Weszła na trzecie piętro, ledwie nogi czuła pod sobą, odetchnęła i skierowała się do mieszkania. Weszła do kuchni — cicho, uczuła straszną trwogę. A nuż kto napadł, zamordował, ograbił Kondelika.
Przeszła przez ciemną kuchnię, nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi pokoju, weszła.
Mistrz siedział przy stole, podpierając brodę dłońmi, i patrzył na lampę. Jakgdyby nie słyszał, że drzwi się otwarły, podobny do „lunatyka”, jak później zwierzyła się cioci Urbanowej pani Kondelikowa.
— Kondeliku! — zawołała.
Mistrz odwrócił wzrok od lampy i utkwił oczy w małżonce.
— Idziesz nareszcie! — odezwał się smutnie.
— Na Boga żywego! — wołała — tam na ciebie czekamy jak głupcy, a ty tu siedzisz i dumasz.
— Dumam! — potakiwał Kondelik.
— O czem myślisz Kondeliku! Teraz! Może przemyśliwasz nad tem, ażeby cię na tem fotelu przenieść do Besedy?
— O tem nie, Betty, nie, ale wyczekuję sposobu wydostania się z tego zatraconego fraka.
I mistrz wstał. Spostrzegła, że małżonek dotąd jest we fraku.
— Czemu tego nie zrzucisz z siebie, na Boga, czemu?
— Bądź tak dobra, zdejm mi go — rzekł mistrz w przystępie nagłej wściekłości i rozciągnął obie ręce.
Pani się przeraziła, nietylko tego wybuchu wściekłości, ale i fraka. Właściwie nie był to już
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 3.djvu/131
Wygląd
Ta strona została przepisana.