Noc letnia (Krasiński)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Noc letnia
Wydawca Maulde i Renou
Data wyd. 1841
Druk Maulde i Renou
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




III
3

W komnacie w któréj ojciec mieszkał, kędy dziad i pradziad mieszkali i umarli, siedział starzec na starożytném ich łożu — ani raczył przysporzyć wygody sędziwemu ciału, szat nie zwlókł, sługi gniewném odepchnął słowem, jedno łańcuch z medalem królewskim zrzucił z szyi, jedno szablę odpasał i oparł o stół dębowy — Za łożem kaplica wydrążona w ścianie, z ołtarzem i szczerozłotą lampą — On nie odwraca się ku niéj by zmówić jak co dnia, pacierz przed zaśnięciem — On wie, że nie zaśnie dzisiaj! Czasem tylko oczy wzniósłszy patrzy na przodków obrazy niewzruszonemi źrzenicami patrzące na niego, a gdy obieży ich koło, znów wzrok smętnie spuszcza na dół.


Wiecie-li młodzieńcy, wy syny światła, kusiciele burzy, co się dzieje z duszą starców gdy prysną ich rachuby — ostatnie ich miłości na ziemi? — O nie, nigdy wam los tak gorzkiéj nie podał trucizny — Czas jak niewolnik niesie was na skrzydłach i przestrzeń skrzydłami rozrzyna — choć sto gwiazd zagaśnie z tyłu, sto innych przed nim zapala się daléj — «Naprzód w nieskończoność,» oto hasło wasze — Lecz oni pozbawieni jutra! — już im trumna w poprzek progów leży a jedna tylko gwiazda tleje nad źrenicą — Oni modlą się do niéj: «Tyś słodka i poczciwa! — nie uciekasz jak księżyc w jeziorach młodości, ni pękasz jak meteor ciepłych nocy letnich — po długiéj drodze dopierośmy twoje dobre światło ujrzeli — o bądź nam wierną, o świeć nad domem naszym, byśmy jeszcze żyć mogli na ziemi!» — Wtem prawda zstąpi w ich dziedzińce, przesunie się jak wąż ślizka, naga, wśród zamkowych murów i dójdzie progu i siądzie na trumnie wyrok zawodu śpiewając — na głos jéj, ostatni promień odrywa się z niebios i noc wieczna, staje się na imie światu!


Patrzcie! z babiego lata, jednéj śnieżnéj pajęczyny nie zostało w ręku starca! — Czy słyszycie jak łzy córki zaczęły padać mu na duszę żarzewiem? jak śmiech księcia jéj męża brzmi przeciągle w jego uchu? Zerwał się z łoża i kroczy gwałtownemi kroki — Darmo siedemdziesiąt zim przeciągnęło mu nad głową, on dumny dotąd! on nieodgadł tajemnicy życia! — Odmęt zgrozy, zemsty, wahań, postanowień wplótł mu serce na koło męki — Króla i zięcia i siebie przeklina — lecz nie pęknie serce zanim wejdzie pierwszy promień słońca!


Wreszcie styrane ciało padło na krzesło o złoconych poręczach i herbach — Zniżyły się ramiona, opuściły nogi — oko odsłonione, martwe, wlepiło się w przeciwległą ścianę — Choć nie rusza ustami, wciąż mu się zdaje że własny głos słyszy — choć leży w odrętwieniu, wciąż mu się zdaje że zamku przebiega komnaty, aż stanie w sali godowéj i znów ujrzy młodzieńca siedzącego wśród zgrai — «Precz mi ztąd, księże przybyłe z obcéj ziemicy — Przodki moje! powstańcie z grobów, otoczcie go rzędem, Czarny Hetmanie, wytrąć mu puhar z dłoni, ty Kardynale rzymski, wymów nad nim klątwę rozwodu!» — I słychać szelesty stóp umarłych ciągnące od zamkowéj kaplicy — Rozwarły się na wścież ogromne podwoje — wchodzą wywołani — Pan młody porywa się do szabli a drugą ręką pije do umarłych — Wtedy sam starzec szuka miecza, rzuca się ku mieczowi oddalonemu, wiszącemu na ścianie — prosi się Boga by prędzéj do miecza się dostać — na klęczkach się wlecze i pada i znów się wlecze, aż spotka Kardynała w purpurze zblakłéj od wilgoci podziemiów — Ten mu rękę zimną przyłoży do czoła i rzecze: «Co ksiądz raz związał, tego człowiek nie rozwiąże na ziemi» — I zniknęły cienie — i rozwiała się sala biesiad — i znów on się widzi w własnéj sypialni, na tém samém krześle — głucho, pusto, straszno — w téj chwili druga uderzyła na zegarze wojewodów!


Straszno, coraz straszniéj! z kaplicy za łożem zielonawy odbłysk rzuciła lampa — Przebóg! postać biała klęczy i jęczy na stopniach ołtarza — potem się odwróci i sunie ku starcowi, ręce jéj w krzyż złożone na piersiach, suknia jak szaty posągów w tysiąc fałdów się łamie, ale się nie rusza — Twarz znana, kochana kiedyś, twarz to żony nieboszczki — usta rozemknęły się na nowo, lecz głos nie jak dawniéj rzewny i potulny, owszem rozkazujący i pełen wyrzutów — On chciał jéj odpowiedzieć a niemógł ręki wyciągnąć, jedno musiał iść po ciemnych zamku przejściach, tam dokąd go wiodła — koło kaplicy, koło grobu własnego nie zatrzymała się, szła przez zbrojownię wśród pancerzy i hełmów, szła coraz daléj aż do baszty zachodniéj — wstąpiła na wschody, drzwi zaryglowane się przed nią jak dwoje cichych ust, rozwarły — pociągnęła starca skinieniem — On poznał skarbiec i w ścianie strzelnicę wydrążoną nad ślubną pań zamku komnatą — Tam mu umarła wskazuje by stanął i patrzał!


Przebóg! przed łożem ślubnem, naprzeciwko źwierciadła, ujrzał córkę w objęciach zbrojnego męża — poznał płomienne oczy i wyniosłe czoło wygnańca — dostrzegł nagi sztylet w jego ręku — usłyszał głos brzmiący jak dźwięk szklannéj harmoniki: «Uderzaj śmiało, bo nie ty mnie zabijesz, ojciec już mnie wprzódy zabił!» — I postać niewieścia to mówiąc, garnęła się pod żelazo rycerza — Starzec wszystkie siły do krzyku natężył, lecz nie przerwał milczenia — Dłoniami strzelnicę rozerwać usiłuje — zimny granit się nie ruszył — więc zdało mu się, że padł na kolana, że wołał do synowca: «Dam ci ją za żonę, będę walczył z tobą przeciw królowi, tylko mi jedynego dziecka niezabijaj!» — To znowu, że prosi się córki: «Dziecię, dziecię zlituj się, on będzie mężem twoim, tylko nie chciéj umierać!» — Lecz oni go nie usłyszeli — sinem światłem oblały się ściany, lampy gasnąć zaczynają — w tem gwar słychać na krużganku — Pan młody podchmielony i skoczny wpada do komnaty — przyrósł do kobierca — sięgnął ręką do boku — nieznalazł miecza, ogląda się, woła, lecz nikt nie poszedł za nim! — Strach nakształt żywéj śmierci, starca ogarnął — Pan młody — rzuca się na wygnańca — Ten go odepchnął daleko, gdzieś aż pod same okno, pytając: «Czego mieszasz spokój umarłych?» — I coś błysnęło w powietrzu raz i drugi i trzeci — Słaby krzyk wzleciał i uleciał — gasną lampy jedne po drugich — ostatnia nad źwierciadłem jeszcze się pali — w jej promieniach postać zbrojnego męża i postać dziewicy krwią zbroczone, gmatwają się, rosną, zniżają, wreszcie upadły — w tej samej chwili trzecia uderzyła na zegarze wojewodów i znowu ocknął się starzec w własnej sypialni, u stóp własnego krzesła.


Dokoła cisną się sługi i giermki z świecznikami — łoskot słyszeli, przybiegli, zastali go leżącym na kamiennej posadzce z skaleczonemi rękoma — On się zrywa i znowu pada wołając: «Ratujcie dziewkę moją — zamordujcie syna brata mego!» — Oni go w pół biorą, dźwigają — «Czy noc jeszcze, czy to dzień już? gdzie jestem?» — i zatoczył się ku szabli opartej na stole dębowym, dobył ją, rękojeść przewinęła mu się w ręku, ostrze spadło na ziemię i wlecze się za nim — grube łzy z powiek mu pociekły — Oni klękają przed nim, proszą o jaśniejsze rozkazy — «Za mną, tylko za mną!» odpowiedział przerwanym głosem i współniesiony przez nich kwapi się ku drzwiom, wychodzi na kurytarze, spieszy się, pasując się z niemocą jak pływacz z falami — Sługi spoglądając jeden na drugiego, żegnają się świętym znakiem krzyża.


Tak za jęczącym, za mdlejącym, za obłąkanym ciągnęła drużyna w stronę ślubnej komnaty — Sen, zdaje się, głęboki spoczywa na tej części zamku — przez rząd bocznych podwoi widać z daleka w sali biesiad porzucone stoły i dogasające światła — Już też przez okna przejściów wkradają się przedsłoneczne świty — w tem nagle zatrzymały się pacholęta niosący przed panem pochodnie — Z zakrętu ciemnej galeryi człowiek pędzi im na przełaj — włosy jego rozczochrane, szata rozdarta, ni sztyletu w pasie, ni miecza u boku, i sine usta i śniade czoło jakby śmierć nań wionęła przechodząc, a on przed nią dotąd uciekał — «Nie puszczajcie ojca na krok jeden dalej» i dopadł starca i uchwycił go za ręce — «Gdzie żona twoja?» — Pan młody padł na kolana: «Poczekaj ojcze, wróć do twojej komnaty, tak rano spiącéj córki nie budź» — «A więc mówisz: nie budź jej, a więc ona się przebudzi jeszcze? — mów prawdę człowiecze bo zły duch mnie nawiedził snem strasznym — widziałem ją wołającą śmierci — a ty bezbronny tak jak teraz byłeś — i trzeci tam stał który dziecię moje zamordował — powiedz, wszak to wszystko marnym żartem nocy najgrawającej się z biednego ojca? — Schylił głowę pan młody pod nieznośnym ciężarem tego zapytania, drży całem ciałem a wzniesionemi rękoma opiera się starcowi — «Milczysz? ha! Bóg mnie skarał żem się pokłonił królowi twojemu i szukał związków z obmierzłą krwią twoją, cudzoziemcze! — Teraz ja sam jeden zostałem na ziemi!» — Zadrżały na ten krzyk starca wszystkie szyby okien i wszystkie serca przytomnych — On chwycił miecz oburącz, «milczysz? Ojcowie moi byli wrogami twoich — gdybym miał syna byłby twoim wrogiem — córkęm jedynaczkę miał tylko — bierz ten spadek po niej!» — I spuścił miecz, ale żelazo wyrwało mu się z dłoni i roztrąca się o przyległe filary — na ten szczęk zerwał się pan młody i jeszcze starca wstrzymać usiłuje — Pasują się oba, z podziwu i przerażenia niepodobni sobie samym, dzikich zwierząt wzorem — Ale rozpacz sędziwe ramiona w żelazne kleszcze na chwilę przekuła — Pan młody choć tancersko gibki już dźwiga na barkach dłonie przeciwnika, już gnie się we dwoje — Starzec mdlejącego do reszty obalił i przekroczył przez rozciągnione ciało — Teraz on już cudzej nie zażąda pomocy — Sam stąpa dalej, paląc się wzrokiem, olbrzymim cieniem łamiąc się na ścianach, w rozwianych szatach, z okropną śmiałością — Słudzy garną się za nim, sklepienie odjękuje odgłosowi ich kroków — Już ich tylko jedna świetlica dzieli od komory pań zamku — na drugim jej końcu widać na wścież rozwarte podwoje, za niemi część kobierców i ścian ślubnej sypialni i okno od krużganku rozognione promieniami wschodu — Zresztą pusto, głucho, słychać tylko szmer bliskich wodotrysków — Starzec prosto śpieszy ku drzwiom onym i ku wschodzącemu słońcu!


A kiedy stawał na progu, ogromna, rumiana twarz słońca wlepiła mu się w oczy — Zdało mu się, że widzi krwawe serce Boga w przestrzeniach — Olśnął na chwilę, idzie dalej omackiem, aż tu znów ujrzał krew czerwoną na ziemi — Wszystkie mary snu strasznego otoczyły go napowrót w jawu promieniach — Tak jak widział że upadli, tuż przed nim rozciągnione leżą ciała córki i synowca — Wzniósł ręce w górę wzorem tonących i bił niemi marne powietrze, jakby usiłował się wydobyć z tego piekła widziadeł — potem niewzruszony pozostał na miejscu! — Tymczasem tłoczą się zewsząd do komnaty przebudzeni goście, służebni, lennicy, a każdy u wnijścia struchleje i w słup się obróci — Wszystkich oczy skierowane na odwróconego pana i na zwłoki przebitych — Oboje leżą u stóp ślubnej łożnicy — Ramie wygnańca dotąd szyję siostry otula, jej głowa spoczywa na jego kolczudze, powyżej sztyletu co tkwi mu w piersiach — nikt nie przywarł im powiek — w świetle coraz bielszem słońca, szklnią się ich źrenice a krew wszędzie naokoło, i na pancerzu wodza i na piersiach oblubienicy ścina się już w czarniawe korale — nad tą krwią stygnącą, twarze ich oblane śniadym pokojem — jakby wspomnienie uśmiechu przystygło do ust dziewicy, niby cień dumy ociąga się jeszcze na czole rycerza — Znać, męka śmierci lekką im była wśród zachwytu ducha!


Starzec jak stanął tak stoi dotąd — nie jęknął, nie drgnął, nie pochylił się — przytomni parci świeżemi przychodniami z wolna muszą posuwać się naprzód półkolem — wstrzymują oddechy, oburącz trzymają szable by nie zabrzękły, lękają się chwili w któréj pan ku nim twarz obróci — Wielki Boże! przed tą twarzą nie stanie im serca!


Jezus Maryja! jakież to dziwo? — On przywitał ręką przytomnych ludzko i wspaniale, tak jak zawzdy zwykł czynić — niby zadumany, niby nieświadom rzeczywistości wpatrywał się w ich postaci i przecierał powieki a ognista gorączka płonęła mu na licach — «Wina węgrzyna — niech wypiję zdrowie obywatelskie!» — Nikt się nie ruszył — wszyscy skamienieli dokoła — «Krew tę obmyć nim moja dziewoja powróci» — nikt się nie ruszył — każdy głowę spuścił niemogąc znieść wzroku jego — «Ha! wy nie wiecie że to wszystko śni się nam — Sen uparty, długi, przeklęty — ale wkrótce ranek być musi i przebudzę się» — To mówiąc szedł na krużganek — Tu, nagle zdał się inną zaprzątniony myślą, przechylił się przez marmurowe poręcze, patrzał w lewo i w prawo, potem woła: «Mości Panowie bracia, chodźmy szukać państwa młodych, dziwno że na przechadzkę wyszli sobie tak rano.»


I zaraz zstępuje sklepionemi wschody, tą samą drogą, którą wczoraj synowiec wdzierał się na zamek — U stóp wzgórza zerwał róż kilka, «to dla mojéj dobréj dziewczyny — ciszéj wiara — ciszéj — zejdziem ją niespodzianie w tym lasku i przywitamy dnia dobrego życzeniem» — Z pochylonemi głowy wszedł za nim orszak pod cienie jodeł i smutnych modrzewi — Węzły ścieżek ściskały się i rozpuszczały na przemian, wiodąc w głąb ciemną to na czyste smugi, to wbiegając na pagórki zasute agrestem — Starzec zaczął wołać córki, po imieniu — Echa naokoło naśmiewały się z niego, ludzie szlochali idąc z tyłu za nim — Nagle uderzył się ręką w czoło «zmora, zmora! a ja wierzę jéj jakby czemu dobremu — kiedyż wznidzie mi prawdziwe słońce?» — I rzucił się ku bliskiéj sośnie, objął pień rękoma, obudź mnie, obudź twarda koro» — Potem się odwróci i porwie najbliższego z orszaku za piersi i krzyczy: «Maro sługi mocuj się z Panem twoim — obudź mnie — obudź!» — Przerażony sługa wymknął mu się i ucieka — Westchnął starzec, wzniósł oczy ku niebu — wyraz przystania na męczarnią twarz jego pokornie oświecił, jakby za grzechy ten sen okrutny ofiarował Bogu — Potem szedł spokojniéj, a gdy uszło czasu trochę, znów rzecze: «Panna młoda pewno tam nad jeziorem — Za mną wiara daléj!»


Owoż i słońce podbiło się w górę, owoż i rosa wysycha już na liściach a wód powierzchnia płonie wrzącemi blaski — U brzegu zaczepione kołyszą się łodzie o herbownych flagach — On przypiął sobie do petlicy róże i chodzi po wybrzeżach z coraz żywszą na licu gorączką — Nikt nie śmie przemówić, nikt radzić by wrócił do zamku — Przwykli słuchać woli nieugiętéj pana i teraz jéj hołdują, choć ona już nie z tego świata — Im samym ten dzień wygląda nakształt ciemnéj nocy — im samym do mózgu wdziera się obłąkanie! — «Może wsiadła na łódkę, popłynęła z mężem pomiędzy te kępy, za te wysepki — Hej! sześciu z was, bierzcie się do wioseł — i my téż popłyniemy za nią» — Usłuchali, on siadł na statek, odbili od brzegu — «Czego jęczycie tak dzisiaj — czy woda wam twardsza?» — Oni nic nie odpowiadają, tylko jadą prędzéj — Za niemi reszta dworzan, jak kto mógł, skacze w inne łodzie — Dużo ich pojechało za starym panem — Dużo zostało na brzegu bo zabrakło czółen.


Wysepki kryły się jedne za drugiemi — każda wieńcem sitowiu opierścieniona — Tu i ówdzie na nich olbrzymie głazy, dawne okrutnych Bogów ołtarze, dziś obwisłe powojem — Kiedy odpływała łódź, u steru której siedział starzec, zewsząd zerwały się z pluskiem i szumem dzikich ptaków stada — Czarna z nich tęcza zawisła nad płynącemi — na każdym skręcie wodnego manowcu starzec klaszcze w ręce «tu, tu ją znajdziemy,» a gdy nikogo nie widać, pyta się powietrza: «Gdzie dziecię, dobre dziecię moje?» — Tak opłynął całą wysp drużynę i czystem jeziorem kazał jechać ku drugiemu brzegowi — Lecz już teraz zamilkł, ster puścił, czasem rzuci się nagle w bok a wielka bladość rozpościera się po jego twarzy — Zanurzył ramie w wodę po łokieć i słuchając szmeru fali głośno się rozśmiał — Stanęli wioślarze, czekają ażali im nie każe wrócić — On i słowa nie rzekł, jedno wstał i odwróciwszy się spoziera na zostawione z tyłu czółna, na ogrody i zamek, a ciągle ręką głowę przeciera lub drugiéj dotyka się dłoni — w tem krzyknął: «Chcę się przebudzić — ja chcę się przebudzić!» — Oni zadrżeli — On skoczył z sił wszystkich, ostatnich w głębinę — Trzech natychmiast rzuciło się za nim, tymczasem nadpływają tamci — Wszyscy widzieli co się stało i patrzą na wodę wirującą w miejscu kędy zapadł stary pan z wiernemi sługi — Wrócili po kilku chwilach pływacze niosąc między sobą starca — Na pokładzie pod flagą herbowną złożyli pana — Lecz w nim już niepatrzeć życia, życie pod błękitami jeziora zostało!


Tak, obce książe zagrabiło zamek starożytny, cnego imienia — Zwłoki teścia i żony uczciło pogrzebem — ciało wygnańca rzuciło gdzieś w nieświęconą ziemię — Potem wyprawiło towarzyszom stypę w onej samej sali kędy noc pierwszą ślubu przemarnowało z kielichem w ręku, z żartami na ustach — A gdy zorza błysnęła, na rączych koniach udali się wszyscy na dwór króla południowego — Król z serca rad był książęciu że rozległe imiona zagarnęło ślepym losu trafem — Król dziękował losom, że ród odwieczny i potężny wygasł — Lecz w górach pamiętają wodza który spoczywa w nieświęconej ziemi — Jego mogiła leży z tamtej strony zamku — By nad nią krzyż pamięci zatknąć, wprzódy zamek szturmem zdobyć trzeba — Od gór na zwiady wysłane latają ku wieżom orły i krogulce — Lada dzień za niemi sypną się zbrojne męże a inny pieśń zwycięstwa ułoży — Ja wam podałem pieśń zgonu!


A ty młoda dziewczyno znikłaś jak myśl co sobie konchy glinianej ulepić niemogła na ziemi — skrzydła jej zawadzały — pozbyć się niemogła skrzydeł! I poniosły cię one dokąd wichry lecą, dokąd mgły żeglują, dokąd rwą się liście jesienne i wiją się szumy harfy i piersi westchnienia! — Na grobie marmurowym, prochy twoje, noszą imie cudzoziemskie, nienawistne męża — W okół, na zielonym swiecie znikomych, nikt już nie wspomina ciebie — A nazajutrz po zgonie, siedmiu starców cię przeklęło za to żeś pociągnęła za sobą bochatyra duszę — Nazwali cię oni szyderczém imieniem: «Kobieta» kiedy mówili do zgromadzonego ludu — ale lud płakał i rozchodząc się wołał: «Wieczny odpoczynek daj jej Chryste Panie!»




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.