu i sposobności, ażeby chwilami na panienkę z boku popatrzeć; a widząc jej milczenie, zacinała usta na których pojawiał się dziwnie złośliwy uśmiech.
Przed weselem! Pepcię przebiegało leciutkie drżenie po całem ciele, a chwilami czuła, że się jej nogi uginały. Czyżby to były jeszcze dreszcze po kąpieli, którą jej mamusia rano tak starannie przygotowała, z mielonym „fijołkowym” korzonkiem i z dodatkiem francuskiego octu wonnego? Tego jeszcze tylko potrzeba, ażeby się w ostatni dzień miała przeziębić! Czy takie drżenie opanowywa każdą narzeczonę? Pepcia nie pojmowała sama siebie, nie mogła sobie zdać sprawy z tego, czy powodem febry jest radość, czy strach. Czegoby się miał bać? Czyż nie przeżyła tylu dni? Czyż mógł nie nadejść dzień dzisiejszy? I dlaczego właściwie jest jej dziś tak dziwnie? Przecież to dzień zwykły, jak wszystkie, dotychczasowe, a dopiero jutro przyniesie zmianę w zwykłym trybie życia. Chwilami opanowywał ją nagły strach. Jeżeli już dziś jest taką nieswoją, to co będzie dopiero jutro, gdy ją ustroją w białe, atłasowe szaty, gdy ją wywiozą w powozie do kościoła i gdy cały świat będzie ją palcami pokazywał sobie: Patrzcie, ta biała, to narzeczona.
Chciałaby znaleźć ukojenie w robocie, lecz niestety! pozostawiono jej tylko drobnostki.
Pani Kondelikowa pozostawiła sobie na dzień ostatni powlekanie pierzyn, więc też po obiedzie, gdy mistrz się oddalił, podeszła do komody, gdzie leżały dawno przygotowane nowe powłoki, zawinięte w czyste płótno, przekładane różnemi wonnemi ziołami i starannie je włożywszy do koszyka, zawezwała Pepcię, ażeby się z nią udała na Winohrady.
Gdyby wypadło coś ważnego, Kasiu, to wiedz, że za godzinę, za półtory powrócimy. Ale nikogo po nas nie posyłaj, a uważaj, żeby tu kto nie wszedł, gdy będziesz ciągle prawie na dworze. Nie zapomnij dobrze napalić w piecach.
Szły nie odzywając się prawie do siebie. Pani Kondelikowa pogrążyła się w myślach smutnych niemal. Oto po raz ostatni prowadzi córkę, pannę, dziecko, które dziś do niej jeszcze należy, a które jutro należeć będzie do Wejwary. Lubiła Wejwarę, ale w tej chwili zazdrościła mu trochę. Naturalny porządek rzeczy: a jednak tak dziwny!
W mieszkaniu zdjęła pani Kondelikowa płócienną pokrywkę z pierzyn, leżących tylko w żółtych wsypach na wysokich materacach, przejechała dłonią pierzyny i poduszki i z pomocą Pepci zaczęła wpychać je w bielutkie, adamaszkowe powłoki.
Pepcia na ulicy oddychała swobodniej i opuszczała ją lękliwość. Ale na Winohradach ogarnął ją strach ponowny. Cisza panowała we wszystkich pokojach, kroki brzmiały głucho, Pepci robiło się prawie straszno.
Patrzyła z ukosa na matkę i zdawało jej się, że mamusia wygląda dziś zupełnie inaczej, niż zwykle. Co za niezwykła powaga i zamyślenie maluje się na twarzy.
Pepcia nie mogła znieść dłużej tego milczenia.
— Czy mamusia ma iglicę? — zapytała.
— Moje dziecię — rzekła matka — przecież tam jest stolik do szycia, a w nim wszystko, czego potrzeba.
Pani Kondelikowa odmierzyła tasiemkę, nawlekła, podała iglicę córce, a sama wzięła drugą.
Pośpiesznie i często zaczepiając, pracowała Pepcia iglicą, a gdy ukończyła pracę i gdy pani Kondelikowa pokryła łóżka przeszywanemi kapami z atłasu koloru wiśniowego, zapytała Pepcia, nie patrząc na matkę:
— Czy te łóżka powinny, mamusiu, tak stać obok siebie?...
Pani Kondelikowa równała pokrywki, gładziła je, choć już było wszystko wzorowo zrównane i odpowiedziała zwolna:
— Muszą, córuniu, muszą. To już taki zwyczaj, taka moda, a zresztą, zresztą... są już tak zrobione, wiesz? Tamta tylna krawędź, jest ślepa, uważasz, ta rzeźba jest tylko z zewnątrz, i gdyby je postawić inaczej, nie wyglądałoby to ładnie.
Pepcia nie odpowiedziała zaraz. Wyglądała oknem na dolinę Nusli, nad którą ciągnęły mgły jesienne, z któremi mieszał się ciemno-szary dym z wysokiego komina browaru, bębniła palcami prawej ręki po marmurowym blacie umywalki, zaciskała usta, a twarz jej chmurzyła się nieznacznie. Nareszcie otwarły się usta:
— Ja myślałam...
Nie dokończyła.
Pani Kondelikowa z zapartym oddechem czekała na dalsze słowa córki. Od rana pragnęła, ażeby jej córka dała sposobność, od rana spoglądała na Pepcię prawie magnetyzującem okiem, ażeby na niej pytanie wymusić. Tu, na tem miejscu powie jej wszystko. W domu wahała się trochę, tam patrzyła ciągle na Pepcię jako na dziecię; w otoczeniu, gdzie sama panowała i była najwyższą instancyą, nie mogła się zdecydować na udzielenie ostatniej nauki. Tu inaczej. To nie jej mieszkanie, to dom Pepci i tu Pepcia przestaje być zależną, tu staje się podobną do niej, do matki, jak kobieta do kobiety, tu dorasta prawie do matki.
Patrzyła na Pepcię wyczekująco i jak przedtem w domu magnetyzowała wzrokiem, ażeby z niej wyciągnąć pytanie, ale Pepcia milczała.
Pani Kondelikowa podeszła do córki i pogłaskała ją po twarzy.
— No mów, o czem myślałaś, córuniu?
Pepcia nie odpowiedziała, ale lekkim ruchem głowy usunęła się z pod dłoni matczynej.
— Wiesz, córeczko, są niektóre rzeczy dziwne wogóle — spotka cię tu niejedno, czego nie znasz, ale inaczej być nie może. Wiesz, wyobraź sobie tylko, że będziecie od jutra należeli do siebie, ty i Wejwara, że będziecie mieszkali razem, jak w gniazdeczku, nie będzie tu ani tatki, ani mamusi, my już wogóle nie będziemy mieli prawa do ciebie, Wejwara będzie twoim mężem i panem...
— Ja wiem, mamusiu — wymówiła Pepcia bezwiednie prawie.
— No, widzisz, córuniu. Będziesz mu gotowała, paliła w piecach, będziesz się starała wogóle, ażeby miał, co mieć powinien, on zaś będzie ci dawał pieniądze na życie na wszystko...
— Ja wiem, mamusiu... tak samo, jak poprzednio — rzekła Pepcia.
— I będziecie się przytem kochali, córuniu, rozumiesz i jedno dla drugiego wszystko uczyni. We wszystkiem musisz go słuchać, Pepciu, we wszystkiem...
— Ja wiem, mamusiu — wyrwało się jakby z gniewem z ust Pepci, wyglądającej ciągle oknem i unikającej starannie oczu matki.
— No, wiesz i nie wiesz, jak każde dziewczę na twojem miejscu — mówiła dalej pani Kondelikowa, zakłopotana sama. — Wspomnij sobie o tem, Pepciu, gdy ci się będzie coś dziwnem wydawało, że jest to los wszystkich kobiet, i żeśmy to wszystko przeżyły. Jest to piękny stan, córuniu, gdy Pan Bóg da wszystko, czego do życia potrzeba, i gdy jest harmonia, jak mawiamy. Ale jednak nie każda wie, jakie to zadanie, choć tylko z początku... Cierpliwości, córuniu, a wszystko idzie później, jak po maśle. Nie zapomnij również, że się matka modli w domu za ciebie... Wiesz, dziecię kochane, są rzeczy, o których się przedtem nie mówi i mówić nie może, ale które nieodzownie trzeba przeżyć po ślubie...
Pepcia rada była, że szybko ciemnieje, że nie widać już jej twarzy, w której się krew paliła.
— Kochasz Wejwarę, prawda, Pepciu? — mówiła pani Kondelikowa tłumionym głosem i powoli przybliżała się do córki.
— Przecież wiesz o tem, mamusiu...
— Bardzo go kochasz, prawda, Pepciu?
— Wiesz, mamusiu...
— I gdyby chciał od ciebie nie wiem czego, nie odmówisz mu, prawda, Pepciu?
— A co mógłby?...
Pepcia posunęła dłonią po czole, doznała wrażenia, jakby się jej osunęły włosy i jakby jej tam przeszkadzały. Ale nie, włosy były w porządku.
— O to właśnie chodzi, Pepciu! Mąż ma wielkie prawa, nawet w Piśmie świętem napisane, a przed ołtarzem ksiądz ci powie: żona niechaj naśladuje męża swego w radości, kłopocie, we wszystkiem i zawsze..
Pani Kondelikowa zamilkła. Gotowała się na tę chwilę przez całą dobę. Uf! jakież to trudne zadanie! Przybliżyła się i chciała ująć Pepcię za rękę, ale dłoń jej opadła. Gdyby jej się dotknęła i poczuła, jak córka drży, odrazu straciłaby odwagę. Znów widziała w Pepci tylko dziecię.
Stanęła o krok od niej i mówiła dalej tłumionym, drżącym głosem:
— Jutro, Pepciu, przestaniesz być panienką podług prawa boskiego i ludzkiego, staniesz się małżonką człowieka, którego sobie sama wybrałaś, a na mocy prawa małżeńskiego, przybliży się do ciebie Wejwara...
— Mamusiu! — wyrwało się Pepci z piersi ściśnionej, jakby błagała o miłosierdzie, a porwawszy matkę za ręce, pochyliła się aż na jej pierś i łkając, opierała się o nią.
Pani Kondelikowej ściskało się serce. Czuła na dłoniach wilgotne łzy córki i w tej chwili także oczy jej zaszły łzami. Podpierała dłońmi głowę Pepci i szeptała w płaczu:
— Uspokój się córuniu, inaczej być nie może, jesteśmy na to stworzone...
Do silnego wzruszenia, jakie ją opanowało, przyłączyła się radość, że ciężkie zadanie spełniła, że powiedziała córce, co jej powiedzieć musiała.
Ciemniało coraz więcej. Gdzieś pod nimi, czy nad nimi na piętrze bił zegar głębokim, melancholijnym dźwiękiem.
Pani Kondelikowa przypomniała sobie nagle o czemś i podnosząc głowę Pepci, zawołała:
— Ależ, Boże mój, dziecię, chciałam przecie jeszcze nakłaść do pieca, ażeby Kasia jutro tylko podpaliła, gdy przyjdzie. Idź, przynieś mi trochę wiórek i kilka drewek z kuchni...
Pepcia chętnie wyszła, osuszyła w kuchni oczy i wróciła po chwili, niosąc w ręku drzewo, a w drugiej świecę, ażeby mamusi było widno.
— Widzisz, widzisz, córuniu — mówiła pani Kondelikowa, schylając się do pieca i nakładając drzewo — będziecie tu żyli, jak w bajce! Nawet do nas nie zatęsknisz...
Pani Kondelikowa skończyła, wstała i patrzyła miłośnie na Pepcię, na którą padał żółty blask świecy. Przy blasku tym jednak błyszczały jeszcze łzy w oczach Pepci.
Teraz podeszła szybko do matki, zawiesiła jej się na szyi i całując namiętnie, mówiła.
— Tak się cieszyłam, a teraz tak mi smutno, mamusiu!
— Ee! cicho, dzieciaku — odrzekła pani Kondelikowa — to dlatego, że jesteśmy tu same. Chodźmy, wstąpimy jeszcze po jaki przysmak na kolacyę.
Wzięła płaszcz, pomogła Pepci wdziać żakiecik, wzięła potem świecę i poświeciła w przedpokoju. Tu postawiła świecę na małej szafeczce, zagasiła ją, zgniotła palcami gorący knot i starannie zamknęła mieszkanie.
Chłodny, wilgotny wiatr odwiał trochę tego niemiłego nastroju, w jakim znajdowały się w cichem, spokojnem mieszkaniu, reszta zniknęła w ruchu ulic Szafarzyka i Hawliczka, w szumie niezliczonych przechodniów, śpieszących we wszystkich kierunkach, w turkotaniu i dzwonieniu powozów tramwajowych, w migotliwem świetle latarń gazowych, których szybami wstrząsał wiatr.
Pani Kondelikowa po kilku krokach pochwyciła córkę pod lewę ramię, zawiesiła się na niej i przycisnęła ją mocno do siebie. Czuła, że Pepcia tuli się do niej.
Gdy tak szły blizko siebie, rozlewało się u obu od połączonych ramion ciepło coraz szerzej po całem ciele i chociaż słowa nie wymówiły, rozmawiały dalej tym niemym sposobem, jakim umieją rozmawiać dwie dusze, mające w sobie nawzajem oporę, rozumiejąc się bez wydania choćby jedynego dźwięku.
Już prawie na pograniczu Pragi wstąpiły do sklepu z delikatesami. Rozejrzawszy się, kazała sobie pani dać kawałek sera ementalskiego, pudełko sardynek i trzy śledzie „bez ości,” takie zwijane.
— Tatko to lubi, a Wejwara także.
Na ulicy pouczała Pepcię:
— Gdy będziesz kupowała czasem dla Wejwary ser, bierz zawsze tylko ementalski, ten żółty i z dużemi oczkami, a gdy będzie u kupca wybór, to każ sobie dać taki spocony, bo to najlepszy. A sardynki kupuj mu tylko francuskie, wiesz, dalmackie są twarde, nie rozpływają się w ustach. Zresztą wy oboje tego dużo nie zjecie, ale gdy czasem kogo zaprosicie, to trzeba uważać. Gdy my do was przyjdziemy, to przyniesiemy z sobą!
Przechodziły już ulicę Żytnią.
— To sobie ciocia Kasia podje na sardynkach!
Na wieczór bowiem była zaproszona ciocia Urbanowa i pan Slawiczek, drużba Wejwary. Powinno być wesoło, bo to także stary zwyczaj — mówiła pani Kondelikowa — ażeby nie panowało usposobienie pochmurne. Miała przyjść także Amalka Myszkówna, druchna, ale wymówiła się — choć byłaby chętnie przyszła — tem, że suknia na jutro nie będzie gotowa. Pepci zdawało się, że Amalka wstrzymuje się tylko ze względu na Hawrdę, który, jako człowiek zazdrosny, gniewałby się, że jego ubóstwiana będzie druchną i pójdzie pod rękę z innym mężczyzną. A na to nie było rady. Slawiczkę dawno zaprosił Wejwara o Hawrdzie zaś nawet nikt nie pomyślał od owej przygody na wieczorku „Karafiatów.”
— Spłatałby nam znów jakiego figla — mówiła pani Kondelikowa.
Do domu przyszły po godzinie siódmej. Kasia kręciła się po kuchni, doglądając w piecyku pieczeni cielęcej. Sałatę przygotowała już w południe i to z ziemniaków ciepłych jeszcze, ażeby się w nie wpił ocet i oliwa.
— Taka jest najlepsza — pouczała matka Pepcię — tak powinnaś ją robić zawsze. Zimne smakuje jak pokrajane mydło i nic w siebie nie przyjmą.
Pieczeń około siódmej się dopiekała, czerwieniła się po wierzchu, jak wiśnia, pachniała w kuchni i w ogrzanych pokojach aż miło, a pani Kondelikowa przeglądała w jadalni nakrycie stołu, czy wszystko w porządku.
Wtem powrócił pan Kondelik, wytrząsnął z siebie wilgoć ulicy, chwytał nozdrzami lubą woń pieczeni i miły zapach sałaty, i nim zdjął palto, zaczął grzebać w kieszeniach.
— Dziś, Betty, użyjemy sobie! Patrz, niosę kawał ementalskiego sera, dla was kanodki (sardynki), a dla wszystkich zawijane śledzie. Patrzcie!
I wyjmując, kładł zawiniątka na stole, a zawiniątka były duże; pan Kondelik, gdy kupował, to już kupował porcye obfite.
Pani Kondelikowej zbierało się na śmiech, ale się zaraz opanowała.
Pepcia już chciała powiedzieć, że kupiły także to samo, ale matka mrugnięciem oczu zatrzymała ją w pół drogi, ażeby tatce nie popsuć humoru.
— No, dzieci, dopieroż to się dziwicie, co? Prawda, żeście o tem nawet nie pomyślały, hę? Ale ojciec pamięta, jak zwykle...
Pani Kondelikowa uśmiechała się dobrodusznie i dała znak Pepci, ażeby pokładła przysmaki na jakie talerze, a potem wystawiła za okno. Za chwilę śpieszyła do kuchni, aby ukryć swoje zakupy. Przecież się to nie popsuje. Zje pojutrze, jutro bowiem zupełnie co innego pojawi się na stole.



XXVII.
Co sobie Wejwara przypomniał.

Duża wskazówka wahadłowego zegara zbliżała się do szóstki, za chwilę będzie pół do ósmej. Pani Kondelikowa co chwila śpieszyła do kuchni, otwierała drzwiczki piecyka, wysuwała pierzeń, ażeby się nie przypaliła i spoglądając ku drzwiom, powtarzała już po raz dziesiąty chyba:
— Teraz powinni już przyjść, pieczonka jak brzoskwinia, byle nam tylko nie zwietrzała. Powiedziałam przecie, że o pół do ósmej...
Wtem w sionce, posypanej piaskiem, zaszeleściły kroki i do kuchni weszła ciocia Urbanowa.
— Czy nie za późno, nie za późno? — wołała na progu, zmęczona wchodzeniem po schodach.
— W samą porę! — witała pani Kondelikowa. — Wejwara przyjdzie lada chwila, a z nim pan Slawiczek. Dalej, dalej, Kasiu, zrzuć płaszcz.
— A tom rada, że was nie wstrzymywałam — mówiła ciocia — od rana do wieczora trzeba robić, a godziny lecą, jak woda. Ale zato pędziłam, aż nóg nie czuję...
— Ciekawy też jestem, jaką ciocia może mieć robotę — mruknął w pokoju mistrz do Pepci.
— Dobry wieczór, ludkowie! — wchodziła ciocia! uśmiechając się do mistrza i do Pepci. — Oto jestem! Co za fatalna pogoda! Ale tu macie cieplutko i zapachy, jak u biskupa. Aaah!
— Kasia wrzuciła się dziś w atłasy! — zauważyła pani Kondelikowa, zdjąwszy z Kasi płaszcz i wieszając go na wieszaku obok drzwi.
Ciocia Urbanowa miała na sobie świąteczny, czarny strój ze starego, ciężkiego atłasu, który już od lat dwadziestu różnemi przeróbkami przystosowywała do „ducha czasu” ale który mimo to zawsze przynajmniej o jakie pięć lat pozostawał w tyle za modą panującą właśnie.
Kasi pochlebiło, że pani domu zwróciła uwagę na jej strój galowy, uśmiechnęła się zadowolona i od powiedziała skromnie:
— Wiesz przecie, Betty, że jeżeli kiedy powinnam to włożyć, to chyba przy takiej sposobności. Sądzę, że to już ostatnie moje uroczystości — potem włożycie mi te szaty do grobu. A czy pamiętasz, że tę właśnie suknię miałam także na chrzcinach Pepci? Wtedy była nowa.
Pani Kondelikowej zaiskrzyło się w oczach, gdy spojrzała na córkę, a Pepcia, jakby przeczuwając, co mamusi przeleciało przez głowę, szybko pobiegła do kuchni:
Pani Kondelikowa, uśmiechając się błogo, mówiła półgłosem do Kasi:
— No, no, Kasiu, nie mów o ostatnich uroczystościach, da Bóg, że jeszcze się chrzcin doczekasz..
— I suknia cioci obchodzić będzie jubileusz! — dodał mistrz.
— Urwisie stary! — groziła palcem Kasia — bodajbym się tego tylko nie doczekała jeszcze u was! Będzie w domu miejsce...
— Proszę cię, na Boga, Kasiu! — zakrywała jej pani Kondelikowa usta dłonią, jakby przerażona. — Nie wywołuj wilka z lasu!...
— A czyż kobieta może robić co innego? — uśmiechnął się mistrz. — Zresztą pozwól, Betty, niech Kasia wywołuje.
— Stary z ciebie gaduła — gniewała się niby pani Kondelikowa. — Lepiej daj na piwo służącej, Wejwara przyjdzie lada chwila.
Wtem skrzypnęły drzwi kuchni i zabrzmiały męzkie głosy.
— O wilku mowa... — zawołała ciocia Kasia i zajrzała do kuchni. — I oto są obaj.
— Wilcy? — wtrącił mistrz.
— Chodźcie, chodźcie! — witała w kuchni pani Kondelikowa. — Tatko się już niecierpliwił, a nie uspokoi się, dopóki nie będzie miał misy przed sobą.
Wejwara kłaniał się, za nim Slawiczek, całowali w ręce matkę, Pepcię, a Wejwara jeszcze ciocię Urbanową. Okazywał jej szacunek, nie przeczuwając, jak jej pochlebia. Lubiła to, bardzo lubiła. Slawiczek szedł za Wejwarą, jak owieczka, i czynił wszystko za nim. Musi się nareszcie także wżyć w życie rodzinne, dotąd mało miał ku temu sposobności, a woń pieczeni cielęcej tak mile łechtała go w nosie.
Pepci zaraz przy drzwiach wcisnął Wejwara w dłoń coś dużego w jedwab owiniętego. Był to bukiet z czerwonych kwiatów.
— Zrzućcie paltoty i siadajcie — mówiła pani Kondelikowa, popychając gości do pokoju. — Pomożesz mi, Pepciu.
Ciocia Kasia odebrała Pepci bukiet, i włożywszy go do wazonu, postawiła go na środek stołu. A że pani Kondelikowa zajęta była krajaniem pieczeni w kuchni, uśmiechało się Kasi, iż na chwilę może się zabawić w panią domu. Chrzęściła przyborami na stole, posuwała talerze, brała serwetki i znów je kładła na to same miejsce, a gdy siadł już mistrz Kondelik w swoim fotelu, rzekła do młodzian:
— Zatem, panie Wejwaro, pan tutaj, a tu pan Slawiczek, tak. Jesteście już chyba głodni, co? Trochę cierpliwości, ale potem trzeba dużo jeść, ażeby się Betty cieszyła.
O ile chodziło o Slawiczka, to ten był rzeczywiście stworzony na pociechę gospodyń. Nie mówił, nie marnował czasu, ale jadł.
Teraz i Wejwara mniej był nieśmiały, dziś naprawdę po raz pierwszy wydało mu się, że należy już do rodziny.
Gdy pani Kondelikowa przyniosła półmisek z pieczenią, a Pepcia salaterkę dymiących ziemniaków, trąciła ją ciocia Kasia w bok i rzekła:
— Usiądź sobie obok narzeczonego, usiądź, Pepciu!
Pepcia usiadła, a ciocia Kasia wybiegła do kuchni za panią Kondelikową, która zapomniała sosyerki, przymknęła drzwi za sobą i pytała zaciekawiona:
— Czy ten bukiet, to niby na jutro, do ślubu?
— Co też ty mówisz? — odpowiedziała pani Kondelikowa. — To tylko na dziś, ślubny będzie biały.
Ciocia Kasia, ażeby nie powracać z niczem, wzięła druciany koszyczek z pokrajanym chlebem i śpieszyła znów do stołu.
Wejwara przebiegł teraz całe towarzystwo oczyma, jakby liczył i pochylił się do Pepci:
— Panna Myszkówna nie przyszła? Myślałem, a właściwie przyjaciel Slawiczek myślał, że będzie tu także, ażeby się mógł trochę zapoznać.
— Nie mogła — odpowiedziała z żalem Pepcia — nie przygotowała wszystkiego na jutro, byłaby chętnie, chętnie...
Pani Kondelikowa zauważyła rozmowę, choć szeptem prowadzoną i wmieszała się:
— Eh, nicbym za to nie dała, że do nas przybiegnie, choć po kolacyi, jest zaproszona. A gdyby nie przyszła, to pan Slawiczek pozna ją jutro. Wesołe to dziewczę, nikogo się nie boi.
I dodawała z humorem:
— Ale względem jakiegoś bliższego zapoznania, to już za późno, dała słowo panu Hawrdzie.
Wejwara zarumienił się, przypomniawszy sobie fatalną przygodę z Hawrdą. Na szczęście przyszedł mu w pomoc Slawiczek, który połknąwszy jakiś kąsek, mówił nieśmiało:
— O tem nawet nie myślałem, szanowna pani, wiem dobrze, że kolega Hawrda... ja nie mam wcale szczęścia u panien... pragnąłem tylko poznać, ażeby jutro nie być obcym zupełnie...
— To drobnostka, panie Slawiczku — uspakajała go ciocia Urbanowa. — Amalka jest bardzo miłem dziewczęciem, nie będzie panu z nią nudno. Jeszcze jej pan Hawrda nie wiedzie do ołtarza, nie z każdej chmury bywa deszcz, nie z każdej znajomości wesele..
Ostatnie słowa wymówiła ciocia Kasia poniekąd z gorzkim odcieniem. Może wspomniała swoje zawiedzione nadzieje w młodości. Miała i ona swoją miłość i do śmierci o niej nie zapomni.
Pani Kondelikowa, znając tę starą elegię, powstała i znowu prosiła, ażeby wszyscy jedli, a przedewszystkiem Kasia.
— Zmuszałaś ciągle nas, a teraz jesz sama, jak kanarek. Nie smakuje ci, a na ciebie tak liczyłam.
— Pewnie — uśmiechnął się mistrz Kondelik — ciotuchna chce pościć na jutro. Dopiero się zadziwicie, gdy zobaczycie, jakie menu wybrałem.
— No? — pytała Kasia.
— E, nic nie powiem! — drażnił ją mistrz. — Jutro zobaczysz! To będzie nobl, od osoby trzy reńskie.
— Ależ, Kondeliku! — napomniała pani — tego się nie mówi!
— Dlaczego się nie mówi — bronił się Kondelik. — Cóż to szkodzi? Jest to sobie sprawa rodzinna, więc można powiedzieć. Podjecie sobie dobrze.
— To dzieeiak dopiero — uśmiechnęła się pani Kondelikowa. — Nawet mnie nie powiedział, co wybrał. A jednak mogę się domyśleć: zupę, rybę, jaki drób, pieczeń — no, co za cuda!
— Mamusia wie wszystko — szeptała Pepcia na ucho Wejwarze. — Poszła się zapytać, ażeby tatko czego nie spłatał. Wszystko było dobrze.
— Co tam szepcesz, żabo, do Wejwary? — wołał mistrz.
— Et, nic, tatku. Gniewam się, że mi przyniósł taki pyszny bukiet — kłamała Pepcia.
— Wszak go pani dotąd nawet nie powąchała — wyrzucał jej po cichu Wejwara.
— Nie powąchałam? — broniła się Pepcia — zaraz, gdy mi go pan dał. A potem czasu nie było.
— I nie przyjrzała mu się pani — również z wyrzutem mówił Wejwara.
— Ciągle na niego patrzę! — twierdziła Pepcia.
Pani Kondelikowa spoglądała na narzeczonych, nie wiedząc, o co chodzi.
— Widzisz, mamusiu, już mnie Wejwara strofuje — skarżyła się Pepcia żartobliwie. — Już dziś!
— Ależ, Pepciu! — żebrał Wejwara i ściskał dziewczęciu rękę pod stołem. — Czy pani się gniewa?...
I pochyliwszy się do jej ucha szeptał:
— W tym bukiecie jest coś ukrytego.
Pepcia zerwała się z krzesła, porwała bukiet starannie go oglądała. Rzeczywiście, tu w środku jest coś ukrytego. Pepcia ostrożnie rozgarnęła kwiaty i wyjęła z drucianego pleciwa małe puzderko z białego atłasu.
Ręce jej drżały, gdy je otwierała. Na białym aksamicie spoczywała piękna broszka, kształtu owalnego. Była to miniaturowa, malowana podobizna Wejwary, otoczona rzędem perełek i dwoma rzędami pięknych granatów.
Pepcia oglądała z zachwytem podarek, pani Kondelikowa już wstawała z krzesła, ale prędzej podeszła ciocia Kasia i wzięła w ręce broszkę, Wejwary prezent ślubny.
— Franciszku, Franciszku — szeptała Pepcia. — taka wspaniała rzecz, pan mnie zawstydza.
— Serduszko kochane, czy się to tylko pani podoba? — rzekł Wejwara, ściskając dłonie dziewczyny i pochylając się ku niej, a podczas gdy inni oglądali broszkę, dotknęły nagle usta Wejwary różowych warg Pepci.
— Nieszczęście! — krzyknął mistrz Kondelik i głowy narzeczonych odsunęły się od siebie.
— Co znowu? — spytała przerażona pani Kondelikowa.
— Wejwara coś połknął! — zawołał mistrz Kondelik.
— Jezus Marya, co połknął? — przeraziła się ciocia Urbanowa.
Mistrz wybuchnął rubasznym śmiechem, a narzeczeni siedzieli, zarumienieni po uszy, patrząc pod stół. Pani Kondelikowa zaczynała pojmować.
— Ah! ty narwańcze, Kondeliku! Podemną się aż nogi trzęsą! — strofowała małżonka.
— Wejwara także się zląkł, ale już przeszło, a teraz pokażcie mi także!
Ciocia Kasia podała mu broszkę, a Kondelik mówił:
— No, proszę, ładne granaty. Nie kupi się takich tuzin za dziesiątkę. To tak coś, jakby od Rumla, jego specyalność.
— Ale perły znaczą łzy — szeptała ciocia do pani Kondelikowej.
— Ale granaty znaczą miłość płomienną i radość! — odpowiedziała dobitnie pani Kondelikowa.
— Tak bywa w życiu — westchnęła ciocia — miłość, radość, płacz, inaczej być nie może na tym padole.
— A wszystko razem jest to robota złotnika i to wyborna robota — zapieczętował wykład obu pań mistrz Kondelik, którego najwięcej zajmowała podobizna — jego specyalność.
— Ładnie kolorowana fotografia, co prawda, to prawda — pochwalał podobiznę.
— To nie fotografia tatusiu — rzekł nieśmiało Wejwara — jest to malowanie na kości słoniowej.
— Ręczne malowanie? — dziwił się mistrz i oddalał broszkę, oglądając ją znowu uważnie.
— Tak jest — potakiwał Wejwara.
— A to szkło na niej jak ładnie szlifowane — podziwiała ciocia Kasia.
— To ładna rzecz, dziewczyno — mówił mistrz Kondelik. — Możecie nawet dać na wystawę.
Slawiczek skorzystał z ogólnego ruchu, który Wejwara podarkiem swoim spowodował, ażeby sobie nałożyć jeszcze kawałek pieczeni i łyżkę sałaty. Broszkę obejrzy później, ona nie ucieknie.
Pani Kondelikowa spoglądała na Wejwarę z pewnem zakłopotaniem i nareszcie przemówiła:
— Franciszku drogi, sprawiłeś nam niespodziankę i zawstydziłeś nas. Pepcia przygotowuje dla pana także małą pamiątkę, ale niema jej jeszcze w domu. Monogram zrobią dopiero jutro...
— Tych monogramów nigdy nie zrobią w porę — mówił mistrz Kondelik — to znane rzeczy.
Wejwara zapewniał, że go to jutro podwójnie cieszyć będzie, a potem prosił Pepcię, ażeby sobie broszkę przypięła, czy jej będzie do twarzy. Pepcia uczyniła zadość właśnie w chwili, gdy mamusia z ciocią sprzątały ze stołu, a mistrz Kondelik znowu dolewał piwa. Przy lustrze w kącie przypięła ją sobie i tu jej Wejwara ukradł kilka buziaków. Cieszył się, jak dziecko, że go nikt nie widział. Slawiczek obcierał sobie również usta, ale po kolacyi.
— Panie Slawiczek — wołał mistrz — nie składaj pan broni. Kobiety uprzątną teraz ze stołu, a potem mamy jeszcze małe zakończenie: kawałek sera i morskiego zwierzęcia, dla konkoksyi żołądka. Popłóczemy sobie winem, a potem dopiero będzie nam wesoło, jak się patrzy. Przecież to ostatni dzień Wejwary, do śmierci już taki wolny nie będzie.
— Co tatko mówi? — odezwała się nagle Pepcia i pochwyciła ojca dwoma palcami bardzo lekko za ucho.
— Co mówię? Oto radzę panu Slawiczkowi, ażeby się także ożenił, a on mi na to, że już niby takiej dziewczyny niema na świecie i że najprawdopodobniej pozostanie wdowcem. Swoją drogą nie słyszysz, że w kuchni ktoś dzwoni!
Spełniło się, co przepowiadała pani Kondelikowa. Była to Myszkówna, którą tu przyprowadziła służąca i po którą przyjdzie później brat. Nie mogła wytrzymać, więc wybrała się chociaż po kolacyi.
Na widok Amalki stopniał nareszcie pan Slawiczek, a gdy po godzinie przyszedł po nią brat, towarzystwo bawiło się jaknajlepiej.
Wejwara i Pepcia bardzo byli wdzięczni nowym gościom, mogli bowiem dopiero teraz poświęcić się sobie. Chwilami wybiegała Pepcia do przyległego pokoju, ażeby pokazać jakąś drobnostkę Amelce, a zawsze biegł za nią w ślad Wejwara i potem trwało bardzo długo, nim Pepcia powróciła. Była zawsze potem bardzo rumiana, a Wejwara wychodził za nią, jak cień, ale z wyrazem twarzy, który możnaby tłómaczyć mniej więcej słowami: ja nic, proszę państwa, zupełnie nic!
Ani Kondelik, ani Slawiczek z Amalką nie zwracali uwagi na wycieczki Pepci i Wejwary do drugiego pokoju. Za to pani Kondelikowa, choć nie patrzyła prosto, dobrze obserwowała, a po zniknieniu każdorazowem „dzieci” uśmiechała się i myślała sobie w duchu:
— Poczekajcie, kocięta, jutro, jutro...
Kto wszakże najuważniej śledził ucieczki kochanków i ktoby oczyma chętnie przewiercił ścianę, ażeby widzieć, co się tam właściwie dzieje, to ciocia Kasia. Echo dawno minionej przeszłości, coś, jak zapomniana piękna, a niedopowiedziana bajka, paliło mózg i ściskało serce.
Pani Kondelikowa zlustrowała towarzystwo całe, wreszcie rzekła:
— Brak nam tu jeszcze kogoś, Franciszku, bardzo żałuję, że już dziś nie bawimy się razem.
Wejwara spojrzał na panią teściową.
— Mam na myśli rodzinę twoją, Franciszku, tak się cieszyłam.
— Nie mogli przybyć, mamusiu droga — tłómaczył Wejwara — dopiero jutro przyjedzie tatuś, a może i siostra. Mama nasza wogóle nie może przybyć, trudno dom opuścić, mają sklep. Bardzo prosiłem, ale musiałem w końcu sam przyznać, że to prawie niepodobieństwo. Jutro przyjedzie zatem ojciec, a mamusia odwiedzi nas później, gdy się już zupełnie zagospodarujemy.
— No, ja wiem, Franciszku — potakiwała pani Kondelikowa — jaka to szkoda, że mieszkamy tak daleko od siebie, jakby to pięknie było, gdybyśmy wszyscy byli w Pradze i mogli się częściej odwiedzać.
— Będziemy tu mieli ciebie, mamusiu — rzekł Wejwara. — Państwo nam wynagrodzą brak mojej rodziny.
— My nie powinniśmy się wam naprzykrzać — wtrącił mistrz — kto sobie bierze córkę, nie bierze jeszcze całej rodziny. No! ale ja to mówię żartem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Minęła jedenasta, towarzystwo było w najróżowszem usposobieniu, Amalka Myszkówna śmiała się ciągle, siedziała zupełnie blizko obok Slawiczka, którego oczy błyszczały dzięki winu Kondelika.
Młody brat Amalki, pan Adolf, oddawna już chciał coś powiedzieć, ale rozweselona siostrzyczka, kilka razy zakrywała mu usta, wołając:
— Będziesz ty milczał, ty, ty! Nigdy już i nigdzie nie pójdziesz ze mną.
Ale pana Adolfa świerzbił język i nareszcie wygadał się, że Amalka, biorąc zadanie druchny bardzo poważnie, poszła dziś rano do spowiedzi i komunii.
— To bardzo pięknie, panie Adolfie — rzekła pani Kondelikowa — to świadczy tylko, że pragnęła się zupełnie dobrze przygotować. Wszak Pepcia była także.
— Pan już także był u spowiedzi? — zapytała Pepcia Wejwarę.
— Byłem, zaraz rano — odpowiedział Wejwara i nagle zamilkł, zapatrzył się na Pepcię, przetarł dłonią czoło, jakby sobie coś przypomniał i czuł, że na czole występuje pot.
Pepci zrobiło się dziwnie, Wejwara bowiem od tej chwili nie przemówił, nie pytał i patrzył z roztargnieniem, jakby błądził myślą. Bóg wie gdzie...
Kiedy to siedzenie przedłużać się zaczęło nad miarę, trąciła go Pepcia i wstawszy, poszła do przyległego pokoju.
Wejwara, jak we śnie, szedł za nią.
— Franciszku, co się panu stało? — zapytała tkliwie.
— Pepciu droga, nic, zupełnie nic...
— Wejwaro, panu coś jest. Mnie może się pan zwierzyć, mnie — nalegała Pepcia.
Wejwara patrzył na nią wzrokiem błagalnym i nagle złożywszy ręce mówił:
— Pepciu, niech pani się nie gniewa na mnie, stało się coś nadzwyczajnego...
— Na Boga, Wejwaro, co takiego? — krzyknęła Pepcia!
— Dopiero teraz sobie przypomniałem, gdyśmy rozmawiali o spowiedzi...
— ???
— Byłem rano u spowiedzi i ksiądz mi nakazał, ażebym do Komunii przystąpił dopiero po mszy. Ale w kościele było tak zimno, a ja poszedłem dość wcześnie, pomyślałem więc sobie, że dobrzeby się było gdzie rozgrzać. Poszedłem do kawiarni, kelner postawił przede mną kawę, jak zwykle, ja ją w zamyśleniu wypiłem, a potem poszedłem do Komunii... Zapomniałem o wszystkiem, jak na śmierć, aż teraz...
— Mój Boże — rzekła Pepcia smutnym głosem — to źle...
— Wiem o tem, ale już się stało...
— Cóż teraz będzie?
— Otóż właśnie, co teraz?
Nagle błysnęła myśl w głowie Pepci, pochwyciła Wejwarę obiema rękami i rzekła pośpiesznie:
— Już wiem, Franciszku.
— No?
— Nie mów pan nikomu ani słowa i jutro rano, wcześnie, idź do kościoła, wyspowiadaj się znów i przystąp do Komunii...
— Pepciu! — zawołał uradowany — jesteś moim aniołem stróżem.
— Ale nie wybiegnij pan znów na śniadanie — rzekła wesoło.
— Nie, nie, Pepciu, nie zdarzy mi się to już nigdy. Śmiertelne poty uderzyły na mnie z obawy, że będziemy musieli ślub odłożyć.
Po dwunastej godzinie rozchodziło się całe towarzystwo, ostatni wyszedł Wejwara, który jeszcze w sionce przy schodach otrzymał od Pepci gorący pocałunek, poczem szepnęła mu do ucha:
— Nie zapomnij pan, kochanie moje, jutro rano.
— Serduszko moje! — odpowiedział wdzięcznie Wejwara, pocałował ją w rękę i śpieszył za innymi.
Po raz pierwszy Pepcia okazała się wierną doradczynią i ucieczką w ciężkiem zmartwieniu.
Wejwara postanowił sobie nie zapomnieć o tem do śmierci.



XXVIII.
Do ołtarza.

Jakgdyby miała budzik w głowie, ocknęła się pani Kondelikowa w dzień weselny punktualnie o godzinie szóstej rano, pomimo, że goście siedzieli wczoraj aż po za północ, i pomimo, że ponad zwykłą miarę popijała piwa, wina, a w końcu i słodkiego wiśniaku. Jasnemi oczyma spoglądała na szary poranek; wyspała się dobrze, a jednak się jej zdawało, jakgdyby się była położyła przed godziną.
Pierwszą jej myślą była Pepcia. Wysunęła prawicę z pod pierzyny, przeżegnała się po trzykroć i ledwie poruszając ustami zaczęła odmawiać Ojcze nasz. Zmówiła trzy razy, a potem cicho, aby nie zbudzić małżonka, wydostała się z łóżka.
Staruszek niech sobie jeszcze poleży z godzinkę.
Wczorajsze ciepło wywiał wiatr z sypialni przez noc, ale pani Kondelikowa nie czuła chłodu listopadowego. Przeświadczenie o ważności dnia dzisiejszego sprawiało, że krew żywiej krążyła w żyłach. Na pamięć znała ubiór poranny, wsunęła nogi w ciepłe bambosze i cicho przekroczyła próg sąsiedniego pokoju, gdzie spała Pepcia. Poraz ostatni się tu dziś wyspała! Nigdy już nie będzie dzieliła wspólnego mieszkania z rodzicami!
Usta pani Kondelikowej zadrgały i pogodne usposobienie, w jakiem się przebudziła, zmieniło się nagle w smutne wzruszenie, a oczy zaczęły ją palić...
Weszła tu, ażeby Pepcię obudzić, ale nie uczyni tego. Niech się wyśpi, robaczek, poraz ostatni, niech się wyśpi szczęśliwie, błogo, jak dziecko. Tu sypiała, jak pisklę pod skrzydłami matki, ale dziś się to skończy.
Na palcach, uważając, aby nic nie potrącić, szła matka do kąta, gdzie stało łóżko córki; chciała się jeszcze przyjrzeć śpiącemu dziewczęciu.
Podczas tych kilku kroków, dzielących ją od łóżka, przeleciał jej przez głowę cały dotychczasowy bieg życia Pepci, od owego dnia, gdy się poraz pierwszy ozwał jej płacz cichy. Jak błyskawica mignęły przed oczyma duszy pojedyncze stacye życia drogiego dziewczęcia, gdy dostała pierwsze ząbki, gdy chorowała na trzonowe, gdy poważnie zabawiała się pierwszą lalką. Widzi Pepcię, jak jej poraz pierwszy towarzyszyła do szkoły, a po latach kilku biało ubranej do pierwszej komunii, widzi ją w pierwszej długiej sukience, na lekcyi tańca. Nagle zjawia się obok niej Wejwara, a od tej chwili Pepcia staje się inną...
Posunęła się bliżej, wytężając wzrok, ażeby przeniknąć ciemności, gdy ozwał się głos:
— Toś ty, mamusiu?
— Czy nie śpisz, dziecię?
— Od kiedy już nie śpię! — rzekła Pepcia, siedząca na łóżku pod pierzyną, z kolanami przyciągniętemi pod brodę.
— Czemu nie śpisz? Nie chciałam cię budzić, chciałam cię tylko zobaczyć, córuniu. Dziś trzeba ci się było dobrze wyspać, wieczorem może się to odbić na tobie.
— Nie mogę, mamusiu. Przebudziłam się i miałam takie uczucie, jakby mnie kto trącił.
— Ja także, dziecię, ja także. Widzisz, takie jesteśmy, my kobiety, sen mamy zajęczy. Tatko chrapie sobie jeszcze, a z pewnością Wejwara również.
— O nie! — odpowiedziała Pepcia zcicha. — On już jest z pewnością na nogach — — i w kościele...
— Coby tam robił? — dziwiła się matka.
Pepcia zwierzyła się matce o wypadku Wejwary.
— Widzisz, widzisz, jaki to dobry człowiek. Wszystko powie o sobie. Niema w tem przewinienia żadnego, nieświadomość grzechu nie czyni.
— Ale nie mów o tem tatusiowi, mamusiu! — ostrzegała Pepcia.
— Broń Boże! To nie dla tatki! Czy naprawdę nie uśniesz więcej?
Pepcia, zamiast odpowiedzi, zeskoczyła z łóżka, porwała matkę za szyję i szeptała:
— Jakżebym chciała, mamusiu, ażeby to było od dziś za tydzień!
— Upłynie, nie zauważysz nawet, dziecię, ale skoro już wstałaś, to chodź, przygotujemy śniadanie...
Kasia paliła już w kuchni i za chwilę zgrzytał młynek.
Około godziny ósmej wygrzebał się z pierzyn pan Kondelik.
Tak miał wytrawiony żołądek po dniu wczorajszym, że odrazu zasiadł do śniadania, bez ogolenia nawet, co u niego było czemś niezwykłem.
Dzień wyjaśniał się coraz więcej, pani Kondelikowa mówiła do małżonka:
— Widzisz, jak to dobrze urządzić wesele po południu, staruszku. Człowiek się wyśpi i odpowiednio przygotuje.
— Dziwię się też zawsze, że się ludziom chce wstawać do ślubu o szóstej rano, jabym się chyba nigdy nie był ożenił.
— Ej, stary, byłbyś się ożenił. Ale tak jest lepiej. Proszę cię, powiedz, czyś wszystko w Besedzie na czas oznaczony kazał zrobić?
— Powiedziałem, że wesele o czwartej.
— To dobrze, o czwartej pojedziemy do kościoła, ale obiad powinien być na piątą.
— Wszak oni wiedzą, Betty, co potrzeba — rzekł mistrz trochę zły.
Za nic w świecie nie byłaby chciała pani Kondelikowa wywołać dziś sporu, odezwała się też zupełnie dobrodusznie:
— No tak, staruszku, ale jednak lepiej będzie, gdy tam jeszcze raz zajrzysz po ogoleniu i ubraniu. Niechaj nie przegotują i nie przepieką. Prędzej, niż o piątej, z pewnością się nie skończy, a zaraz po przyjeździe z kościoła rzucać się na jedzenie nie wypada.
Chcąc się przypodobać małżonkowi, dodała jeszcze:
— Dobrze zrobiłeś, proponując urządzenie przyjęcia gości po za domem. Za wiele miałabym kłopotów, od rana byłabym zaprzątnięta, a teraz jestem wolna, jak ptak. Z początku mi się to nie podobało, teraz mnie cieszy.
— No widzisz — uchwycił się tych słów mistrz Kondelik, chociaż nie był ten projekt bynajmniej jego zasługą — Wy, kobiety, zawsze jesteście takie, my się także trochę rozumiemy na rzeczy. Naturalnie, że to najrozsądniej! Będzie cicho, porządek, a gdy powrócimy do domu, nie znajdziemy mieszkania przewróconego do góry nogami. I gdziebyśmy także znaleźli obsługę!
— Mój Boże! ten powrót do domu... — westchnęła pani Kondelikowa.
Przeczuwała tęsknotę, jaka ją ogarnie po odejściu Pepci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z Pepcią obchodzili się dziś wszyscy poważnie i z uszanowaniem. Jest oblubienicą! Pani Kondelikowa nie spuszczała z niej oczu, a gdy się córka gdzie zapatrzyła, już podchodziła ku niej:
— Czego szukasz, córuniu, czego sobie życzysz? Powiedz tylko, dziś ci matka poraz ostatni posłuży.
— No, no — wtrącił mistrz Kondelik wesoło — no, no! Może nie poraz ostatni! Wszak ona cię będzie jeszcze potrzebowała nieraz, matko.
Pepcia udawała, że nie słyszy, ale twarz jej gorzała i pani Kondelikowa spojrzała na męża z wyrzutem. Rada była, gdy się wybrał do Besedy.
— Jeśli nie przyjdziesz wcześniej, to w każdym razie bądź punkt o dwunastej w domu. Dziś zjemy obiad o dwunastej, ale lepiej wróć wcześniej; mogą być jakie wizyty.
— Nie zależy mi na nich — odparł.
I poszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O godzinie dziesiątej przyszła ciotuchna Urbanowa.
— Nie chcę ci się narzucać, Betty, ale wiem, jak to przy takim dniu bywa w domu, dwoje oczu uważnych i dwoje rąk chętnych nie są zbyteczne. Pepcia ma na głowie wesele, Kaśka jest gapa, Kondelik uciekł, więc przyszłam.
Pani Kondelikowa rada była rzeczywiście.
Drzwi się dziś nie zamykały. Co chwila przychodził to listowy, to posłaniec z telegramem, panie znajome składały życzenia, chociaż większą tu rolę grała ciekawość, niż dobre serce, a służące i posłańcy przynosili podarki od gości, zaproszonych na wesele.
Ciocia Urbanowa wszystko starannie oglądała i oceniała.
— Patrz, Betty, to już trzeci futerał z pół tuzinem łyżeczek do kawy! Dlaczego się ci ludzie nie porozumieli z sobą, byłby ktoś przysłał tuzin tych malutkich, wiesz, do czarnej kawy, lub do lodów...
— Moja Kasiu, kiedyż to człowiek jada lody!
— Prawda, że się ich ciągle nie jada, ale co Pepcia włoży do serwantki, dla oka ludzkiego?
— Ależ, Kasiu, dla oka ludzkiego takie wydatki są zbyteczne... — uspakajała ją pani Kondelikowa.
— No dobrze, dobrze, nie mój interes, ale jednak dziwi mnie: same łyżeczki do kawy, a wazowej łyżki ani jednej!
— Przecież Pepcia już ma łyżkę — zawołała pani Kondelikowa — sama pamiętałam o tem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Kondelik powrócił już o jedenastej, po chwili przyszedł Wejwara, który wziął na cały dzień dzisiejszy urlop.
Na wstępie zawiadomił, że właśnie przyjechał ojciec z siostrą.
— Boże mój! — wołała uradowana pani Kondelikowa — ciesz się więc, Pepciu, będziesz miała drugą druchnę!
Do tej chwili bowiem wątpliwem było, czy znajdzie się „druga para.” Jedna druchna nie wystarcza, jeśli wesele ma być okazałe, do tej zaś chwili nie było pewności, czy przyjedzie siostra Wejwary. Gdyby nie przyjechała, to na skutek postanowienia pani Kondelikowej, w drugą parę poszłaby z panem Hupnerem jedna z kuzynek Wejwary z Małej Strony. Troskliwa matka dbała naprzód o wszystko i dlatego tak radośnie przyjęła wieść o przyjeździe z ust Wejwary.
— A gdzież są? — zapytała się Wejwary.
— Teraz zaprowadziłem ich do siebie rzekł narzeczony — potrzebny im spoczynek po podróży, a siostra musi się przygotować. Przyprowadzę ich po południu.
— Tak radabym ich już teraz przyjęła u siebie! — żaliła się pani Kondelikowa — zjedliby z nami łyżkę zupy. Dużo tego wprawdzie nie mamy...
— Przy takim dniu nawet się przez roztargnienie dużo nie je — pośpieszyła ciocia Urbanowa.
— Ależ, mamusiu — zawołał Wejwara — na obiad pójdziemy gdziekolwiek razem. Zresztą moi pozostaną tu do poniedziałku.
Pepcia pociągnęła już Wejwarę za rękaw i odprowadziła go na bok.
— Czy pan byłeś, panie Wejwaro?
— Byłem, duszyczko — odpowiedział. — Wszystko już załatwione.
Pepcia wdzięcznie uścisnęła jego dłoń.
— A tu, Franciszku — ciągnęła go do stolika obok okna — tu oto jest mała pamiątka odemnie.
Otworzyła wieko dużego, kwadratowego pudełka, w którem spoczywało album, oprawne w plusz wiśniowy, na którem wyszywane były kwiaty. Po środku znajdowała się mała tarcza srebrna z monogramem Wejwary i datą dzisiejszą. Wyszywanie owo było robotą Pepci.
— Dopiero dziś rano przysłał księgarz — tłómaczyła się Pepcia.
Wejwara z zachwytem patrzył na kwiaty, wyszywane ręką ukochanej Pepci, i z łagodnym wyrzutem mówił:
— Ależ, Pepciu, tyle pracy się pani podjęła.
Przybliżyła się pani Kondelikowa i spoglądając na Wejwarę przez ramię, objaśniała:
— To takie album rodzinne, Franciszku, Pepcia nie mogła nic innego wymyślić...
Wejwara otworzył album; na pierwszej karcie ujrzał dużą, „buduarową” fotografię Pepci.
— Pepciu, Pepciu! — wołał Wejwara, całując ją w rękę.
Teraz podszedł także i pan Kondelik i, spoglądając bokiem na album, wtrącił:
— Bardzo to piękna rzecz, takie rodzinne album, ale kiedy się ono zapełni, Wejwaro? Macie miejsce na dwieście sztuk.
— Tylko znów nie powiedz czegoś sprośnego — zakrywała mu pani usta.
— Tyle pracy pani miała, kochanie moje — powtórzył Wejwara.
— Mnieby tem nikt nie zachwycił — wtrącił znów Kondelik — pachołek do butów jest ładniejszą rzeczą, a praktyczniejszą zwłaszcza, gdy jest wysoki, i gdy można się na nim oprzeć. Może tu również być zastosowana ręczna robota. Radziłem kupić pachołka do butów, ale kobiety mnie przegłosowały, więc masz album.
— Pocoś wracał do domu? — sierdziła się pani Kondelikowa — zawsze każdemu zepsujesz uciechę!
— Przecież to Wejwarę cieszy! — śmiał się mistrz — a pachołka do butów może mu Pepcia dać na gwiazdkę. Od tego niech pan nie ustępuje, panie Wejwaro!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
O trzeciej ukazał się znowu Wejwara: przyjechał z ojcem i siostrą.

Powitanie było pośpieszne i rodziną Wejwary zajął się głównie mistrz Kondelik. Pepcia przy pomocy matki i ciotki kończyła w tylnym pokoju swoją tualetę weselną. Przed chwilą odeszła pani Skrzywankowa, fryzyerka, która całą godzinę pracowała nad modną koafiurą narzeczonej.
Nareszcie ukazała się Pepcia. Cała w bieli, jak każda panna młoda, twarz miała bladą. Stary pan Wejwara znał ją już z fotografii, ale nie wyobrażał sobie tak ładną, jak znalazł w rzeczywistości, czuł się też ogromnie zakłopotanym, gdy Pepcia, ująwszy go za rękę prawą, szczerze ją pocałowała. Narzeczonego tak to wzruszyło, że oczy mu zaszły łzami. Gorąco pragnął, aby wybór jego zadowolił rodzinę, radośnie też spoglądał na ojca, z którego twarzy wyczytał zadowolenie.
— To moja siostra, Pepciu — przedstawiał Wejwara.
Pepcia objęła Tonię Wejwarównę, już również zaręczoną, i pocałowała ją gorąco. Wejwarze serce rosło w piersiach.
— Teraz powinieneś już wdziać frak, staruszku — szepnęła małżonkowi pani Kondelikowa.
— No, no, wezmę, za chwilkę. Znasz mnie dobrze i wiesz, że nie lubię być opięty...
Mistrz miał na sobie jeszcze surdut codzienny. Powoli i nań padało brzemię uroczystości chwili, więc starał się, ażeby jaknajdłużej obronić się od tego ciężaru.
— Jakże tam fiakry, Franciszku? — zbliżyła się pani Kodelikowa do Wejwary — czy zamówione i czy wiedzą, kiedy zajechać?
— Owszem, mamusiu — przyświadczył Wejwara. — Po pana budowniczego Beczkę i po pana radcę Wonaska pojadą prosto, po Slawiczka także, a potem przywiezie Slawiczek druchnę i powóz pojedzie znów po pana Hupnera...
Pan Beczka miał być świadkiem narzeczonej, pan radca narzeczonego.
— A krewni z Małej Strony? — przypomniała pani Kondelikowa, mając na myśli stryja Wejwary, rzeźbiarza.
— Po nich również pojedzie powóz prosto z domu — odrzekł Wejwara i dodał — może nawet wszyscy nie przyjadą...
Prawie go trochę kłopotało, że krewnych może być poniekąd za dużo.
— Dopierożby nas urządzili! — zawołała pani Kondelikowa, jakby odgadywała myśl Wejwary — szczerzebym się gniewała.
Nie było powodu do gniewu: krewni z Małej Strony przyjechali pierwsi i w komplecie, rodzice i córeczki. Nastąpiło powitanie, ściskanie się starych braci Wejwarów i pani bratowej, ceremonialne powitanie kuzynek, onieśmielonych trochę z początku. Ale wkrótce zwyciężyła prawdziwa ich natura i za chwilę śmiały się dziewczęta gdzieś w kącie, jak dzwoneczki. Pani Wejwarowa gromiła je surowemi spojrzeniami, które skutkowały tylko chwilowo.
O pół do czwartej, prawie jednocześnie, ukazali się panowie Beczka, Wonasek i Slawiczek.
Slawiczek przedstawił się zaledwie i już znowu leciał po schodach, ażeby przywieźć swoją druchnę.
— A kto przywiezie panią Myszkową? — spytała pani Kondelikowa. — Obie się nie zmieszczą do jednego powozu... Amalka pogniotłaby sobie suknię..
Musiał to uczynić Wejwara, więc za chwilę turkotał drugi powóz po matkę druchny.
Ciocia Urbanowa, widząc to zwożenie gości, żałowała, że po obiedzie pod jakimkolwiek pretekstem nie powróciła do domu. Byliby po nią także przyjechali! Wprawdzie odwiozą ją do domu, ale to będzie już w nocy i nikt nie zobaczy.
O trzy kwadranse na czwartą zgromadzili się wszyscy goście. Jedliczka, który był zaproszony jako reprezentant robotników mistrza Kondelika, przyszedł pieszo, nie dopuścił, ażeby po niego przyjechał powóz.
W mieszkaniu powstał rejwach. Jedni usuwali się drugim, a wszyscy przeszkadzali sobie nawzajem.
Teraz już mistrz Kondelik nie mógł dłużej zwlekać, pośpieszył więc, ażeby się rzucić we frak...
Za chwilę wyjadą do kościoła.
Bawił trochę dłużej w sypialni i naraz odezwał się jego głos:
— Betty!
Pani pośpieszyła za małżonkiem.
— Na Boga cię proszę, Betty, czyja to kapota? To nie mój frak...
— No, leżało to tu od czasu, gdy krawiec przyniósł, staruszku! Wszak spodnie i kamizelkę masz na sobie.
— No! mam, ale frak! To nie jest mój, spojrzyj-no, jestem jak na torturze. To frak jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca.
— Mój Boże, Kondeliku, dlaczego przedtem tego nie spostrzegłeś? Od rana leży tutaj! Zrzuć go więc i weź sobie czarny surdut — jest jak nowy...
— Zrzuć! Przecież ja tego nie mogę zdjąć z ciała! Spojrzyj tylko, jestem jak w pancerzu.
— Zatrzymaj go więc, staruszku, przynajmniej do kościoła, a potem zajedziesz sobie do domu i zmienisz ubiór...
— Coś ty mi zrobiła, Betty, coś zrobiła! — narzekał mistrz. — Wydaję jedyną córkę z domu i muszę iść na taki ważny akt w obcej kapocie. Chryste Panie, te kobiety...
— Kondeliku, to twoja wina! — oponowała pani — chodź i nie mów nic, za godzinkę zdejmiesz z siebie.
— Żeby tylko do tej pory był jeszcze cały, ja w nim nie mogę nawet...
Z bolesnym wyrazem twarzy powrócił mistrz do pokoju. Na szczęście nie miał czasu myśleć o tem. Ciocia Urbanowa przygotowała już klęcznik dla narzeczonych, ażeby odebrali błogosławieństwo rodziców.
— Córuniu, Franciszku! — więcej pani Kondelikowa nie mogła mówić. Słowa jej rozpływały się w płaczu. Trzęsła się cała, gdy jedno po drugiem znaczyła krzyżem; a gdy ucałowała oboje, załkała jeszcze tylko:
— Kochajcie się zawsze, i bądźcie szczęśliwi!...
Potem podszedł mistrz Kondelik i ojciec Wejwara, który ze staroświecką powagą wykonał ten obrzęd, dodając do swego błogosławieństwa:
— I w imieniu nieobecnej matki błogosławię was, dzieci kochane, i wzywam dla was błogosławieństwa Bożego.
— A ja w imieniu wszystkich krewnych — szybko przysunęła się do klęcznika ciocia Urbanowa, nim narzeczeni zdołali powstać. Na tę chwilę oczekiwała cały dzień.
Nastąpił podjazd powozów; komendę i utrzymanie ładu objął pan Beczka, wprawny w rzeczach podobnych.
Mistrz Kondelik, który się starał schudnąć trochę w nieszczęśliwym, obcym fraku, odczuwał, jakie dobrodziejstwo wyświadcza mu dziś doświadczony przyjaciel. Sam nie był zdolny do niczego.
Pary wychodziły, pokój się opróżniał, Pepcia patrzyła uparcie przed siebie. W miarę jak ubywało ruchu koło niej, jak się oddalały i w sieni cichnęły głosy, chwytało ją coś nagle mocno za serce. Dawne życie się kończy, nadszedł ostatni moment. Nie płakała, ale cała jej postać była płaczem. Blada, z ustami drżącemi stała z niezmiernym żalem w sercu za tem, co niknęło na zawsze.
Pani Kondelikowa stała obok niej, wpijając się oczyma w córkę. Przeczuwała, co się z jej dzieckiem dzieje! Łagodnie dotknęła córki i rzekła zcicha:
— Tak, moje dziecię, podaj rękę Wejwarze, wyjdziemy ostatni...
Pepcia ścisnęła rękę matki i szepnęła:
— Mamusiu!
Nagle wszakże wyrwała się matce i pośpieszyła do swej sypialni. Rozejrzała się poraz ostatni w dotychczasowem mieszkaniu, podeszła do łóżeczka, spojrzała na krucyfiks, który nad niem wisiał, dotknęła się końcami palców i po trzykroć się przeżegnała.
Wzruszenie pani Kondelikowej, która pośpieszyła za córką i widziała nieme to pożegnanie i prośbę do Ukrzyżowanego o siłę, zmieniło się w płacz. Wszystko rozpływało się przed nią w niewyraźne kontury, nawet postać córki.
— Pójdź, dziewczę, pójdź — zawołała — Franciszku, chodź pan po nią...
Wejwara, sam blady cały, podszedł i mówił półgłosem:
— Pepciu, Pepciu!
Pepcia podała mu rękę, a gdy przechodziła przez kuchnię, zatrzymała się przy służącej Kasi, już również wystrojonej do kościoła.
— Panienko, niech ci Bóg da szczęście.
Tłuste wargi Kasi pokryły rękawiczkę oblubienicy głośnemi pocałunkami.
Pepcia odciągnęła rękę, pochyliła się ku Kasi i szczerze pocałowała ją w usta. Dziękowała jej tem za wszystkie usługi i jednocześnie przepraszała za wszystko.
Biały atłas szeleścił w sieni ku schodom, a głośne łkanie Kasi towarzyszyło szelestowi.
— Zamknij dobrze, Kasiu — napominała pani Kondelikowa i śpieszyła za córką i panem Wejwarą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trochę po pół do piątej pochód weselny wychodził z kościoła.
Za nim garnęli się ciekawi, którzy jeszcze poraz ostatni chcieli widzieć pannę młodą, obdarowane żebraczki tłumnie prosiły o błogosławieństwo Boże dla młodej pary, powozy zajeżdżały, odzywała się komenda pana Beczki, goście weselni wsiadali i za chwilę turkotały powozy na plac Wacławski. Mistrz Kondelik pojechał prosto do domu, ażeby się pozbyć tortur.



XXIX.
Gdzie pan teść?

Pomimo, że ślub odbył się wieczorem i pomimo, że, jak już wiemy, fakt stał się w drugiej połowie listopada, na życzenie szczęśliwej mamusi Kondelikowej były prawie wszystkie powozy otwarte. Niech cały świat widzi jej córkę jako pannę młodą, i całą tę paradę, jaka jej towarzyszy! Gorące życzenie pani Kondelikowej, choć trochę dziwaczne, popierała miła, jasna pogoda, uczyniono jej więc zadość.
Zresztą pamiętała o wszystkiem, ażeby się Pepcia nie zaziębiła, a przecież o Pepcię głównie tu chodziło. Kazała jej zrobić zgrabny płaszczyk z białego atłasu, starannie watą podszyty i bogato puchem łabędzim ozdobiony.
Gdy powozy ruszyły, pani Kondelikowa, która z budowniczym Beczką siedziała w czwartym, rozejrzała się troskliwie, w jakim kierunku jadą, i zwróciła się do swego sąsiada:
— Wiedząż, którędy mają jechać, panie architekcie?
— Wiedzą, wiedzą, szanowna pani, niech się pani nie troszczy. Pojedziemy ulicą Szczepana, przez plac Wacława, Owocową, Ferdynanda, Spaloną i Purkyniego do Besedy. Umyślnie wybrałem najdłuższą drogę.
— Bardzo dobrze, panie architekcie — mówiła pani Kondelikowa z wyrazem zadowolenia — jesteśmy panu bardzo wdzięczni, tu potrzeba było męża doświadczonego. Raz w życiu człowiek jedzie na wesele, gdy je wyprawia własnemu dziecięciu, więc potrzeba doświadczonych panów aranżerów. Byle tylko nie jechali bardzo szybko — dodała prędko.
— Nie, szanowna pani, nakazałem, ażeby jechali zupełnie wolno...
— To dobrze — odetchnęła. — Pepcia nieprzyzwyczajona do tego, Boże, kiedyż ona jeździ! Szybka jazda roztrzęsie wszystkie wnętrzności, a dziś jest to najmniej pożądane...
Pan budowniczy Beczka kiwnął głową na znak, że rozumie wszystko.
Pani Kondelikowa, szczerze mówiąc, obawą o Pepcię zasłaniała prawdziwą przyczynę, dlaczego życzyła sobie wolnej jazdy. Niech się na nich świat napatrzy, niech ma dość czasu napatrzenia się na pannę młodą, na pana młodego, na wszystkich — i — na szczęśliwą matkę także...
Powozy jechały przez ulicę Szczepana, przez plac Wacława, powoli, prawie majestatycznie. Pani Kondelikowa patrzyła niby uparcie przed siebie, ale widziała wszystko i pochlebiało jej niezmiernie, że się ludzie zatrzymywali już zdaleka, że ciekawie spoglądali na powozy, głównie na kobiety, a mianowicie na panienki. Dziś chciałaby każda być na miejscu Pepci, każdaby chciała być panną młodą. A gdy się trafiło, że przypadkiem któryś z przechodniów poznał w powozie pana młodego i zdjął kapelusz, kłaniając się i kiwając przyjaźnie głową, pani Kondelikowa zawsze kłaniała się także jaknajuprzejmiej, dziękując za córkę, za siebie, za całe towarzystwo. A gdy zasłyszała z ust której z przystających cór Ewy półgłośną uwagę: jaka ładna narzeczona! rosło jej serce dumą. Gdy zaś posłyszała nawet: przystojna para! rozpływała się w szczęściu. Tak właśnie przedstawiała sobie jazdę z kościoła! Wcale się nie gniewała, że ślub był tak późno (co ją z początku oburzało trochę, choć się do tego nie przyznała), na ulicach bowiem płonął gaz, światła było dosyć, więc też gdy się znaleźli na ulicy Owocowej, na ulicy Ferdynanda, gdzie aż błyszczało od światła z niezliczonych kandelabrów i latarń przed wystawami zakładów bogato ozdobionych, pani Kondelikowa była w siódmem niebie.
Pani Kondelikowa nie czytała nigdy wiele, za jej czasów nie było jeszcze „Minerwy”, nie uczęszczała także do wyższego zakładu wychowawczego dla dziewcząt, nie wiedziała nic a nic o rydwanach tryumfalnych rzymskich imperatorów, o ich powrotach z pola bojów zwycięzkich i o jeździe po ulicach rozszalałego Rzymu. Ale gdyby była wiedziała, nie wahałaby się porównać cezara, kroczącego majestatycznie na czele pochodu, z bogatemi łupy, aby podziw wzbudzić tych plebejuszów, którzy ledwie zdążyli uciec z przed kopyt bujnych rumaków.
A gdy powozy, skręciwszy wolnym, uroczystym kłusem na ulicę Władysława, stanęły przed Mieszczańską Besedą, żałowała pani Kondelikowa, że już się skończyło. Dziś byłaby jeździła po Pradze do rana, przecież już nigdy tak nie pojedzie.

∗             ∗

Przed portykiem Besedy stał szwajcar w świątecznej liberyi, ogolony gładko, kręcąc lewicą potężne rude wąsy, z prawicą przygotowaną do otwierania powozów z gośćmi. Teraz podskoczył, klamki zazgrzytały, wychodzili goście.
Pan Beczka porządkował pochód na górę.
Najpierw para nowożeńców, potem drużba z Amalką, za nimi pan Hupner z Tonią, potem matka ze starym panem Wejwarą, potem ciocia Urbanowa z panem radcą, a dalej reszta, jak nakazywał stopień pokrewieństwa, lub znaczenia społecznego.
Pan Beczka przykazał, ażeby dwa fiakry na wszelki wypadek pozostały, wynagrodził resztę napiwkiem, i pochód szedł na górę, po szerokich schodach, uroczyście, w milczeniu. Ciszę przerywał tylko szelest atłasowych i grogrenowych sukien, sunących w górę po schodach, wyżej, wyżej.
Weszli prosto do mniejszej sali, oświetlonej uroczyście, po której środku stał długi, szeroki stół, utworzony ze stołów, ustawionych poprzecznie, pokryty obrusem bielutkim, talerzami błyszczącemi, potrójnie ustawionemi, obok których był garnitur wyczyszczonych przyborów, puharów iskrzących się, kieliszków kryształowych i innych z odcieniem lekko zielonawym. Na stole wzdłuż znajdowały się salaterki z sałatą i kompotami, po środku wspaniały bukiet w bogatym wazonie, a obok każdego talerza mały bukiet.
Tu umieją urządzać takie uczty!
Pani Kondelikowa wstrzymała oddech, gdy przebiegła oczyma stół, nigdy bowiem jeszcze nie uczestniczyła w uczcie weselnej w hotelu, w restauracyi. Czyżby to mogła w ten sposób urządzić w domu! Żaden kredens rodzinny nie obfituje w taką ilość przyborów, różnych naczyń i szkła, nawet zbierając po wszystkich krewnych nie znalazłaby takiego bogactwa.
Wokoło stało poważnie, wyczekująco czterech kelnerów, we frakach, z białemi krawatami i wykrochmalonemi gorsami, w białych rękawiczkach, a na ich czele, jak jenerał, sokolim okiem przebiegając poraz ostatni wszystkie przygotowania, w czarnym kostyumie spoglądał na salę sam właściciel restauracyi. Mistrz Kondelik, mieszczanin, długoletni członek Besedy, opłacający rocznie piętnaście reńskich, wyprawia wesele jedynej córce, to wymaga szczególnej baczności.
Na widok pierwszej pary nowożeńców, pochyliła się postać restauratora w pełnym szacunku ukłonie, poczem podał obojgu rękę, wypowiedział w kilku słowach życzenia, i już śpieszył ku drugiej parze, ku trzeciej, ku wszystkim innym, podając rękę i witając wszystkich uprzejmie.
— To pan Wacek, restaurator Besedy — szeptał pan Beczka.
Ciocia Urbanowa porwała panią Kondelikową w swe objęcia.
— Miły ten restaurator, bardzo grzeczny, bardzo, ciekawam jaka też będzie uczta?
— Sądzę, że dobra — odparła szeptem pani Kondelikowa — po trzy reńskie od osoby.
Ciocia Urbanowa mlasnęła językiem.
Wejwara zdejmował płaszczyk z panny młodej, Slawiczek i Hupner obsługiwali podobnież swoje druchny, starszym paniom pomagali kelnerzy, panowie zdejmowali palta.
Energiczny pan Wacek dostrzegł wnet okiem znawcy, kto w tym tłumie jest matką, podskoczył i pytał z uszanowaniem, czy zupa ma być podana zaraz, czy też może odpoczną „szanowni” trochę i odetchną sobie.
— Poczekamy — odparła pani Kondelikowa jak najuprzejmiej — poczekamy, aż przyjdzie mój małżonek, wstąpił do domu...
Zwykle mawiała pani Kondelikowa „mój”, albo „mąż”, dziś wyraziła się uroczyściej: „małżonek.”
— Dobrze! — ukłonił się restaurator.
W sali było napalone, ale jak zawsze, powiał na wstępie pewien chłód. Nikt nie wiedział, kto ma zacząć, przemówić, nikt nie odważył się usiąść pierwszy, nikt nie zdobył się na słowo głośniejsze.
Sytuacyę ratował pan Beczka, który podszedł do restauratora, pomówił z nim o czemś, a restaurator kiwnął głową z uśmiechem, porwał jednę z butelek, zręcznie wyjął korek, mrugnął na kelnerów, ci pochwycili małe kieliszki, i pan Wacek nalewał. Pan Beczka wziął tackę z pełnemi kieliszkami i podawał gościom.
— Szanowni państwo, nie dlatego, że jest listopad, ale podług starego, dobrego zwyczaju, napić się powinniśmy koniaku. To rozgrzewa, łamie lody i przygotowuje żołądeczek, zaostrzając apetyt. Na zdar!...
Podał Wejwarze, pannie młodej, wszystkim po kolei, ostatni kieliszek biorąc sobie. Pan Beczka ukłonił się nowożeńcom, zawołał wesoło: „Żyjcie!” i wychylił kieliszek. Wszyscy starali się iść za jego przykładem, nawet ciocia Urbanowa. Ale biedaczka zakaszlała się strasznie, zarumieniła, oczy zalały jej się łzami i wyciągając rękę z opróżnionym kieliszkiem wołała wystraszona:
— Na Boga! Gryzie to jak trucizna!
— To zdrowo! — śmiał się pan Beczka — każda żyłka zdaje się mówić, daj jeszcze! Przywyknie szanowna pani, przywyknie, najlepszy medykament na influenzę.
Stary pan Wejwara pochylił się do ucha córki i rzekł szeptem:
— Uważnie, dziewczyno, pomału! Ten trunek jest przynajmniej po cztery reńskie!
Po tym pierwszym toaście, a głównie po zakaszlaniu się cioci Urbanowej, prysnęły lody, towarzystwo zaczęło rozmawiać z sobą. Pierwsze głośne słowa budziły jeszcze echo w sali, ale powoli rozgawędzili się wszyscy, potworzyły się grupy po dwoje, po troje, jedni odchodzili znów i przyłączali się do innych, pan budowniczy Beczka podchodził do każdego, a gdy obszedł towarzystwo, powrócił do butelki z koniakiem i nalał po raz drugi. Z tego skorzystał Slawiczek, podsunął się i podał także swój kieliszek.
— Pij młodzieńcze, pij — pobudzał pan Beczka — już zapłacone i dobry trunek. Są jeszcze inne koniaki z gwiazdkami, onegdaj zaprosił mnie na taki koniak kamieniarz, który mi robi portyki; na etykiecie same gwiazdki, wokoło pełno drutu, ale w butelce jakby tynktura do wywabiania tłustych plam. Ten jest dobry, tego się pan trzymaj...
Pan Beczka był znawcą i Slawiczek postanowił sobie, że się dziś będzie trzymał nietylko tego koniaku, ale wogóle pana Beczki. Od niego się człowiek czegoś nauczy — i użyje trochę.
Minuty płynęły, upłynął kwadrans, mistrz Kondelik się nie pokazywał. Pierwszy zauważył to stary pan Wejwara, który powoli, różnemi drogami aż do syna się doszurgał, pochylił i szeptem zapytał:
— Franciszku, gdzież jest pan teść?
Wejwara dopiero teraz zauważył, że brak tu jednej z głównych osób. Przebiegł oczyma po zgromadzonych — tatki Kondelika niema.
Zostawił ojca i narzeczoną i na palcach skierował się ku pani Kondelikowej.
— Mamusiu — spytał stłumionym głosem — gdzież jest pan teść?
— Pojechał do domu — szepnęła pani na ucho — ażeby wziąć inny surdut, ale powinien już powrócić...
Spojrzała na zegar: była piąta.
Upłynął znowu kwadrans i teraz przybliżył się do Wejwary pan radca Wonasek:
— Kolego, gdzież macie teścia? Nie stało mu się co złego?
Wejwara rozejrzał się roztargniony. Rzeczywiście — nawet o tem nie pomyślał, ale mogłoby mu się coś stać. I znów szedł do pani Kondelikowej.
— Mamusiu, gdzie jest właściwie tatko? Byle mu się coś złego nie stało...
Pani Kondelikowa drgnęła. Dziwne to naprawdę, że tak długo bawi. Są już tu pół godziny, a zanim dojechali, trwało także chwilę, więc właściwie mógł przybyć prędzej niż oni, gdzież przeto jest, dlaczego nie przychodzi? Dziś, gdy każda minuta tak jest droga, opóźniać się!
— Idź, idź, Franciszku do Pepci — odrzekła roztargniona — tatko musi przyjść lada minutę...
Panią Kondelikową opanował strach. Nie, dłużej czekać nie można. Zdecydowała się, wyszła z pośpiechem do szatni, zarzuciła płaszcz na ramiona i już otwierała drzwi, gdy pochwycił ją ktoś za rękę. Był to Wejwara.
— Gdzie mamusia idzie? — spytał zaniepokojony.
— Pojadę po tatkę, zaraz powrócę — odparła prędko. — Może nie umie otworzyć szafy, nie znalazł klucza...
— Ależ to ja pojadę! — wstrzymywał ją Wejwara.
— Co też ty mówisz, Franciszku! Ty musisz pozostać przy pannie młodej.
Wyrwała się panu młodemu i śpieszyła ze schodów, a śpieszyła dlatego, że nie była siebie pewną. A nuż rzeczywiście wetknęła gdzieś klucze od szafy...
Po chwili turkotał powóz na ulicę Jeczną, jak piorun i po pięciu minutach stanął przed domem, i oto tu także stała dorożka pana Kondelika. Mistrz jest zatem w domu, napróżno dobijając się do szafy.
Pani Kondelikowej mocno biło serce, gdy wchodziła na schody. Usłyszy ona od niego ładną litanię na kobiecy porządek! Ale niech tam — byle go przywiozła do Besedy.
Weszła na trzecie piętro, ledwie nogi czuła pod sobą, odetchnęła i skierowała się do mieszkania. Weszła do kuchni — cicho, uczuła straszną trwogę. A nuż kto napadł, zamordował, ograbił Kondelika.
Przeszła przez ciemną kuchnię, nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi pokoju, weszła.
Mistrz siedział przy stole, podpierając brodę dłońmi, i patrzył na lampę. Jakgdyby nie słyszał, że drzwi się otwarły, podobny do „lunatyka”, jak później zwierzyła się cioci Urbanowej pani Kondelikowa.
— Kondeliku! — zawołała.
Mistrz odwrócił wzrok od lampy i utkwił oczy w małżonce.
— Idziesz nareszcie! — odezwał się smutnie.
— Na Boga żywego! — wołała — tam na ciebie czekamy jak głupcy, a ty tu siedzisz i dumasz.
— Dumam! — potakiwał Kondelik.
— O czem myślisz Kondeliku! Teraz! Może przemyśliwasz nad tem, ażeby cię na tem fotelu przenieść do Besedy?
— O tem nie, Betty, nie, ale wyczekuję sposobu wydostania się z tego zatraconego fraka.
I mistrz wstał. Spostrzegła, że małżonek dotąd jest we fraku.
— Czemu tego nie zrzucisz z siebie, na Boga, czemu?
— Bądź tak dobra, zdejm mi go — rzekł mistrz w przystępie nagłej wściekłości i rozciągnął obie ręce.
Pani się przeraziła, nietylko tego wybuchu wściekłości, ale i fraka. Właściwie nie był to już frak, lecz jakaś kamizelka z długiemi połami, do której przyczepione wisiały oba rękawy, połączone z frakiem wązkiemi tylko paskami materyi. Oba rękawy wyrwane były ze szwów, co świadczyło o gwałtowności, z jaką mistrz starał się pozbyć ciasnego ubioru. Gwałtowi temu uległy powoli oba rękawy, ale stan siedział dotąd mocno na ciele Kondelika, jakby przyrośnięty. Widząc, że daremne są jego wysiłki, padł Kondelik na krzesło i — czekał. Z fraka nie mógł się wydostać, a z wyrwanemi rękawami na wesele także iść nie mógł.
Pani Kondelikowa nie przemówiła już ani słowa, by nie tracić czasu. Pochwyciła za jeden rękaw, ażeby małżonka uwolnić, ale próba jej miała tylko ten skutek, że się rękaw odłączył i został jej w ręku. Za to wysunęło się zeń ramię mistrza.
— Jeden jakby już! — odsapnął Kondelik — teraz urwij drugi, a potem zajdź do laboratoryum artyleryi, by tę resztę rozerwali dynamitem. Inaczej się z tego nie wydostanę.
Pani Kondelikowa łykała ślinę, tak ją dusił gniew ogromny na męża, za to że wlazł w obcy surdut, na krawca, który tę przeklętą „piszczałę” podrzucił, na biedny frak, na cały świat.
Właściwie wszakże na gniew nie było czasu, główne zadanie polegało teraz na tem, aby wyswobodzić małżonka z ruin fraka, ubrać go w surdut i zawlec na wesele.
Wzrok pani Kondelikowej padł na nożyk męża, leżący na stole, i zrodził się w niej nowy pomysł. Pochwyciła go, otworzyła najmniejsze ostrze i zawołała na małżonka:
— Stań tutaj, Kondeliku, dobrze pod światło, obróć się, stój prosto, nie ruszaj się, popruję to na tobie...
— Tylko nie zajedź w mięso! — napominał Kondelik.
— Cicho bądź! — rozkazała pani i wzięła się do dzieła.
Byle pochwycić pierwszy ścieg, potem pójdzie już dobrze. Udało jej się doskonale. Nożyk wrzynał się w szew, nić trzaskała, frak na plecach się otwierał i wkrótce ukazała się jasna podszewka kamizelki. Po pięciu minutach ściągała z małżonka boki nieszczęśliwego fraka, na które mistrz spoglądał z najwyższą pogardą, i ubierała go w surdut. Włożyła mu kapelusz na głowę, w rękę wcisnęła białe rękawiczki, zerwała z lewej połowy fraka gałązkę rozmarynu, przypięła ją mężowi na pierś, wypchnęła go z kuchni, zagasiła lampę, wybiegła szybko za mistrzem, zamknęła kuchnię, i za chwilę rozległ się turkot powozu zmierzającego do Besedy.
Nie przemówiła ani słowa przez całą drogę, wszystko w niej wrzało. Dopiero, gdy przed Besedą wyszli z powozu i wchodzili po schodach do sali, obróciła się do mistrza i zapytała:
— Teraz mi powiedz Kondeliku, co byłbyś zrobił, gdybym po ciebie nie była przyjechała. Mów!
Mistrz spojrzał na małżonkę, a potem patrząc w nieokreślonym kierunku, znów się tu jej wydał, jak lunatyk, odpowiedział wolno:
— Co byłbym zrobił? Byłbym wam na wesele posłał depeszę z życzeniami...
Nie, z nim mówić nie można! Pani Kondelikowa zacięła mocno usta i milcząc, raźnie szła po schodach.
Gdy się pan Kondelik ukazał na progu sali, wyrwało się z ust wszystkich gości weselnych radosne „aaah!“ Wszyscy już bowiem niecierpliwie czekali na pierwszy numer programu pana Wacka, a restaurator rozkazał uroczyście starszemu kelnerowi:
— Zupę do góry, Ferdynand!



XXX.
Do domu!

Pan Kondelik, wszedłszy na salę, prosto skierował się ku krzesłu, wyznaczonemu przez pana budowniczego Beczkę, padł na nie ciężko i ledwie rozejrzał się po towarzystwie. Ojciec Wejwary, któremu się teść syna od początku bardzo podobał, śpieszył do nowego przyjaciela i witając go, pytał troskliwie:
— Gdzie to chodziliśmy, papo? Już się naprawdę niepokoiliśmy, że pana co...
— Gdybyś pan wiedział, co mnie spotkało! — odpowiedział mistrz Kondelik — jako żywo nic podobnego nie widziałem. Już się z wami wszystkimi żegnałem w duchu.
Pan Kondelik robił przytem minę tak poważną, jakgdyby był uniknął co najmniej śmierci.
Ogromnie spoważniał pan Wejwara, mąż, jako prowincyonalista, milczący, ale współczujący bardzo drugim i gdy chodziło o rodzinę, pełen dobrych chęci.
— Na Boga, papo, co się stało!?
— Nie uwierzyłbyś pan temu! — zawołał mistrz Kondelik.
I już chciał opowiadać, gdy spostrzegł na progu Ferdynanda i innego jeszcze kelnera, niosących po wazie zupy, jakby świętość jaką.
— Poczekajcie, ojcze — przerwał — wprzód się posilimy, wytrawiło mnie porządnie, a mogliby nam zjeść inni...
Ojciec Wejwara powrócił na swoje miejsce, a mistrz Kondelik wyglądał niecierpliwie, aż dojdzie zupa do niego; płynęła mu ślinka. Kelnerzy zaczęli wszakże od końca stołu. Nim dojdzie do niego, potrwa dobrą chwilę, siedział bowiem ze swoją małżonką pośrodku, na „honorowem” miejscu.
— Niech dyabli wezmą te środkowe miejsca — mruczał półgłosem. — Czekałem wieczność całą, a teraz mi jeszcze najlepsze kawałki pobiorą, trzeba było siąść na brzegu...
Pani Kondelikowa łokciem trąciła małżonka, by nie sarkał tak głośno. Obawiała się, aby w swojej gadatliwości nie palnął głupstwa. Ogromnie rada była, że w tej chwili zabrzmiał głos pana Beczki, który pochylał się przez stół do Kondelika:
— Chwała ci, mistrzu, znakomity „porządek dzienny.” Któż to wybierał?
Pan Kondelik wypiął dumnie pierś.
— Komponowaliśmy to też z karczmarzem przez całe trzy tygodnie, przepiłem przytem pięć malowanych pokojów. Zupa „z ragü!” (ragoût). Podjecie sobie! Taką jedliśmy tu na bankiecie, od tego czasu mam ją w pamięci.
I zwracając się do małżonki, napominał ją:
— Uważaj, stara!
— Na co? — spytała szorstko.
— Uważaj tylko! — powtórzył.
Nie napróżno łykał ślinkę Kondelik. Po zupie przynieśli sandacza w wonnem, świeżem maśle (mistrz Kondelik zauważył, że jest to sandacz ze stawów trzebońskich, nie taki zachlapany ulicznik praski, wypłukany w perfumach Boticza i w sosie z kanałów), potem pieczeń sarnią, indyka, ogromną piramidę jakiegoś kompotu, bażanta, marmelady, później sery i nareszcie trzy półmiski lodów, w postaci lwa, amora z łukiem i dwojga serc, srebrną strzałą przebitych (był to oryginalny pomysł pana Wacka, łagodna aluzya do państwa młodych, skończony symbolizm).
Goście jedli poprostu z nabożeństwem, ale żaden z nich nie dorównał panu architektowi Beczce, który pod względem jedzenia był skończonym wirtuozem. Po każdym numerze spoglądał znacząco na mistrza Kondelika, a w spojrzeniu tem było uznanie, zgoda jego z wyborem całego programu stołowego. Pan Kondelik rozumiał, a gdyby nie był rozumiał, architekt ruchami dopełniał niemą mowę. Ile razy odłożył widelec, podnosił prawicę, przyciskał duży palec do serdecznego, potrzepał niemi mlaskał językiem.
Mistrz Kondelik rósł w dumę, wydawało mu się teraz, jakby to naprawdę jego była zasługa, jakby wszystko on gotował i piekł, a zwracając się do małżonki, spytał:
— Zapamiętałaś sobie wszystko? Uważałaś?
— Czego chcesz, Kondeliku?
— Widzisz, tak się powinno gotować! Teraz widziałaś jadłaś, więc pamiętaj, ażebym to miał każdej niedzieli — drażnił ją mistrz.
— Zrobię, zrobię ci, gdy mi na to co miesiąc pięćdziesiątkę dołożysz. Inaczej znowu będziesz jadł gęś z kapustą i najwyżej jakie kuropatwy, postrzelone w brzuch.
Z innemi uczuciami śledził numer po numerze uczty stary pan Wejwara. Był to mały kupiec prowincyonalny, w którego rodzinie, choć syto, ale jednak skromnie i prosto jadano. Dzisiejszy stół zrobił na nim wielkie wrażenie.
Oceniał w duchu, co to wszystko kosztuje, i po każdej potrawie rosło jego uszanowanie dla rodziny, do której dostał się syn przez ożenek. Mają widocznie na to, myślał sobie, są zamożni, i teraz dopiero zupełnie był przekonany, że syn jego zrobił „dobrą partyę.” Wstał, podszedł ku pani Kondelikowej, potrząsnął jej ręką i mówił z najwyższem uznaniem:
— Co prawda, to prawda, pani mateczko, co prawda, to prawda, było to znakomite! To będę małżonce opowiadał!
Słowa te spadały na panią Kondelikową, jak balsam. Zapominała powoli o niemiłej przygodzie z frakiem i już znowu znajdowała się w blogiem usposobieniu matki panny młodej, której wszystko idzie wybornie.
Podeszła także ciocia Urbanowa i szeptała pani Kondelikowej do ucha:
— Betty, nobl, nobl! Tak nie jadłam jeszcze — i trzeba przyznać, te za trzy reńskie, to nawet nie drogo. Czy dopłaca do tego coś od siebie Beseda?...
— Uchowaj Boże! — broniła się prędko pani Kondelikowa. — Co też ty sobie myślisz!
— Myślałam, że niby swoim członkom daje takie premium...
Po obiedzie damy chrupały jeszcze jakieś cukry, panowie wybierali migdały w skorupkach i gryźli je, nastąpiła chwila ciszy i trawienia.
Stary pan Wejwara podszedł do mistrza Kondelika:
— Papo, miałeś nam opowiedzieć, co cię spotkało...
Pan Kondelik przybrał wyraz twarzy poważny, przebiegł oczyma towarzystwo, czy też jeszcze kto oprócz Wejwary słucha, i zaczął:
— Nie życzyłbym nikomu, aby się znalazł w takiem, jak ja, położeniu. Już po drodze z kościoła ściskało mnie coś okropnie, a gdy jechaliśmy do Besedy, pomyślałem sobie: zajrzyj do domu. Dowiecie się, po co. Jadę, jadę, coraz mi ciaśniej. Schodzę z powozu, idę na górę, otwieram drzwi do kuchni, i ciągle nie mogę pozbawić się tego ucisku. Wchodzę do pokoju, ale teraz pochwyciło mnie to i trzyma za ręce, za piersi, za szyję, nie mogłem nawet odetchnąć...
— O, na Boga, i co dalej? — zawołał pan Wejwara.
Całe towarzystwo zwróciło uwagę, usłyszawszy wykrzyknik pana Wejwary i uważnie zaczęło słuchać...
— No, jednem słowem, trzymało mnie to i nie chciało puścić, nie i nie..
— Co to było, tatku? — odezwała się Pepcia.
— Było to całe czarne, miało ciało i dwie ręce, ale było bez nóg i bez głowy.
— To jakiś figiel — zauważył pan Beczka.
— Ładny mi figiel — mówił z powagą mistrz — nie życzyłbym tego panu! Ja się rzucam, szarpię na wszystkie strony, chcę się uwolnić, a przecież nie jestem słaby i odwagę też mam, jak wiecie, ale ani rusz, trzyma mnie, nie puszcza, nareszcie rzuciło mnie w fotel, oddech mi słabnie, już się z wami wszystkimi żegnam, myślę o żonie, o córce i Wejwarze, o dzieciach...
Pani Kondelikowa trąciła małżonka w bok.
— Nie trącaj, myślałem o nich, gdy nagle, chwała Panu Bogu! otwierają się drzwi do kuchni, i na progu stoi oto Betty, moja żona, jak anioł opiekuńczy.
— Ach ty, stary gaduło! — dąsała się pani.
— Widzi, co mnie trzyma — ciągnął mistrz, gestykulując rękami — przyskakuje ku mnie, łapie to za jednę rękę, urywa, to łapie za drugą, urywa, potem po rwała ogromny nóż, który leżał na stole, wbiła go temu czarnemu potworowi w grzbiet, rżnęła w dół i rozcięła go na poły. Byłem wyswobodzony!
— A cóż to było, Chryste Panie! — krzyknęła ciocia Urbanowa, która słuchała z zapartym oddechem i z otwartemi ustami.
Nim mistrz Kondelik zdążył odpowiedzieć, podszedł doń z przedpokoju kelner Ferdynand, zawiadamiając, że jest tu jakiś pan, który chciałby z panem Kondelikiem pomówić słów kilka.
— Czegoż chce? — zdziwił się mistrz — przecież jestem na weselu, nie może chyba żądać, ażebym mu teraz coś wymalował...
— Już namalowałeś dosyć, gaduło! — wtrąciła nadąsana małżonka.
Mistrz wyszedł i długo nie powracał. Pani Kondelikowa ciekawie spoglądała ku drzwiom, nareszcie zwróciła się do Wejwary:
— Proszę cię, Franciszku, zajrzyj tam, czego chcą od tatki?
Wejwara powrócił za minutę. Uśmiechał się nie wyraźnie i prosił teściową:
— Proszę mamusi, niech mamusia pozwoli — i jednocześnie spojrzeniem wywołał budowniczego Beczkę.
Zasłużony mistrz ceremonii zrozumiał, że obecność jego jest tam także potrzebna, wyszedł z całą powagą za Wejwarą.
W przedpokoju stał mały, drobny mężczyzna, zarumieniony z pośpiechu, przez lewą rękę miał przerzucony frak. Pan Beczka przyszedł właśnie w chwili, gdy mistrz może już po raz piąty wołał:
— Wyście mi dogodzili, kolego, wyście mnie ładnie ubrali!... Teraz go sobie zostawcie, teraz już go nie potrzebuję, spojrzyjcie tylko na mnie!...
— No tak, proszę pana, ja wiem, ale pan inżynier Kaczaba potrzebuje swego. Na szczęście, spostrzegł się w porę. Wyjeżdża rano na prowincyę, także na jakieś wesele, i musi mieć frak...
— Ależ ja go tu nie mam — rzekł mistrz — w domu wszystko zamknięte...
— Możeby szanowny pan mógł posłać kogo, bardzobym prosił...
— No, posłałbym, Kaniczko, posłałbym — mówił mistrz Kondelik — ale nie życz pan go sobie nawet oglądać. Jest w czterech kawałkach, „moja” oto porozdzierała go jak gęś, zdejmowała go ze mnie jak skórę z węgorza, bez mała nie powieźli mnie na stacyę Pogotowia ratunkowego.
Krawiec Kaniczka stał, nie pojmując nic, ale już pojmował pan Beczka.
— Pan Kaczaba, inżynier? Ależ to mój dobry znajomy, pożycz mu pan tymczasem fraka pana Kondelika, on go odda.
— Owszem, szanowny panie — mówił zakłopotany krawiec — ale pan inżynier ma o czterdzieści centymetrów w pasie mniej.
— A nie masz pan innego fraka na składzie?
— Zkądbym go wziął? Już późno, noc, nie mogę iść nawet do żadnego kolegi, a o szóstej rano, pan Kaczaba jedzie...
Pan Beczka śmiał się na całe gardło, mistrz Kondelik uśmiechał się także, pani szeptała, nie wiedząc co robić, Wejwara tarł sobie czoło, czyby nie mógł jakoś dopomódz, nareszcie rzekł:
— Jabym — mówił nieśmiało — pożyczył panu inżynierowi choćby tę swoją czamarę, i wziąłbym sobie tymczasem frak...
Pani Kondelikowa spojrzała wdzięcznie na zięcia.
— Proszę pana — odpowiedział krawiec rozpaczliwie — nie można. Pan inżynier jedzie na wesele pewnego oficera, musi mieć frak.
— Naturalnie, że musi mieć frak — mówił Kondelik bardzo gorliwie. — Inaczejby oficer nie wygrał wojny.
Pan Beczka klasnął nagle w dłonie.
— Poczekajcie, znajdzie się rada!
Wszyscy czterej z krawcem Kaniczką powrócili do sali, gdzie już towarzystwo oczekiwało niecierpliwie ich powrotu.
Pan Beczka prowadził Kaniczkę prosto do Slawiczka.
— Wstań, młody człowiecze, możesz ocalić ojczyznę.
Slawiczek powstał chętnie.
— Jakże się panu wydaje? — spytał Beczka Kaniczkę, pociągając Slawiczka za kołnierz.
Mistrz Kaniczka przeglądał toaletę Slawiczka, obrócił młodzieńca jakby manekina, znów oglądał, wyjął z kieszeni metr kauczukowy, zmierzył rękawy, tył, zmierzył frak w pasie i odetchnął z głębi piersi.
Tenby pasował! Prawie jedna miara.
— Przyjacielu Slawiczku, zdejm pan frak — rozkazał pan Beczka.
Jak automat zdjął Slawiczek frak i już go pan Beczka ubierał we frak pana Kondelika.
— Wybornie! — wołał pan Beczka — teraz wyglądasz pan dostojniej.
W sali zabrzmiał śmiech towarzystwa, śmiał się sam Slawiczek, który we fraku Kondelika wyglądał, jakby w nim tonął.
— No widzicie mistrzu — mówił pan Beczka — w domu go pan wyprasujesz, pan inżynier Kaczaba nic nie straci, a gdy pan zreparujesz tamten, będzie wszystko w porządku.
Kaniczka chciał już odejść, ale pani Kondelikowa, w szlachetnym porywie serca nie pozwoliła na to. Jedzenia pozostało dosyć, mieli więc przez całą godzinę nowego gościa.
Mistrz Kondelik nie potrzebował więcej mówić o swej przygodzie, wystarczyły odwiedziny Kaniczki. Stary pan Wejwara zauważył, że nic podobnego jeszcze nie widział.
— Mnie się to także już nigdy nie powtórzy, — śmiał się mistrz Kondelik — teraz będę ostrożnym ze wszystkiemi frakami.
— Najlepsze z tego wszystkiego — zwierzał się Slawiczek panu Beczce — że ten mój frak właściwie także nie jest moim. Pożyczyłem go sobie od naszego koncepisty.
Pan Beczka tłumił dłonią śmiech.
— Z tegoby można wykroić całą komedyę: „Wesele w obcych frakach” — zawołał wesoło.
Trwało dość długo, nim się uspokoiła wesołość, wywołana przygodą frakową, a pan Beczka nie podniecał już śmiechu, zbliżała się bowiem chwila poważna, na stole ukazało się wino i pan Beczka przygotowywał pierwszy toast na cześć nowożeńców. Niktby go nie poznał w tej chwili. Twarz jego spoważniała, głos drżał umiejętnie, kiedy zaczął mówić o starym przyjacielu, który niezmordowaną pracą stał się mistrzem w swoim fachu (mistrz Kondelik w zakłopotaniu głaskał dłonią kamizelkę i kręcił wąsy), o statecznej jego małżonce (pani Kondelikowa patrzyła uparcie przed siebie, ale nie widziała nic). Oceniał wzorowe wychowanie, jakie otrzymała córka obojga (oczy pani Kondelikowej utonęły we łzach, Pepci spoczęły aż na podłodze). Pochylił się do Wejwary, który doskonale przygotowany w domu rodzicielskim, doprowadził do tego, że go królewskie miasto Praga uznało godnym podjęcia pracy dla kraju (ojcowskie serce starego pana Wejwary ulżyło sobie mocnem pociąganiem powietrza przez nos) i wezwał wszystkich do powstania z miejsc i życzenia nowożeńcom jak najserdeczniej wiecznego szczęścia, na zdar!
Goście wstali, garnęli się do nowożeńców, podobnych teraz do piwonii, trącali się szklaneczkami i powtarzali za panem Beczką na zdar! szczęścia!
Ciocia Urbanowa pocałowała przy tem pannę młodą i powróciła do budowniczego.
— Panie Beczko — rzekła, biorąc go za rękę — wybornie słyszałam kiedyś mowę doktora Riegera, gdy odsłaniali pomnik Jungmanna na placu Franciszkańskim, ale wtedy mi się tak nie podobało, byliby mnie tam zagnietli. Wybornie, wybornie. Boże, jak ja lubię słuchać prawdziwych mówców! Dopiero wtedy człowiek poznaje, co to jest oświata, inteligencya.
Gdy umilkł trochę szum, wywołany pierwszym toastem, wstał nieśmiało zarządzający Jedliczka. Czuł, że nadeszła dla niego chwila stosowna.
„W imieniu pracujących” — jak mówił — uważa za obowiązek wznieść toast za zdrowie pana Kondelika i małżonki, z których pożycia czerpali zawsze wzór doskonałego połączenia sztuki malarskiej z cnotami rodzinnemi. Z tego połączenia wykwitnął najpiękniejszy deseń szablonu, jakim się kiedykolwiek pysznił pan Kondelik w swojej specyalności, panna Pepcia, która będzie ozdobą ścian nowego domostwa, założonego przez pana Wejwarę. Wznosi puhar za zdrowie panny młodej, jej rodziców i pana młodego.
Nowe trącania, wołania, defilada przed nowożeńcami i rodzicami panny młodej. Pan Beczka jakby był egzaminatorem, poklepał Jedliczkę poufale po ramieniu i rzekł:
— Dobrześ pan to powiedział, przyjacielu, bardzo dobrze.
Jedliczka uśmiechał się skromnie, było mu gorąco z radości, że już odbył pańszczyznę.
Znów powstał pan Beczka i pił za zdrowie rodziców Wejwary i całej rodziny, potem zdecydował się stary pan Wejwara, by powiedzieć kilka słów, „na dobrą, nową przyjaźń”, potem pan radca pił „za szczęście całego towarzystwa, by się znów w takiej harmonii zeszło niezadługo”, potem odpowiedział pan Kondelik trochę niewyraźnie na toast Beczki i Jedliczki.
Przez cały ten czas kręcił się Slawiczek na krześle i bez ruchu, ściskając dłońmi głowę. Laury oratorskie innych nie dały mu spokoju, musiał także coś przemówić. Przeszkadzał mu trochę „cielisty” frak pana Kondelika, w którym niknął na poły, ale poprzednie toasty dodawały mu odwagi.
Zaczął półgłosem, duszony olbrzymią tremą, ale szczęśliwie zwyciężył początki żeglugi i mówił, szastając pauzami i dłuższemi przestankami. Zwijał słowa swoje jak bukiet, lub lepiej jak duży wieniec, aż się chwilami znajdował w niebezpieczeństwie, że swoją nić czerwoną zgubi zupełnie. Wielbił piękną pannę młodą i wyrażał żal, że na potężnym tym pniu (panie Kondeliku!) łączącym się z świeżym bluszczem (panią Kondelikową!) wyrosła jedyna tylko róża, panna Józefina. Jakże byłby szczęśliwy, gdyby obok niej rumieniło się jeszcze jedno dziecię, po które mógłby sięgnąć on, nic się nie obawiając cierni.
— No, dyabli wiedzą, co Pan Bóg da — wtrącił pan Kondelik po cichu za co droga połowica dokładnie udepnęła go w nogę.
— Slawiczku, Slawiczku! — trącił mówcę budowniczy Beczka, któremu się te ciernie wydały niebezpiecznemi, zauważył bowiem, że się pani Kondelikowa zarumieniła.
Ale stryj Wejwara, rzeźbiarz, któremu się porównanie niezmiernie podobało, uważał interwencyę pana Beczki za jakieś nieporozumienie i wołał:
— Wybornie, wybornie!
— ...A zatem — kończył Slawiczek — nie mając szczęścia, bym pił za zdrowie siostry panny młodej, czynię to za powodzenie szanownej miłej druchny, panny Amalii Myszkówny.
Towarzystwo licznemi toastami już tak było oszołomione, że może nikt nie zrozumiał znaczenia słów Slawiczka, który chciał tylko wybrnąć z kłopotów. Nie wiedział, nieborak, jakby się dostać nareszcie do swojej druchny. Na jego szczęście, nie było czasu na rozbiór treści. Już brzęczało szkło, a pani Myszkowa uśmiechała się wdzięcznie. Ciocia Wejwarowa piła także, ale w tej chwili przebiegła jej przez głowę myśl, dlaczego właściwie jedna z jej córek nie jest druchną?
Pan Beczka zaproponował później zagadki, przypomniał sobie jakieś deklamacye, a gdy się i to wyczerpało, zasiadł do pianina w kącie i grał. Był wprawdzie lepszym budowniczym niż pianistą, ale goście wytańczyli się doskonale.
Było już po pierwszej po północy i jeszcze się nikomu nie śniło, aby myśleć o domu. Tylko Wejwara i Pepcia już dawno byli widocznie znudzeni i Wejwara co chwila pochylał się ku pannie młodej, szepcąc jej jakieś słówka do ucha, Pepcia nie odpowiadała, kiwała tylko główką, lub jakby zakłopotana, rozglądała się po sali.
Wejwara dobrze pamiętał, co mu rzekła matka Kondelikowa o północy.
— Franciszku — mówiła — ty i Pepcia, nie powinniście pozostać z nami do końca. Gdy będziecie zmęczeni, jedźcie do domu, ale ukradkiem, by tego nikt nie zauważył, rozpędzilibyście całe towarzystwo. Najlepiej wam będzie, gdy zostaniecie sami...
I ścisnęła mu dłoń, bardzo uprzejmie ją ścisnęła, a na Pepcię spojrzała wzrokiem pełnym współczucia.
Od tej chwili nie myślał Wejwara o niczem innem, jak o ucieczce. Sposobność wydarzyła się nareszcie. Pan Beczka wykonywał właśnie jakąś sztukę magiczną i całe towarzystwo skupiło się około niego. Teraz zatem...
Wejwara trącił Pepcię, zdawało się jednak, że tego Pepcia nie zauważyła, pociągnął więc ją za rękaw i szepnął: „Pepciu — Pepciu — chodźmy!...”
Pepcia patrzyła przed siebie, jak we śnie. Wyszli tylnemi drzwiami, a chód Pepci zdradzał jakby lekki opór.
W przedsionku, Wejwara pośpiesznie ubrał pannę młodą, by ich nikt nie spostrzegł i nie zatrzymywał, uniósł jej tren, otworzył drzwi i poprowadził ją ze schodów. Za minutkę siedzieli w powozie i już jechali obok jatek, koło wieży, ulicą Żytnią ku Winohradom.
Pepcia siedziała w kącie bez ruchu, jak posąg. Wejwara zaraz na początku jazdy pochwycił ją za rękę, ściskał dłoń i w krótkich przestankach pochylał się ku niej i pokrywał całusami. Z gardła wymykały się tylko pojedyncze słowa, bez związku; Pepcia nie odpowiadała, drżała lekko i chwilami zdawało się jakby chciała uwolnić dłoń z rąk Wejwary.
Powóz stanął w ulicy Czelakowskiego. Wejwara pomógł Pepci zejść, otworzył po cichutku bramę, i delikatnie, ostrożnie prowadził Pepcię, ażeby się nie potknęła.
Weszli na górę. Wejwara wyjął klucz z kieszeni i starał się otworzyć. Ale klucz nie chciał wejść w zamek. Wejwara powtórzył próbę, nareszcie zapalił zapałkę i świecił sobie, ażeby zobaczyć co przeszkadza i zobaczył rzecz dziwną. W zamku tkwił klucz, wewnątrz z przedpokoju!
— Pepciu! — szepnął zmieszany Wejwara — we drzwiach jest klucz! Ktoś tam jest!
I w tej chwili skrzypnęły wewnątrz któreś drzwi.



XXXI.
Pod własnym dachem.

Przerażona Pepcia patrzyła na drzwi, a gdy się za nimi dał słyszeć szelest, opanował ją nagły strach. Pochwyciła Wejwarę za ramię i ciągnąc go od drzwi ku schodom, szeptała śpiesznie:
— Chodź pan prędko, proszę pana, weszliśmy do obcego domu!
W tej chwili zapomniała znowu, że od powrotu z kościoła mówią sobie „ty”.
— Nie weszliśmy, Pepciu, przecież innej bramy nie byłbym otworzył swoim kluczem — odpowiedział szeptem Wejwara!
— Jesteśmy zatem na innem piętrze — ciągnęła uparcie Pepcia, zmuszając ciągle Wejwarę do powrotu, nim się drzwi otworzą.
— Nie jesteśmy Pepciu — stłumionym głosem, ale dobitnie odparł Wejwara — jesteśmy na drugiem, liczyłem schody...
— Omyliliśmy się co do drzwi w takim razie.
Wejwara podniósł rękę z zapałką. Dopalała się wprawdzie, ale wystarczyła jeszcze, by oświetlić białą, emaliowaną tabliczkę na drzwiach, na której ozdobnem pismem błyszczało: Franciszek Wejwara. Była to jedna z drobnych niespodzianek pana Kondelika, który tabliczkę sam obstalował i na drzwiach mieszkania przyszłego zięcia wczoraj, czy onegdaj przybił.
Wtem zapałka Wejwary dopalała się aż do końca palców. Rzucił resztę na ziemię, ogarnęły ich ciemności, ale równocześnie także zachrzęścił klucz w zamku, drzwi się otwarły i do sieni wpadło z przedpokoju światło płomienia gazowego, który jasno oświetlał postać... pani Kondelikowej.
— Już jesteście, dzieci? — witała ich uprzejmie cofając się. — No to chodźcie, chodźcie...
— Mamusia! — zawoła Pepcia.
— To dopiero musicie się dziwić! — uśmiechnęła się pani Kondelikowa. Ale nagle rzekła z gniewem: — Głupia dziewucha, ta Kaśka. Nakazałam jej, by poszła z wieczora i napaliła wam w pokojach. Kiedym sobie o tem o północy przypomniała i zapytałam ją, siedziała od piątej w kuchni Besedy i ciągle jadła, popatrzyła na mnie jak wypłosz. Jezus Marya, proszę pani, zapomniałam na śmierć! Wierzę. Koło niej biegali ciągle kelnerzy, bawiła się z nimi, ciągle hihihi, hahaha — a wy byście tu pomarzli! Jeszcze dobrze, że miała drugi klucz przy sobie! Wzięłam go, wykradłam się, siadłam do powozu — i teraz palę wam tu wszędzie. Będziecie mieli jak w łaźni. O tej porze jest w nieopalanym pokoju gorzej, niż na ulicy, ściany całe zimne...
— Mój Boże! — rzekł Wejwara — a jam nawet nic nie zauważył...
— Że między wami nie siedzę, co? — śmiała się pani Kondelikowa — dobrze, że tego nikt nie zauważył.
— A mnie było tak żal, żem się z mamusią nawet nie pożegnała — mówiła Pepcia takim tonem, jakby się to nawet teraz niedało powetować.
— No widzisz, dziecko, pożegnasz się teraz. No, chodźcie chodźcie, i zrzućcie z siebie wierzchnie ubranie, odpocznijcie sobie...
Pani Kondelikowa otworzyła przed nowożeńcami drzwi do pokoju i przycisnęła się ku ścianie, pozostawiając im wolne wejście, jakby byli państwem, a ona odźwierną.
Weszli do jadalni i rozejrzeli się wokoło. Drzwi do salonu na lewo i do sypialni na prawo były pootwierane naoścież, we wszystkich pokojach palił się gaz. W salonie i w jadalni jasnym, białym płomieniem, a w sypialni tłumił światło barwny klosz. Było tam tak różowo, niebieskawo, zielonawo, tajemniczo, jak w bajce, jakby tęczowe oświetlenie, w którem się przedmioty niejasno odbijały, jakby były pociągnięte cieniutkiemi, z mgły utkanemi zawojami. Gdy tam Pepcia spojrzała, przebiegł po jej ciele chłód. Ale wnet potem zrobiło jej się gorąco.
— Za bardzo tu napaliłaś, mamusiu — mówiła roztargniona — tak gorąco!
— Więc rozbierz się, dziecię — mówiła matka dobrodusznie i już ściągała płaszcz z córki. — Ale gorąco tu nie jest, Pepciu, to ci się zdaje, boś się zmęczyła po schodach, siedemnaście stopni, nie więcej córuniu.
— Poco wszystkie te drzwi pootwierane, i poco obie połowy? — pytała Pepcia.
— Właśnie dlatego, by wszędzie było jednakowe powietrze, córko moja. Wiesz, w ten sposób się najlepiej rozgrzewa mieszkanie. Potem sobie róbcie, jak chcecie. Od tej chwili, ty tu jesteś panią.
Z temi słowy brała pani Kondelikowa welon panny młodej i odpinała go. Prawie nieznacznie pocałowała ją o szepnęła na ucho:
— Wianuszek zostawię ci we włosach, zdejmie go Wejwara...
Papcia patrzyła w tej chwili gdzieś — gdzieś daleko, po przez te ściany. Może sama nie wiedziała w tej chwili, że tak zupełnie bezwiednie rozpina się i zdejmuje bransolety.
Pani Kondelikowa położyła płaszcz Pepci na kanapę, starannie składała welon, by go położyć na wierzchu. Naraz zawołała:
— Patrz, Pepciu, ktoś ci welon naderwał, brak końca.
Rzeczywiście brakowało kawałka, pewno uczyniła to druchna, Amalka Myszkówna. Jeśli się druchnie powiedzie urwać kawał welonu panny młodej, by tego ta ostatnia nie zauważyła, wyjdzie także niedługo za mąż. Amalka widocznie pragnęła czepeczka.
Wejwara zrzucił palto i powiesił je na wieszaku w przedpokoju; był roztargniony. Od chwili, gdy im pani Kondelikowa otworzyła drzwi, zajmowała go tylko jedyna myśl. Nie przypuszczał, że ją tu zastanie, więc teraz rozstrzygał w duchu poważną kwestyę: czy pozostanie u nich pani teściowa, a w takim razie, gdzie będzie spała? Inaczej to sobie wyobrażał...
Pani Kondelikowa odstąpiwszy od Pepci, wzięła ozdobny haczyk stojący obok pieca, pogrzebała w piecu, przyłożyła łopatkę węgla, poszła to samo wykonać do saloniku i nareszcie do sypialni. Potem, rozglądając się po całem mieszkaniu, mówiła na pół do siebie, na pół do nowożeńców.
— Moje dzieci, macie wszystko w porządku. Rolety są spuszczone, woda do mycia w konewkach, do rana się dobrze w pokojach ociepli. Wodę do picia macie w kuchni na oknie, postawiła ją stróżka przed drzwiami, nim zamknęła bramy domu. Do śniadania masz wszystko przygotowane, Pepciu, młynek, kawę w tej puszce i ciasto także. Tak, dzieci, tak. Jeśli chcesz, Pepciu, przyłóż potem jeszcze, lub przyłoży Wejwara. Ale tu jest cieplutko. No, a com jeszcze chciała. Jutro przyjdźcie do nas na obiad, nie zapomnijcie o tem. Do południa wystarczy wam czasu do rozgospodarowania się w domu. Ojciec Wejwara i Tonia przyjdą także. Nie zapomnijcie zakręcić gaz, dzieci, by się nie stało nieszczęście. Nakłopotałam się z tem, nim to wszystko pozapalałam! Hukało to jak z armat, ładne, ale nie chciałabym mieć w mieszkaniu. Zamknijcie lufcik w kuchni, by go czasem wiatr nie wyrwał. A przedpokój dobrze na klucz. Tak — a teraz mogę już iść...
— Dokąd pójdziesz, mamusiu? — zawoła wylękła Pepcia, wyrwana temi słowy z zadumy.
— No, dokąd, dziecko? Do Besedy! Gdzie bym poszła? A potem z tatkiem do domu.
— Nie! — chwytała Pepcia matkę za rękę — nie chodź mamusiu. Pozostań z nami!
— Ależ dziecię, dziecię, cobym tu robiła? — odpowiedziała matka.
— Ja się tu sama boję mamusiu! — wymówiła jednym tchem Pepcia.
— Czyż jesteś sama? Masz tu męża! — mówiła z powagą matka.
Pepcia zamilkła. Krwawy rumieniec oblał jej twarz.
— Kiedy to pierwszy raz...
— No, niby tak — odpowiedziała pani Kondelikowa, której się zaczął udzielać lęk córki — ale raz musi to być „po raz pierwszy”, to trudno moje dziecię...
— Mamusiu! — załkała Pepcia i położyła głowę na piersi matki.
Wejwara był w tej chwili w przyległym saloniku.
Pani Kondelikowa pochwyciła córkę obiema rękami za głowę i wycisnąwszy na jej czole gorący pocałunek, szeptała, opanowując własne wzruszenie:
— Pepciu, Pepciu, miej rozum! Przecież nie jesteś dzieckiem! Pamiętaj o wszystkiem, com ci powiedziała...
— Mnie jest tak smutno, że mnie wszyscy opuszczacie... — mówiła Pepcia, łkając.
Pani Kondelikowa widziała, że teraz nadeszła ostateczna pora do odejścia. Współczuła z córką. Pocałowała ją raz jeszcze, wyrwała jej się z objęć i śpieszyła do przedpokoju po płaszcz. Ubrała się z pośpiechem, zawiązała sobie kapelusz, wzięła rękawiczki i zawołała:
— Franciszku, chodź mi poświecić ze schodów! Świeca jest w kuchni na stole, proszę cię!
Wejwara z radością śpieszył do kuchni.
Gdy wyszedł, pocałowała pani Kondelikowa po raz ostatni i prawie namiętnie córkę, przeżegnała ją po trzykroć, jeszcze raz ją pocałowała i rzekła szeptem:
— Już ani mrurnru, Pepciu! Miej rozum!
I wyszła z pośpiechem do sieni.
— Masz klucz od domu? — pytała Wejwary.
— Mam, mamuniu.
— Więc chodź, bo jeszcze powóz odjedzie, już i tak klnie chyba, że długo siedzę.
Teraz przypomniał sobie Wejwara, że gdy wychodzili z powozu, jakaś inna dorożka przejeżdżała zwolna ulicą. Zapewne konie nie chciały ustać na miejscu.
Świeca płonęła jasno w dłoni Wejwary, gdy schodził przed panią teściową ze schodów, cienie obu postaci tańcowały po murze, cień baryery wyskakiwał i znowu opadał.
Cicho, cichutko otwierał Wejwara bramę i pochylał się, aby pocałować matkę w rękę. Czuł, że ta ręka drży.
Pani Kondelikowa ścisnęła mu prawicę, puściła ją, pogłaskała Wejwarę po twarzy i miała tylko tyle siły, by mu szeptem rzekła:
— Franciszku, bądź dla niej dobrym, miej cierpliwość... A nie zapomnijcie, że macie do nas przyjść jutro na obiad.
Wejwara nie mógł wydobyć głosu, łykał tylko ślinę i kiwał głową potakująco. Postawił świecę w kącie, otworzył bramę, wyszedł, rozejrzał się po ulicy. Powóz podjeżdżał właśnie pod dom, więc Wejwara otworzył drzwiczki, poczekał, aż teściowa wsiądzie, zamknął za nią, jeszcze się ukłonił i w trzech susach znowu był w domu.
Stangret trzasnął biczem, powóz turkotał ku Pradze. Pani Kondelikowej było niezmiernie smutno. Na zawsze, na zawsze wydała córkę swoją z domu. Prąd łez wyskoczył jej z oczu, a wargi bez słowa poruszały się w modlitwie:
— Panie Boże, chroń ją!
Brama domu zaskrzypiała, Wejwara ostrożnie kręcił kluczem, aby nikogo w domu nie przebudzić, potem pochwycił świecę i śpiesznie biegł na górę. Nareszcie, nareszcie będzie z Pepcią sam...
Wsunął się do przedpokoju, przycisnął drzwi, klucz w zamku obrócił dwa razy, ale on jeszcze ściskał klucz, jakby chciał zamknąć na dziesięć spustów.
Postał chwilę, serce bowiem biło mu głośno w piersi, a następnie wolnym krokiem, jakby w ten sposób chciał się uspokoić, podchodził do pokoju.
Pepcia przyniosła sobie tymczasem z sypialni inkrustowane pudełko z malutkim kluczykiem, postawiła je na stoliku przy oknie i wkładała do niego biżuterye: bransolety, broszki, kolczyki, układając może po raz dziesiąty. Oby tego do rana nie skończyła!
Wejwara postawił świecę na stole i postał chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Pepcia musiała przecież słyszeć, że powrócił, że wszedł, ale nie podniosła głowy od pudełka.
Wejwara nie wiedział, w jakiem usposobieniu znajduje się Pepcia, zdawało mu się jednak, że atmosfera między nim a nią przepełniona jest elektrycznością.
Nareszcie odzyskał rezon.
— Mamusia jedzie teraz szczęśliwie do Besedy — rzekł, a chociaż chciał powiedzieć głośno, czuł, że głos go zawiódł w tej chwili.
Pepcia nie odpowiedziała. Wejwara poczekał jaszcze chwilę i rzekł znowu:
— A teraz jesteśmy sami serduszko moje!
Pepcia i teraz zachowała milczenie, podszedł przeto ku niej, objął ją lekko w pasie i starając się oderwać ją od pudełka, mówił z prośbą w głosie:
— Czemu nic nie mówisz, serduszko moje?
Chętnie byłaby się oparła, ale nie mogła i szła obok Wejwary kilka kroków. Ale tu nagle, rozejrzawszy się po saloniku, rzekła:
— Trzeba to zagasić, panie Wejwaro!
— Owszem, zagaszę, dziecię, zagaszę! — i pobiegł do saloniku, zakręcił płomień, powrócił szybko i wyciągnął rękę ku kranikowi w jadalni.
— Nie, tu niech się jeszcze pali — zawołała Pepcie, przelękniona ciemnością w saloniku.
— Już mi znowu mówisz panie, Pepciu — z wyrzutem rzekł Wejwara.
— Przebacz! — mówiła Pepcia szeptem — nie mogę przywyknąć odrazu.
Wejwara objął Pepcię obiema rękami i gorąco ją pocałował.
— No, no, dziecko, musisz przywykać. Teraz mi się to „panie” wydaje takie chłodne. A nie rozbierzesz się, kochanie? Nie ciasno ci w tem? Taka jesteś opięta...
— Tak, Wejwaro, owszem...
Pepcia wywinęła się z objęć małżonka i szła do sypialni. Tymczasem Wejwara zapalał jednę z dużych lamp.
Słysząc brzęk szkła, spytała Pepcia z sypialni:
— Czemu zapalasz, Wejwaro?
— Abym mógł wszędzie pogasić, kochanie...
— Nie, nie, Wejwaro, niech się pali...
Nim jednak dopowiedziała, już zakręcił Wejwara gaz w jadalni.
— Ale na co, kochanie, na coby się tu paliło?...
— Chcę mieć widno, Wejwaro! — wołała Pepcia, ukazawszy się znowu na progu sypialni — chcę dużo światła!
Wejwara patrzył na nią zdziwiony.
— Światła? Przecież nie może się palić do rana kochanie. Wszak pójdziemy spać.
— Nie, Wejwaro — mówiła Pepcia, jakby się broniła — mnie się jeszcze nie chce spać, ja nie będę spała wcale, proszę cię, zapal znowu.
Ach, te elektryczne chmury, wzbierające między nimi! Wejwara czuł, że przy pierwszem spotkaniu prądów mogłoby dojść do wybuchu i jakkolwiek opierał się temu w duchu, jakkolwiek żądanie Pepci wydało mu się niedorzecznem, posłuchał i znowu zapalił gaz.
Stał teraz niezdecydowany pod lampą, patrząc na sypialnię i nic nie widząc.
Pepcia stała w kącie przy oknie, przed lustrem, a wchodząc, przymknęła za sobą lewą połowę drzwi.
Wejwara na palcach wyszedł do przedpokoju, zdjął czamarę, powiesił ją, poszedł do kuchni, zamknął lufcik, wziął butelkę z wodą i powrócił do jadalni.
Już go paliły stopy w nowych, ciasnych lakierkach. Radby je był zamienił na pantofle, ale pantofle... były w sypialni, a tam się Wejwara wejść nie odważył.
Pepcia nie powracała. Chwilę jeszcze szeleściła atłasowa suknia, potem ucichło wszystko.
Wejwara czekał ciągle.
Nareszcie odważył się i wszedł do sypialni. Czuł, że od niego zależy przełamanie lodów nieśmiałości, przecież jest mężem!
Pepcia siedziała na krześle w całym ubiorze weselnym, przed lustrem, oddychając głęboko, jakby zmęczona.
— Pepciu! — zawołał Wejwara. — Co robisz? Czas uchodzi.
Jakby go prosiła o przebaczenie, rzekła Pepcia cicho:
— Zrobił mi się węzeł na tasiemce i nie mogę gorsetu rozsznurować... Gdyby tu była pozostała mamusia! — dodała z żalem.
— A czyż mnie tu niema, kochanie? Pomogę ci we wszystkiem, jestem twoim mężem.
— Nie, nie, Wejwaro, zrobię to sama, gdy odpocznę — broniła się Pepcia, ale widząc, że się Wejwara jednak zbliża, powstała szybko i pobiegła do jadalni.
— Pepciu! — wołał Wejwara.
— Nie, Wejwaro, nie! Poczekaj, przecież mi się nie chce spać!
W jadalni usiadła na kanapie, wcisnęła się w kącik i pochwyciwszy obiema dłońmi róg stołu, który stał przed kanapą, starała go się przyciągnąć ku sobie, jakby się nim chciała zabarykadować. Nie powiódł się ten zamiar, stół był ciężki, rozkładany.
Wejwara stanął na progu i widząc usiłowanie Pepci zabarykadowania się, zacisnął usta i na czole ukazała mu się nieznaczna zmarszczka.
W tej chwili przypomniał sobie towarzystwo weselne, z którego tak chętnie uciekał i nagle było mu tak, jakby na niego ze wszystkich kątów spoglądały znajome postacie z uśmiechem na obliczach.
Pepcia ucieka przed nim — Wejwara zawstydził się samego siebie.
Teraz Pepcia spojrzała na Wejwarę i nie uszedł jej zmieniony wyraz jego twarzy.
— Pepciu — przemówił Wejwara, opanowując się całą siłą — czy pani sobie życzy, abym powrócił do Besedy?...
Takiego obrotu nie oczekiwała Pepcia, więc nie mógąc znaleźć prostej odpowiedzi, rzekła z łagodnym wyrzutem:
— Teraz znowu pan mnie nazywa panią, Wejwaro! — i dodała cicho: — Chodź, usiądź przy mnie, będziemy sobie opowiadali...
Wejwarze wrzała krew we wszystkich żyłach. Pośpieszył do żony, usiadł obok niej i wziął ją za rękę.
— O czem pragniesz pomówić, żonko złota! — mówił, a głos jego drżał od wzruszenia. — O czembyśmy mówili? Nie mamy o czem! O tobie? Mój Boże, wiesz, że jesteś moją myślą jedyną, czy chcesz, abym ci powtarzał, jak cię kocham? Pepciu, żono złota, więcej cię kocham, niż życie swoje, ale to wszystko powiedziałem ci już po tysiąc razy. Dziś mówić nie umiem o niczem, Pepciu, dziś wszystkie słowa wydają mi się takie puste, takie jałowe. Całowałbym cię tylko, ale taka jesteś dziwna. Nie, Pepciu, nie tak sobie wyobrażałem nasz pierwszy wieczór. Nie, zupełnie inaczej. Myślałem, że z ufnością położysz główkę na mojem ramieniu, rada, iż jesteśmy nareszcie sami, bez tego wiecznego dozoru rodziców, zdala od całego świata, że znajdujemy się po raz pierwszy we własnym domu, słyszysz, Pepciu, po raz pierwszy. Chwila taka nie powróci już nigdy, nigdy w życiu, i choćbyśmy żyli jaknajdłużej, jaknajszczęśliwiej — ten wieczór przeżyjemy raz tylko, żonko złota. A ty masz oczy jakby szklane, nie patrzysz na mnie, wymykasz mi się z rąk. Czuję, dobrze czuję, że nóżki twe znoszą tortury w nowych trzewiczkach, cały dzień w nich chodziłaś aż do nocy. Godziny uchodzą, a ty nie powiesz: Wejwaro, Franciszku, zdejm mi je. Mój Boże, tak się cieszyłem, że ci je zdejmę!
To mówiąc, Wejwara puścił dłonie Pepci, osunął się z kanapy na podłogę, na kolana, i pochylając się do nóżek Pepci, otworzył klamry i delikatnie zdjął jej trzewiczki. Ręce drżały mu od wzruszenia, ale jeszcze więcej z radości, że się Pepcia nie broni.
— Widzisz, serduszko moje, bolało cię? a ja sądziłem, że powiesz szczerze: mężu, pomóż mi zdjąć stanik! Siedzisz, jak Copelia w balecie i martwisz mnie i opierasz się ciągle, a to przecież mój obowiązek.
Teraz Wejwara odsunął Pepcię delikatnie od kanapy i ręce jego nerwowo szukały pętelki, starając się ją rozwiązać. Lecz pętelka była zupełnie zaciągnięta na supeł.
— Widzisz, złotko moje, trzeba mnie było odrazu zawołać, zaplątałaś tak, że z tem nie można...
Wejwara umilkł, nie wiedział bowiem naprawdę, co począć z tym przeklętym węzełkiem.
Usta Pepci poruszyły się:
Wejwara pobiegł do stolika, pochwycił nożyczki i przeciął fatalną tasiemkę. Jego prawica wyciągała teraz tasiemkę i wreszcie uwolniła stanik.
— Pod szyją jest haftka — szepnęła Pepcia jeszcze ciszej.
Prawda, była tam haftka, ale już ją Wejwara rozpiął i biała szyja ukazała się jego oczom. Nie mógł się pohamować i pokrywał ją niezliczonemi pocałunkami... Potem chciał ściągnąć rękawy.
— Nie, Wejwaro — broniła się Pepcia — ja sama, poczekaj...
Powstała i z głową pochyloną szła do sypialni. Znów szeleścił atłas, a szelest ten upajał słuch Wejwary.
Skrzypnął zamek komody, Pepcia szukała nocnego kaftanika, nie spostrzegając, że troskliwa matka przygotowała już dawno wszystko na łóżku, że leżał tam na jedwabnej kołdrze, bielutki, otoczony zwiewnemi koronkami.
Trwało to chwilę, Wejwara nie oddychał prawie, by znów nie przywabić chmur, przed chwilą odpędzonych szczęśliwie. Wróciwszy, słychać było tykotanie zegarka, który położył na stole przed kanapą. Po chwili, zarumieniona, jak róża, ukazała się Papcia na progu, z głową pochyloną, w bieli. Ale teraz nie przysłaniał już ciała twardy atłas, podobny do pancerza. Miała na sobie miękki szlafrok lniany, wolny, pełen fałdów.
Gdy tu tak stała, pochylając głowę, na której ciemnych włosach świecił dotąd, niby szmaragd wieniec myrtowy, pochłaniał ją Wejwara wzrokiem płomiennym. Nigdy — przebiegło mu przez myśl — nawet w najpyszniejszym ubiorze nie była Pepcia tak piękną, jak w tej chwili.
Skoczył ku żonie, pochwycił ją w objęcia, całował w usta, twarz, czoło, oczy, uszy i wołał w zachwycie:
— Nigdy nie byłaś tak piękną, jak teraz Pepciu, ty moja uparta, niegrzeczna dziewczyno, ty, ty, żono moja droga!
I znów całował ją gorąco, a na wargach czuł wilgotne, słone krople.
— Czemu płaczesz, kochanie?
— Myślę... o... mamusi... — szepnęła Pepcia.
— A mamusia myśli pewno o tobie, kapryśnico mała i nie przeczuwa, że mnie zmartwiłaś! Jutro jej się poskarżę...
Pepcia spojrzała teraz na Wejwarę pełnemi oczyma, tonącemi we łzach i rzekła z łagodnym wyrzutem:
— Już jutro?
— Nie, nie, nie! Nigdy, kochanie! — wołał Wejwara i biorąc ją za ręce, jednę po drugiej pokrywał całusami.
— A teraz — szepnęła Pepcia, kładąc głowę, jakby ją chciała schować na jego piersi — teraz zagaś. Szkoda gazu... W sypialni pali się lampa...
Wejwara zamknął jej usta długim, namiętnym pocałunkiem. W głębokiej ciszy nocnej, w mieszkaniu gdzieś pod nimi, czy nad nimi bił zegar łagodnym, melancholijnym dźwiękiem 3-cią po północy, a zaraz po nim, jakby mu odpowiadał, odezwał się jasnym dźwiękiem zegar w jadalni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Wejwara powracał z przedpokoju, gdzie zamknął gazometr, z świecą w ręku, nie stała już Pepcia na progu jadalni. Nie widział jej Wejwara także w sypialni. Ach, teraz! Tam, pod jedwabną kołdrą, przyciągniętą aż pod brodę, rysowało się ciało młodej kobiety, nad białym obrąbkiem kołdry płonęło dwoje ciemnych oczu, a nad niemi i nad białem czołem w ciemnych włosach w blasku lampy świecił Wejwarze zielony wianek myrtowy, jak z drogich kamieni uwity, jakgdyby szmaragdowy.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.
  1. Karafiat — goździk po czesku.