Nędznicy/Część czwarta/Księga ósma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA ÓSMA.
ZACHWYTY I SMUTKI.
I.
Pełnia światła

Czytelnik się domyślił, że Eponina, poznawszy przez kratę mieszkankę ulicy Plumet, dokąd ją wysłała Magdusia, naprzód oddaliła rozbójników od tej ulicy, a potem zaprowadziła tam Marjusza, który po kilku dniach zachwycania się przed kratą, party siłą, ciągnącą żelazo ku magnesowi, a kochanka ku kamieniom, z których składa się dom jego ulubionej, w końcu wszedł do ogrodu Cozetty, jak Romeo do ogrodu Julji. A nawet przyszło mu to łatwiej niż Romeo’wi; Romeo musiał przeskakiwać mur, Marjusz poruszył tylko zardzewiałą kratę, chwiejącą się w osadzie niby zęby starych ludzi. Marjusz był szczupły i łatwo się przesunął.
Nikogo nie było na ulicy, a przytem Marjusz tylko nocą przedzierał się do ogrodu, nikt więc go nie widział.
Od błogosławionej i świętej godziny, w której pocałunek połączył te dwie dusze, Marjusz przychodził tam co wieczór. Gdyby w tej dobie życia Cozetta zakochała się w człowieku mało skrupulatnym i rozpustnym, byłaby zgubioną; są bowiem natury wspaniałomyślne, które powierzają się szlachetności mężczyzny, a Cozetta do takich należała. Ustąpić, należy do wspaniałomyślności kobiety. Miłość, gdy dosięgnie szczytu, w którym staje się bezwzględną, ma jakieś niebiańskie zaślepienie wstydu. Lecz na ileż niebezpieczeństw narażacie się, o dusze szlachetne! Często oddajecie serce, a my bierzemy ciało. Serce zostaje przy was i ze drżeniem patrzycie na nie w cieniu. Cały los ludzki jest w jednem z tych dwojga. Żadna fatalność nie stawia nieubłaganiej tego dylemmatu zguby lub ocalenia, jak miłość. Miłość jest życiem, jeśli nie jest śmiercią. Kolebką i grobem także. Toż samo uczucie mówi tak i nie w sercu ludzkiem. Ze wszystkich stworzeń bożych serce ludzkie najwięcej wydaje światła i niestety! najwięcej mroku.
Bóg chciał, by serce Cozetty napotkało jedną z tych miłości, które zbawiają.
Dopóki trwał miesiąc maj roku 1832 każdej nocy w tym biednym dzikim ogrodzie, wśród zarośli co dzień gęstszych i wonniejszych, były przy sobie dwie istoty, złożone z samej czystości i niewinności, pełne rajskiego szczęścia, podobniejsze do archaniołów, — niż do ludzi, czyste, zacne, upojone radością, promieniejące i jaśniejące jedno dla drugiego w ciemnościach. Cozecie się zdawało, że Marjusz miał koronę, a Marjuszowi, że Cozefta była w aureoli. Dotykali się, patrzyli na siebie, brali się za ręce, tulili jedno do drugiego; ale była przestrzeń, której nie przekroczyli nigdy. Nie przeto, żeby ją szanowali, lecz po prostu dlatego, że jej nie znali. Marjusz czuł zawadę w czystości Cozetty, a Cozetta czuła wsparcie w uczciwości Marjusza. Pierwszy pocałunek był zarazem ostatnim. Później Marjusz ledwie się ośmielił dotknąć ustami rąk, szalika lub pukli włosów Cozetty: Cozetta była dla niego wonią nie kobietą. Oddychał nią. Nie odmawiała niczego, a on nic nie żądał. Cozetta była szczęśliwą, a Marjusz zadowolonym. Żyli w tym stanie zachwycającym, który nazwaćby można olśnieniem jednej duszy przez drugą. Był to niewysłowiony uścisk dwóch dusz dziewiczych, spojonych w ideale. Dwa łabędzie, spotykające się na Jungfrau.
W owej godzinie miłosnego zachwytu, gdy rozkosz milczała bezwładna pod wszechpotężnym wpływem oczarowania, Marjusz czysty i anielski, Marjusz, raczejby poszedł do nierządnicy, niż ośmielił się podnieść do kostki suknię Cozetty. Razu jednego, przy blasku księżyca, gdy Cozetta pochyliła się, by podnieść coś z ziemi, stanik jej się otworzył i pierś odsłoniła. Marjusz odwrócił oczy.
Co się działo między temi dwoma istotami? Nic. Ubóstwiali się.
W nocy, gdy byli z sobą razem, ogród wydawał się miejscem żyjącem i świętem. Wszystkie kwiaty otwierały się dokoła nich i przesyłały im wonie, a oni otwierali swe dusze i udzielali ją kwiatom. Rozkoszna i bujna roślinność, pełna soków i upojenia, drżała do koła tych dwojga niewinnych; oni mówili słowa miłości, które dreszczem przejmowały drzewa.
Czem były te słowa? tchnieniem. Niczem innem. Westchnienia dostateczne były, by wzruszyć i zaniepokoić te istoty. Czarodziejska potęga, której pewnieby nie zrozumiano, czytając w książce te rozmowy, które wiatr, szumiący między liśćmi, unosił i rozpraszał. Odejmcie tym szeptom dwojga kochanków anielską melodję, pochodzącą z duszy i towarzyszącą im niby dźwięki liry, a pozostanie tylko cień; i mówicie: Jakto! nic więcej? Ależ tak, dzieciństwa, powtarzamy, śmiechy z byle czego, błahostki, śmiesznostki, wszystko cokolwiek jest na świecie najszczytniejszego i najgłębszego! jedyne rzeczy warte tego, by je mówić i słuchać!
Tych dzieciństw, tych śmiesznostek, jeśli ich człowiek nigdy nie słyszał i nigdy nie mówił, jest albo złym lub niedołęgą.
Cozetta mówiła do Marjusza:
— Czy wiesz?
(W tej niebiańskiej dziewiczości oboje, nie wiedząc dlaczego, mówili sobie ty).
— Czy wiesz? Mam na imię Eufrazja.
— Eufrazja? Ależ nie, nazywasz się Cozetta.
— O! Cozetta to brzydkie imię, dano mi je, gdym była małą. Ale prawdziwe moje imię jest Eufrazja. Alboż nie lubisz tego imienia Eufrazja?
— Lubię. Ale Cozetta nie jest brzydkie.
— Może je wolisz, niż Eufrazja?
— Ale... tak.
— Więc i ja wolę. Prawda, to bardzo ładne imię Cozetta. Nazywaj mię Cozetta.
I uśmiech, towarzyszący tym słowom, czynił tę rozmowę idyllą godną niebiańskich gajów.
Innym razem spojrzała mu w oczy i zawołała:
— Mój panie jesteś piękny, jesteś ładny, masz dowcip, wcale nie jesteś głupi, jesteś uczeńszy odemnie, ale cię wyzywam tem słówkiem: ja cię kocham!
Marjusz, uniesiony w niebiosa, zdawał się słyszeć strofy śpiewane przez gwiazdy.
Albo też uderzyła go po ramieniu, gdy kaszlnął i rzekła.
— Proszę nie kasłać, mój panie. Nie życzę sobie, by kasłano u mnie bez pozwolenia. To bardzo brzydko kasłać i niepokoić mię. Chcę, żebyś był zdrów, bo naprzód ja byłabym nieszczęśliwą, gdybyś zachorował. Coby się wtedy ze mną stało?
Było to po prostu boskie.
Innym razem Marjusz rzekł do Cozetty:
— Wyobraź sobie, przez pewien czas myślałem, że nazywasz się Urszula.
Cały wieczór śmieli się z tego oboje, jak szaleni.
Wśród innej rozmowy zdarzyło mu się zawołać:
— O! pewnego dnia w Luksemburgu miałem ochotę dobić jednego inwalida!
Ale nagłe uciął i przestał mówić. Należałoby wspomnieć Cozecie o podwiązce, a to przechodziło jego siły. Spotykał nieznaną przeszkodę, ciało przed którem ta niezmierna miłość niewinna cofała się ze świętem przerażeniem.
Marjusz wyobrażał sobie, że życie z Cozettą tak przejdzie, że więcej nic im nie potrzeba; przychodzić co wieczór na ulicę Plumet, usunąć starą, usłużną kratę bramy prezydenta, usiąść przy Cozecie na ławce, patrzeć przez drzewa na iskrzące gwiazdy nocy, dotykać kolanem obszernej sukni Cozetty, pieścić się z jej palcami, mówić jej ty, wąchać kolejno kwiaty — zdawało mu się, że można tak żyć zawsze, bez końca. Tymczasem chmury zbierały się nad ich głowami. Ilekroć wiatr zawieje, zabiera więcej marzeń człowiekowi, niż obłoków niebiosom.
Nie powiemy, żeby ta czysta, prawie dzika miłość była bez pewnych pieszczot. Mówić grzeczności tej, którą się kocha, jest pierwszym sposobem szukania z nią rozkoszy, małem zuchwalstwem, którego się próbuje. Grzeczność to niby pocałunek przez zasłonę. Rozkosz, choć się ukrywa, wyciska tu delikatne swe piętno. Serce, by więcej kochać, cofa się przed rozkoszą. Pieszczoty Marjusza, choć nasycone złudzeniem, miały coś niebiańskiego w sobie. Ptaki, gdy ulatują ku aniołom, muszą słyszeć podobne słowa. A jednak było w nich życie, człowieczeństwo, cała potęga rzeczywistości, do której Marjusz był zdolny. Było to, co się mówi w prozie, zwiastun tego, co się powie w sypialnym pokoju, liryczne wylanie, pomieszane sonety i strofy, wdzięczne hyperbole gruchania, wszelkie wykwintności ubóstwienia złożone w bukiet i dyszące delikatną niebiańską wonią, niewymownym szczebiotem serca, rozmawiającego z sercem.
— O! — szeptał Marjusz — jakże jesteś piękną! nie śmiem spojrzeć na ciebie. Jesteś uosobionym wdziękiem. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale gdy się ukaże twój trzewiczek z po za rąbka sukni, drżę cały. Jakie czarowne światło tryska ze słów twoich! Mówisz przedziwnie, rozumnie. Chwilami zdaje mi się, że jesteś snem tylko. Mów, słucham cię, podziwiam. O Cozetto, jak to dziwne i zachwycające: prawdziwie odchodzę od zmysłów. Przecudna jesteś, pani. Przez mikroskop patrzę na twą nóżkę, przez teleskop na twą duszę.
A Cozetta odpowiadała:
— Kocham cię coraz bardziej od owego poranku.
Zapytania i odpowiedzi krzyżowały się w tych rozmowach i zawsze, niechybnie zgadzały się w jednem — w miłości.
Cozetta całą, postacią wyrażała szczerotę, niewinność, przezroczystość, białość, jasność, promień. Możnaby o niej powiedzieć, że była przejrzystą. Kto ją ujrzał, sprawiała na nim wrażenie kwietnia i brzasku dziennego. W oczach jej błyszczała rosa. Cozetta była zgęszczeniem światła, jutrzenką w postaci kobiety.
Rzecz prosta, że Marjusz, ubóstwiając ją, podziwiał. Ale też przyznać trzeba, że ta wychowanka klasztorna rozmawiała z niepospolitem uczuciem i niekiedy mówiła rzeczy głębokie i prawdziwe. Szczebiot jej był rozmową. W niczem się nie omyliła i o wszystkiem wydawała sąd trafny. Kobieta czuje i mówi z tkliwym instynktem serca, który jest nieomylny. Nikt tak, jak kobieta nie potrafi mówić rzeczy zarazem miłych i głębokich. Słodycz i głębokość — w tem cała kobieta, w tem całe niebo.
W tem szczęściu zupełnem co chwila stawały im łzy w oczach. Gdy zdeptali robaczka, gdy piórko spadło z gniazda, gdy złamała się gałązka tarniny, zdejmowała ich litość i w zachwycie, pełnem melancholji, czuli potrzebę zapłakać. Najwyższym symptomatem miłości jest rozczulenie, niekiedy nieznośne prawie.
A obok tego, te sprzeczności są błyskawicami miłości — chętnie się śmieli, z zachwycającą swobodą i tak poufale, że niekiedy mieli minę dwóch chłopców. Jednakże mimo wiedzy serc, upojonych czystością, odzywała się natura, której zapomnieć nie można. Była obecną ze swym celem zwierzęcym i szczytnym, i jakkolwiek dusze są niewinne, czują w tem wstydliwem sam na sam cudowny i tajemniczy odcień, dzielący parę kochanków od pary przyjaciół.
Ubóstwiali się.
Co jest nieustające i niewzruszone — istnieje. Kochają się, uśmiechają do siebie, śmieją, dotykają się końcem ust, splatają swe palce, tykają się — ale to nie przerywa pochodu wieczności. Dwoje kochanków kryje się w zmroku wieczornym, w niewidzialnej gęstwinie z ptakami, z różami, czarują się wzajem sercami jaśniejącemi w oczach, szepczą i szczebioczą rozkosznie, a tymczasem niezmierne kołysania gwiazd zapełniają nieskończoność.





II.
Szał zupełnego szczęścia.

Tak żyli nie wiedząc o niczem, upojeni szczęściem. Nie spostrzegli, że właśnie w tym miesiącu cholera dziesiątkowała Paryż. Zwierzyli się sobie z czem tylko mogli, ale te zwierzenia nie zaszły dalej za wymianę swych imion. Marjusz powiedział Cozecie, że jest sierotą, że nazywa się Marjusz Pontmercy, że jest adwokatem, że utrzymuje się z pisania dla księgarzy, że jego ojciec był pułkownikiem, że to był bohater, że on, Marjusz poróżnił się ze swoim dziadem bogaczem. Napomknął jej trochę, że jest baronem, ale to nie sprawiło żadnego wrażenia na Cozecie. Marjusz baron? nie zrozumiała tego. Nie wiedziała, co znaczy ten wyraz. Marjusz był Marjuszem. Ze swej strony zwierzyła mu się, że wychowywała się w klasztorze Picpusa Małego, że i jej matka umarła, że jej ojciec nazywa, się p. Fauchelevent, że jest bardzo dobry, że dużo daje ubogim, ale sam jest biedny i wyzuwa się ze wszystkiego, a jej we wszystkiem dogadza.
Rzecz dziwna, Marjusz był tak upojony od czasu, jak widział Cozettę, że przeszłość nawet niedawna, zamgliła się w jego oczach i stała się tak odległą, iż zupełnie zadowolił się opowiadaniem Cozetty. Ani mu przyszło do głowy wspomnieć jej o przygodzie nocnej w ruderze u Thenardier’ów, o spaleniu ręki, o dziwnej postawie i osobliwszej ucieczce jej ojca. Marjusz na chwilę zapomniał o tem wszystkiem, nie wiedział nawet wieczorem, co czynił z rana, ani gdzie jadł śniadanie, ani z kim rozmawiał: dzwoniło mu nieustannie w uszach i był głuchym na wszystko; żył tylko wtedy, gdy widział Cozettę. Wówczas będąc w niebie, nic dziwnego, że zapominał o ziemi. Oboje w upojeniu uginali się pod nieokreślonym ciężarem rozkoszy duchowych. Tak żyją lunatycy, których zowią zakochanemi.
Niestety! któż tego nie doświadczał? dlaczego wybije godzina, w której opuścić trzeba błękity, dlaczego życie potem trwa jeszcze?
Kochanie zastępuje prawie myślenie. Miłość jest gorącem zapomnieniem o wszystkiem. Pytajcie namiętności o loikę. Jak w mechanice niebieskiej nie ma doskonałej figury jeometrycznej, tak i w sercu ludzkiem nie ma ścisłej loiczności. Dla Cozetty i Marjuszą prócz nich nic nie istniało. Wszechświat dokoła nich zapadł się w jakąś przepaść. Żyli złotą chwilą. Nic nie było przed niemi i nic za niemi. Marjuszowi zaledwie przyszło na myśl, że Cozetta ma ojca. Olśnienie miłości zatarło wszystko w jego mózgu. O czem mówili ci kochankowie? Jak widzieliście, o kwiatach, o jaskółkach, o zachodzie słońca, o wschodzie księżyca, o wszystkich ważnych rzeczach. Powiedzieli sobie wszystko i nic. Wszystko zakochanych jest niczem. Ale ojciec, rzeczywistość, owa jama, bandyci, owa przygoda, co to obchodziło Marjusza? alboż był pewnym, że przykry ten sen istniał kiedy? Kochali się, ubóstwiali, a zresztą nie myśleli o niczem. Wszystko inne nie istniało. Prawdopodobnie to znikanie piekła za nami jest oznaką, że zbliżamy się do raju. Alboż widzieliśmy szatanów? czyż są jacy? czyśmy drżeli? czy cierpieli? nic już nie wiemy. Różany obłok pokrył to wszystko.
Tak więc dwie istoty żyły w górnej krainie z całem nieprawdopodobieństwem, którego pełna jest natura; ani u nadyru, ani u zenitu, więcej niż ludzie, mniej niż anieli, ponad kałem ziemskim, poniżej rajskich przestworzy — w obłoku; zaledwie z ciała i kości, dusze od stóp do głów zachwytu pełne; zbyt szczytni, by chodzić po ziemi, zbyt obarczeni człowieczeństwem, by zniknąć w błękitach, zawieszeni jak atomy, czekające opadnienia; pozornie za obrębem losów, nie znający tej grząskiej kolei — wczora, jutra, dzisiaj i zdziwieni, zachwyceni, rozpływający się z rozkoszy, chwilami tak lekcy, że mogliby uciec w nieskończoność, zdolni prawie do wiekuistego lotu.
W tem kołysaniu spali na jawie. O świetny letarg u rzeczywistości, przygniecionej ideałem! Czasami, jakkolwiek piękną była Cozetta, Marjusz zamykał oczy, by nie patrzeć na nią. Zamknąwszy oczy, najlepiej patrzy się na duszę.
Marjusz i Cozetta nie pytali się dokąd ich to zaprowadzi. Patrzyli na siebie, jakby doszli do celu. Dziwne jest urojenie ludzi, że miłość gdziekolwiek prowadzi.





III.
Początek cienia.

Jan Valjean nic się nie domyślał.
Cozetta nie taka marzycielka, jak Marjusz, była wesołą, a to wystarczało do szczęścia Jana Valjean. Myśli Cozetty, czułe zajęcia, obraz Marjusza, zapełniający jej duszę, niczem nie kaziły nieporównanej czystości jej pięknego pogodnego czoła. W jej wieku dziewica nosi miłość jak anioł lilję. Jan Valjean był więc spokojny. A przytem, gdy dwoje kochanków są w porozumieniu, wszystko im idzie jak z płatka, osoba trzecia, któraby mogła zaniepokoić ich miłość, jest w doskonałem zaślepieniu, dzięki pewnym ostrożnościom, które zawsze zachowują kochankowie. Tak Cozetta nigdy i w niczem nie sprzeciwiała się Janowi Valjean. Chciał iść na przechadzkę? dobrze, tato. Chciał pozostać w domu? I owszem. Chciał przepędzić wieczór u Cozetty? była zachwycona. Wracał do siebie czasem o dziesiątej, a w tych razach Marjusz przychodził do ogrodu nieco później, gdy usłyszał z ulicy, że Cozetta otwiera drzwi na ganek. Nie potrzebujemy mówić, że we dnie nie spotkanoby Marjusza. Jan Valjean zapomniał nawet czy Marjusz żyje na świecie. Raz tylko jednego poranku zapytał Cozetty: — Co to, masz całe plecy pobielone? Poprzedniego wieczora Marjusz w uniesieniu przycisnął Cozettę do ściany.
Stara Toussaint wcześnie się kładła do łóżka i po skończonej robocie myślała tylko o spaniu, jak Jan Valjean, o niczem nie wiedząc.
Nigdy noga Marjusza nie postała w domu. Gdy był z Cozettą, kryli się za mur przy ganku, by ich nie widziano i nie słyszano z ulicy i siadali przy sobie, często zamiast całej rozmowy, ściskając sobie ręce po dwadzieścia razy na minutę i patrząc na gałęzie. W owych chwilach, gdyby piorun padł o trzydzieści kroków, aniby się go domyślili, tak marzenie jednej zanurzało się i gubiło w marzeniu drugiego.
Czystość przejrzysta. Godziny jasności pełne i wszystkie prawie podobne do siebie. Ten rodzaj miłości jest zbiorem listków lilji i piórek gołębich.
Cała przestrzeń ogrodu dzieliła ich od ulicy. Ile razy Marjusz wchodził lub wychodził, starannie poprawiał kratę żelazną, by nie spostrzeżono, że była usunięta.
Zwykle odchodził o północy i wracał do Courfeyrac’a. Courfeyrac mówił do Bahorela:
— Czy uwierzysz! Marjusz wraca teraz o pierwszej rano.
Bahorel odpowiadał:
— Cóż chcesz? cicha woda brzegi podrywa.
Czasami Courfeyrac założył na krzyż ręce, przybrał minę poważną i mówił do Marjusza:
— Bałamucisz się młodzieńcze!
Courfeyrac, człowiek praktyczny, ze złej strony brał ten niewidzialny odblask raju na licach Marjusza; mało czuł pociągu do miłości niezwykłej, niecierpliwiła go i niekiedy wzywał Marjusza, by wrócił do rzeczywistości. Jednego poranku dał mu takie napomnienie:
— Mój kochany, myślę, że jesteś teraz na księżycu w królestwie marzeń, w prowincji złudzeń, w stolicy Bańki mydlanej. No chłopcze, jak jej na imię?
Ale nic nie mogło dobyć słówka z Marjusza. Dałby sobie wyrwać paznogcie, a nie wymówiłby trzech świętych zgłosek, składających nie wysłowione imię Co zetta. Prawdziwa miłość jaśnieje jak jutrzenka, a milczy jak grób. Courfeyrac dostrzegł tylko tę zmianę w Marjuszu, że jego małomówność promieniała szczęściem.
Podczas słodkiego miesiąca maja, Marjusz i Cozetta poznali te niezmierne szczęścia:
Kłócić się i mówić sobie pan, pani, jedynie dlatego, żeby potem częściej ty mówić:
Opowiadać rozwlekle z najdrobniejszemi szczegółami o ludziach, którzy nas wcale nie obchodzą, jest to jednym więcej dowodem, że w rozkosznej operze, zwanej miłością, libretto nic prawie nie znaczy;
Dla Marjusza, słuchać Cozettę, mówiącą o strojach;
Dla Cozetty, słuchać Marjusza, prawiącego o polityce;
Słyszeć, dotykając się kolanami, turkot powozów na ulicy Babilońskiej; Wpatrywać się w tę samą planetę na niebie lub w tego samego robaczka, świecącego w trawie;
Umilknąć razem — rozkosz większa, niż mówić; I t. d. i t. d.
Tymczasem zbliżały się różne zawikłania.
Jednego wieczora Marjusz szedł na schadzkę bulwarem Inwalidów; zwykle chodził ze spuszczoną głową; gdy miał zawrócić na ulicę Plumet, usłyszał głos tuż przy sobie:
— Dobry wieczór, panie Marjuszu!
Podniósł głowę i poznał Eponinę.
Sprawiło to na nim dziwne wrażenie. Ani razu nie przyszła mu na myśl ta dziewczyna od czasu, jak go zaprowadziła na ulicę Plumet, nie widział jej potem i zupełnie o niej zapomniał. Miał wszelkie powody być jej wdzięcznym — jej winien był teraźniejsze szczęście, a jednak czuł się nie swój, gdy ją spotkał.
Błędnie sądzą, że miłość szczęśliwa i czysta wiedzie człowieka do stanu doskonałości; po prostu wiedzie go, jakeśmy to widzieli, do stanu zapomnienia. W takiem położeniu człowiek zapomina złośliwości, ale też zapomina być dobrym. Znikają wdzięczność, powinność, pamięć na najważniejsze obowiązki. W każdym innym czasie Marjusz inaczejby postąpił z Eponiną. Zajęty Cozettą, nawet nie zdawał sobie jasno sprawy, że ta Eponina nazywała się Eponiną Thenardier, że nosiła nazwisko, zapisane w testamencie jego ojca, nazwisko, dla którego przed paru miesiącami poniósłby największe ofiary. Przedstawiamy Marjusza jakim był; nawet jego ojciec powoli znikał z jego duszy w blasku miłości.
Odpowiedział zakłopotany:
— A to panna Eponina?
— Dlaczego mię pan nazywa panną? Czym panu zrobiła co złego?
— Nie — odpowiedział.
Rzeczywiście nie miał do niej żadnej urazy. Owszem. Ale czuł, że teraz, gdy Cozecie mówił ty, nie mógł postąpić inaczej i musiał mówić Eponinie panna.
Gdy nic nie mówił, zawołała:
— Mówże pan...
I zatrzymała się. Zdawało się, że słów zabrakło tej dziewczynie, niedawno tak śmiałej i wygadanej. Chciała się uśmiechnąć i nie mogła. Rzekła tylko:
— I cóż?...
Później umilkła i spuściła oczy.
— Dobranoc, panie Marjuszu — rzekła nagle — i odeszła.






IV.
Stróż niespodziany.

Nazajutrz było 3 czerwca — dzień 3 czerwca r. 1832, który zapamiętać należy, bo w owym czasie ważne wypadki zawisnęły na widnokręgu paryzkim, niby brzemienne chmury. Marjusz za nadejściem nocy szedł tą samą drogą co wczoraj, z rozkosznemi myślami na sercu, gdy między drzewami bulwaru, spostrzegł idącą naprzeciw niemu Eponinę. Dwa dni z rzędu, to za wiele. Zawrócił żywo, zszedł z bulwaru i Pańską ulicą udał się na ulicę Plumet.
To sprawiło, że Eponina szła za nim aż do rogu ulicy Plumet, co się jej dotychczas nie zdarzyło. Zwykle przestawała na spojrzeniu nań gdy przechodził, i nie starała się z nim spotkać. Wczoraj dopiero spróbowała z nim rozmawiać.
Otóż, Eponina szła za Marjuszem, choć się tego nie domyślał. Zobaczyła jak usunął kratę i wcisnął się do ogrodu.
— Oho! — rzekła — wchodzi do domu!
Zbliżyła się do kraty, poruszała wszystkie pręty i łatwo poznała ten, który usunął Marjusz.
I szepnęła! półgłosem ponuro:
— Ani kroku ztąd, kochanko!
Usiadła na podmurowaniu kraty tuż obok poruszonego prętu i zdawała mu się przypatrywać. W tem właśnie miejscu krata dotykała sąsiedniego muru, tworząc z nim kąt dość ciemny, w którym Eponina znikła zupełnie.
Tak siedziała z godzinę nieruchoma i milcząca, pogrążona w myślach.
Około dziesiątej wieczór jeden z kilku przechodniów ulicy Plumet, stary mieszczanin zapóźniony, przebiegając to samotne miejsce i podejrzane, usłyszał w kącie muru przy kracie ogrodu, głos groźny i głuchy, mówiący:
— Nie dziwię się teraz, że tu przychodzi co wieczór!
Przechodzień obejrzał się dokoła, nie zobaczył nikogo, nie śmiał spojrzeć w kąt ciemny i przestraszony podwoił kroku.
Dobrze zrobił, że pospieszył, bo w kilka minut później, sześciu ludzi, idących w pewnych od siebie odległościach wzdłuż muru i wyglądających na patrol pijany, weszli na ulicę Plumet.
Pierwszy, który zbliżył się do kraty ogrodu, stanął i czekał na drugich; w minutę później zebrali się wszyscy sześciu.
Ludzie ci zaczęli mówić po cichu:
— To tutaj — rzekł jeden.
— Czy jest pies w ogrodzie? — zapytał drugi.
— Nie wiem. W każdym razie przyniosłem gałkę, którą mu damy połknąć.
— Czy masz plaster do wybicia szyby?
— Mam.
— Krata jest stara — dodał piąty, który miał głos brzuchomówcy.
— Tem lepiej — rzekł drugi — nie piśnie pod balikiem (piłą) i łatwo da się skosić (przeciąć).
Szósty, który jeszcze ust nie otworzył, zabrał się do rozpatrywania kraty, jak to godziną wprzódy uczyniła Eponina, kolejno chwytając za każdy pręt i wstrząsając nim ostrożnie. Tak doszedł do prętu, który Marjusz wyjął z osady. Gdy już miał ująć ten pręt, nagle jakaś ręka dobyła się z cieniu, padła mu na ramię, pchnęła go w piersi i jakiś głos ochrzypły rzekł z cicha.
— Jest pies.
Człowiek doznał wzruszenia, jakie zwykła sprawiać niespodzianka. Najeżył się ohydnie; nic straszniejszego nad widok niespokojnych dzikich zwierząt. Przestraszona ich mina, przestrasza. Cofnął się i wybełkotał:
— Co to za błaźnica?
— Wasza córka.
W istocie była to Eponina, rozmawiająca z Thenardierem.
Za ukazaniem się Eponiny, pięciu innych, to jest: Claquesous, Gueulemer, Babet, Montparnasse i Brujon zbliżyli się bez szmeru, bez pośpiechu, słowa nie rzekłszy, ze złowrogą powolnością, właściwą tym ludziom nocnym.
Każdy z nich miał w ręku jakieś straszne narzędzie. Gueulemer trzymał skrzywione szczypce, które włóczęgi nazywali Franusia.
— Ach, ach! co ty tu robisz? czego chcesz? zwarjowałaś czy co? — zawołał Thenardier, nie przestając mówić po cichu. Po co przychodzisz przeszkadzać nam w robocie?
Eponina zaczęła się śmiać i rzuciła mu się na szyję:
— Jestem tu, mój ojczulku, tak sobie. Czyż mi nie wolno usiąść na kamieniach? To wy nie powinnibyście tu przychodzić. Po co tu przychodzicie, kiedy jest sucharek? Powiedziałam to Magdusi. Tu nie ma co robić. Ale pocałujże mię, poczciwy ojczulku! Tak dawnośmy się nie widzieli! Więc dostałeś się na wolność?
Thenardier probował uwolnić się od uścisków Eponiny i mruczał:
— Dobrze. Pocałowałaś mię. Tak, dostałem się na wolność. Nie siedzę w kozie. A teraz ruszaj precz.
Ale Eponina nie puszczała zdobyczy i podwoiła pieszczoty.
— Mój ojczulku, jak się to stało? Musicie mieć dużo rozumu, kiedyście się stamtąd wykręcili. Opowiedzcieno. A matka? gdzie matka? jak się miewa mama?
Thenardier odpowiedział:
— Jest zdrowa, nie wiem zresztą, puść mię, powiadam ci, ruszaj sobie.
— Właśnie że się nie ruszę, odparła Eponina z pieszczotliwym dąsem zepsutego dziecka; wypychacie mię, a przecież od czterech miesięcy was nie widziałam i ledwie miałam czas was pocałować.
I znowu rzuciła się ojcu na szyję.
— Ależ to głupie i nieznośne! — rzekł Babet.
— Żywo — rzekł Gueulemer — salcesony mogą nadejść.
Głos brzuchomówcy skandował ten dwu-wiersz:

Tylko w rok nowy moja dzierlatko
Zwykło się cackać z mamą i tatką.

Eponina obróciła się do pięciu zbójców.
— A! to pan Brujon. — Dobry wieczór panie Babet. Dobry wieczór panie Claquesous. Czy mię pan nie poznajesz, panie Gueulemer?
— Jak się masz, panie Montparnasse?
— Czy cię poznają! — rzekł Thenardier. Ależ dobry wieczór i dobranoc — czmychaj! i daj nam święty pokój.
— To godzina lisów nie kur — wtrącił Montparnasse.
— Widzisz przecie, że mamy tu robotę — dodał Babet.
Eponina wzięła za rękę Montparnassa.
— Ostrożnie! — rzekł — zarzniesz się, mam nóż otwarty.
— Mój Montparnasku — odpowiedziała po cichu Eponina — przecież trzeba mieć zaufanie do ludzi. Wszak jestem może córką, mojego ojca. Panie Babet, panie Gueulemer, to ja miałam rozjaśnić sprawę.
Należy tu zanotować, że Eponina nie mówiła szwargotem. Od czasu jak poznała Marjusza, szkaradny ten język wydał się jej obrzydłym.
Wątłą i kościstą rączyną, niby ręką skieletu ścisnęła grube paluchy Gueulemera i mówiła dalej:
— Wszak wiecie, że głupią nie jestem. Zwykle mi wierzycie. Nieraz już wyświadczyłam wam usługę. Otóż wywiedziałam się o wszystkiem i powiadam wam, że daremniebyście się narażali. Przysięgam, że w tym domu nie macie co robić.
— Same kobiety — rzekł Gueulemer.
— Nie, wyprowadziły się.
— A jednak się świeci! — rzekł Babet.
I pokazał Eponinie przez wierzchołki drzew przedzierające się światło, przenoszone po strychu pawilonu. To stara Toussaint rozwieszała bieliznę.
Eponina spróbowała raz ostatni.
— No — rzekła — trzeba wam wiedzieć, że to biedne ludziska, nie mają ani grosza.
— Idź do djabła! — zawołał Thenardier. Jak splondrujemy dom i przetrząśniemy wszystkie kąty od piwnicy do strychu, to ci powiemy, czy tam są talary, czy grosze i szelągi.
I pchnął ją chcąc iść dalej.
— Kochany przyjacielu, panie Montparnasse — rzekła Eponina — proszę cię, jesteś dobry chłopiec, nie wchodź.
— Strzeż się, powiadam, możesz się zarznąć! — odparł Montparnasse.
Thenardier odezwał się znowu głosem stanowczym:
— Wynoś się stąd dziewczyno i zostaw nas w pokoju.
Eponina puściła rękę Montparnassa i rzekła:
— Więc koniecznie chcecie wejść do tego domu?
— Zdaje się! — rzekł śmiejąc się brzuchomówca.
Wtedy oparła się plecami o kratę, twarzą obróciła do sześciu zbójów od stóp do głów, uzbrojonych i wyglądających w nocy jak szatany i rzekła silnym ale zniżonym głosem:
— A ja nie chcę.
Zatrzymali się zdumieni. Brzuchomówca nie przestawał się śmiać, ona dodała:
— Przyjaciele! posłuchajcie z uwagą. Nie żartuję. Teraz ja mówię. Naprzód, jeżeli wejdziecie do ogrodu, jeżeli dotkniecie tej kraty, będę krzyczeć, będę walić do drzwi, rozbudzę ludzi, przywołam policję i każę was zabrać wszystkich.
— Zrobi to — rzekł Thenardier po cichu do Brujona i brzuchomówcy.
Potrząsnęła głową i dodała:
— Najpierwszego ciebie, mój ojcze! Thenardier się zbliżył.
— Nie przystępuj, stary! — zawołała.
Cofnął się mrucząc pod nosem: — Co jej się stało? i dodał:
— Psico!
Eponina zaśmiała się strasznie:
— Jak się wam podoba, ale nie wejdziecie. Nie jestem córką psa, kiedy jestem córką wilka. Was sześciu — wielka rzecz! Jesteście mężczyźni. Otóż ja jestem kobieta. Nie boję się was bynajmniej. Powiadam, że nie wejdziecie do tego domu, bo mi się nie podoba. Jeśli się zbliżycie, będę szczekać. Powiedziałam, że pies to ja jestem. Nie dbam o was wcale. Nie nudźcie mię i ruszajcie do djabła. Idźcie, gdzie chcecie, ale tu nie przychodźcie, ja zabraniam! Wy z nożami, ja z pantoflem — wszystko mi jedno, zbliżcie się tylko!
Postąpiła krok ku zbójcom, była straszną i zaczęła się śmiać:
— Dalibóg, nie boję się was. Latem będę głodną, zimą będzie mi chłodno. Ogłupieli te chłopy, myśląc, że nastraszą dziewczynę? Czem nastraszą? Patrzajcie głupców! Że mają szurgoty kochanki, co chowają się pod łóżko, gdy na nie krzykną, myślą, że straszni! Ja niczego i nikogo się nie lękam!
Utkwiła wzrok w Thenardiera i rzekła:
— Ani ciebie, mój ojcze!
I mówiła dalej, wodząc po zbójach krwawe źrenice widma:
— Co mi to znaczy, że jutro znajdą mię na bruku ulicy Plumet zabitą jabłuszkiem ojca, lub że po roku znajdą mię w sieciach St. Cloud, albo na wyspie Łabędzi pośród starych zgniłych wiechci i psów zatopionych!
Musiała przestać, porwał ją suchy kaszel, oddech jej wychodził jak chrapanie z piersi słabej i wązkiej.
Mówiła znowu:
— Dość mi krzyknąć, nadbiegną ludzie i marsz do prochowni! Was sześciu — ale ja to cała policja.
Thenardier postąpił ku niej.
— Nie zbliżaj się! — zawołała.
Zatrzymał się i rzekł do niej łagodnie: — No, nie zbliżę się, ale nie mów tak głośno. Moja córko, czemu nam przeszkadzasz w robocie? Przecież musimy zarabiać na życie. Więc już nie masz przyjaźni dla ojca?
— Nudzisz mię — rzekła Eponina.
— Przecież musimy żyć, jeść cokolwiek...
— Zdychaj.
To powiedziawszy usiadła na podmurowaniu kraty śpiewając:

Me rączki tak pulchne,

Nóżki utoczone;

Zachody stracone!

Łokieć oparła na kolanie, brodę na ręku i kiwała nogą z miną najobojętniejszą. Przez dziurawą suknię widać było jej chudy obojczyk. Latarnia z przeciwka oświecała jej profil i postawę. Trudno wyobrazić sobie istotę dziwniejszą i mocniejszej woli.
Sześciu drabów, zdumieni i nachmurzeni, że je dna dziewczyna trzyma ich w szachu, poszli ukryć się w cieniu rzuconym przez latarnię i złożyli radę, wzruszając ramionami upokorzeni i wściekli.
Ona tymczasem patrzyła na nich wzrokiem spokojnym i dzikim.
— Coś ma w tem — rzekł Babet. Jakiś powód. Może się zakochała w psie? Szkodaby jednak było, gdyby nie dopisała ta robota. Dwie kobiety, stary mieszkający w tylnem podwórku. U okien wiszą wcale nie złe firanki. Stary musi być bogatym żydem. Interes zdaje mi się dobry:
— A więc, wchodźcie do domu — zawołał Montparnasse. Do roboty. Ja zostanę tu z dziewczyną i jeśli piśnie...
Błysnął ostrzem noża, który trzymał otwarty w rękawie.
Thenardier nie wyrzekł ani słowa i zdawał się być gotów na wszystko.
Brujon, który uchodził trochę za wyrocznię, i jak wiadomo, „nastręczył robotę” jeszcze się nie odezwał. Zdawał się być zamyślony. Wiedziano, że nie cofa się przed żadnem niebezpieczeństwem i raz, po prostu z junactwa, okradł posterunek policjantów. Prócz te go układał wiersze i piosneczki, co mu nadawało wielką powagę.
Babet go zapytał:
— Cóż, Brujon, nic nie mówisz?
Brujon milczał chwilę, potem kilka razy kiwnął głową w rozmaity sposób i nakoniec głos zabrał:
— Słuchajcie: dziś rano widziałem dwóch bijących się wróbli; wieczorem potykam się o kobietę, która się kłóci. To zły znak. Idźmy ztąd.
I poszli.
Odchodząc Montparnasse mruczał:
— Wszystko mi jedno, ale gdyby było wolno, tobym ją palnął.
Babet odpowiedział:
— Ja nie. Nie tykam kobiet..
Zatrzymali się na rogu ulicy i po cichu prowadzili ten djalog zagadkowy:
— Gdzie będziesz spać tej nocy?
— Pod Pantinem (Paryżem).
— Czy masz przy sobie klucz od kraty, Thenardier?
— A jużci.
Eponina nie spuszczająca ich z oczów, widziała, jak zawracali na drogę, którą przyszli. Podniosła się i cichaczem czołgała za niemi wzdłuż murów i domów. Tak doprowadziła ich do bulwaru. Tu rozłączyli się i sześciu ludzi zniknęło w ciemnościach, jakby się w nich roztopili.






V.
Rzeczy nocy.

Po odejściu zbójców, ulica Plumet znowu przybrała spokojną, postać nocną.
Co działo się przed chwilą na tej ulicy, nie zdziwiło by boru. Zarośla, gęstwiny i krzaki, pokrzyżowane z sobą gałęzie i bujne zielska mają istnienie ponure; dzikie mrowisko dostrzega tam nagle zjawiska niewidzialnego; co jest pod człowiekiem, widzi tu w mroku to, co jest za człowiekiem i rzeczy nam żyjącym nieznane, spotykają się jakby oko w oko w nocy. Najeżona i dzika natura przeraża się za zbliżeniem pewnych zjawisk, w których przeczuwa coś nadprzyrodzonego. Siły cieni znają się i mają między sobą tajemnicze równowagi; kły i szpony boją się tego, co jest nieujęte. Bydlęctwo żłopiące krew, żarłoczne zachęcenia, zgłodniałe, szukające łupu, instynkta uzbrojone pazurami i szczękami, których źródłem i celem jest brzuch, patrzą i z niespokojnością węszą pod prześcieradłem nieczułe kształty poruszającego się widma, które zdaje im się żyć martwem i strasznem życiem pod tą powiewającą szatą. Te zwierzęcości, będące samą materją, boją się mieć do czynienia z niezmierną ciemnością, skupioną w istocie nieznanej. Czarna postać, tamująca drogę, zatrzymuje dzikiego zwierza. Co wychodzi z mogiły, przestrasza i zbija z toru wychodzących z pieczary; srogi lęka się złowrogiego; wilki uciekają, spotkawszy zmorę.






VI.
Marjusz wraca do rzeczywistości tak dalece,
że zostawia swój adres Cozecie.

Gdy ten rodzaj suki z ludzką twarzą odbywał wartę przed kratą i gdy sześciu zbójów ustąpili przed dziewczyną — tymczasem Marjusz siedział przy Cozecie.
Nigdy niebo nie było gwiaździstsze i piękniejsze, drzewa bardziej drżące i zapach ziół rozkoszniejszy; nigdy ptaki nie usypiały pod liśćmi z milszym szczebiotem; nigdy wszystkie harmonje pogody wszechświata nie wtórowały lepiej wewnętrznej muzyce miłości; nigdy Marjusz nie był bardziej rozkochany, zachwycony, szczęśliwszy. Ale zastał Cozettę smutną. Cozetta płakała, miała oczy czerwone.
Pierwsze słowo Marjusza było:
— Co ci jest?
Ona odpowiedziała:
— Zaraz ci powiem.
Potem usiadła na ławce przy ganku i gdy drżący zabierał miejsce przy niej, mówiła dalej:
— Dziś rano powiedział mi ojciec, bym się przygotowała do podróży, że ma interes i że zapewne wyjedziemy.
Marjusz zadrżał od stóp do głowy.
Gdy zbliżymy się do kresu życia, umrzeć to znaczy odjechać; gdy jesteśmy w jego początkach, odjechać znaczy umrzeć.
Od sześciu tygodni Marjusz nieznacznie, zwolna, stopniowo, z dniem każdym wchodził w posiadanie Cozetty. Posiadanie czysto idealne, ale głębokie. Jakeśmy już wytłumaczyli, w pierwszej miłości posiada się wprzód duszę niż ciało; później posiada się wprzód ciało niż duszę, niekiedy nie posiada się jej wcale; Faublasy i Prudhommy dodają: bo jej nie ma, ale szczęściem sarkazm ten jest bluźnierstwem. Marjusz więc posiadał Cozettę, jak posiadają duchy, ale otaczał ją całą duszą i trzymał zazdrośnie w swej mocy z niezachwianem przekonaniem. Posiadał jej uśmiech, jej oddech, zapach jej szat, głęboki promień jej źrenic niebieskich, delikatność jej ciała, gdy dotykał ręki, rozkoszne jej znamię na szyi, wszystkie jej myśli. Ułożyli się, usypiając zawsze marzyć o sobie i dotrzymali słowa. Posiadał więc wszystkie marzenia Cozetty. Pożerał oczyma a niekiedy dotykał oddechem jej włoski na karku i mówił sobie, że każden z tych włosków należy do niego, do Marjusza. Ubóstwiał wszystko, co na siebie kładła, kokardę jej wstążki, rękawiczki, rękawki i buciki, niby przedmioty święte, których był panem. Marzył, że jest władzcą pięknych grzebyków szyldkretowych, któremi spinała włosy i mówił sobie — był to głuchy szept obudzającej się żądzy — że nie było sznureczka na jej sukni, ani oczka w pończoszkach, ani fałdy w staniku, któreby nie należały do niego. Siedząc przy Cozecie czuł, że jest przy swej własności, przy swojej despotce i niewolnicy. Dusze ich tak zdawały się z sobą zmięszane, że chcąc je odebrać nie poznaliby, która do kogo należy. — To moja. — Nie, to moja. — Zapewniam cię, że się mylisz, z pewnością to ja. — Co bierzesz za siebie, to ja jestem. — Marjusz miał w sobie coś Cozetty, a Cozetta coś Marjusza. Marjusz czuł, że w nim żyje Cozetta. Mieć Cozettę, posiadać ją, było to samo prawie co oddychać. I gdy taką żył wiarą, gdy tak poił się posianiem dziewiczem, niesłychanem a bezwzględnem, gdy czuł się panem wszechwładnym, nagle spadł nań ten wyraz: „Wyjeżdżamy“ i ostry głos rzeczywistości zawołał: Cozetta nie jest twoją!
Marjusz się obudził. Od sześciu tygodni, jakeśmy powiedzieli, Marjusz żył za obrębem życia; owe słówko: wyjeżdżam! szorstko wtrąciło go doń napowrót.
Nie wyrzekł ani słowa. Cozeta uczuła tylko, że ma rękę bardzo zimną. Z kolei zapytała:
— Co ci jest?
Odpowiedział przycichłym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie rozumiem tego, co powiedziałaś.
Powtórzyła:
— Dziś rano mówił mi ojciec, żebym załatwiła drobne sprawunki i była w pogotowiu, że mi da swą bieliznę do zapakowania w tłomok, że zmuszony jest udać się w podróż, że odjeżdżamy, że trzeba mieć duży tłomok dla mnie a mały dla niego i przygotować to wszystko przed upływem tygodnia, że może pojedziemy do Anglji.
— Ależ to potworne! — zawołał Marjusz.
Pewnem jest, że w tej chwili żadne nadużycie władzy, żaden gwałt, żadne okrucieństwo najpotworniejszych tyranów, żaden czyn Buzyrysa, Tyberjusza lub Henryka XVIII nie dorównywał w mniemaniu Marjusza tej srogości: Pan Fauchelevent zabiera córkę do Anglji, bo ma interesa.
Zapytał słabym głosem:
— I kiedy odjeżdżasz?
— Nie powiedział kiedy.
— A kiedy powrócisz?
— Nie powiedział kiedy.
Marjusz powstał i rzekł zimno:
— Więc pani jedziesz?
Cozetta podniosła na niego piękne oczy pełne trwogi i odpowiedziała jakby obłąkana:
— Dokąd?
— Do Anglji pojedziesz pani?
— Dla czego mi mówisz pani?
— Zapytuję się czy pani pojedziesz?
— I cóż mam czynić? — rzekła załamując ręce.
— Więc jedziesz pani?
— Jeśli ojciec pojedzie?
— Więc i pani pojedziesz?
Cozetta wzięła rękę Marjusza i ścisnęła ją nie odpowiadając.
— Dobrze — rzekł Marjusz. Pójdę gdzieindziej.
Cozetta raczej uczuła to słowo niż je zrozumiała. Zbladła tak, że w ciemności twarz jej stała się białą. Wyszeptała:
— Co mówisz?
Marjusz spojrzał na nią, podniósł zwolna oczy ku niebu i odpowiedział:
— Nic.
Gdyby spuścił oczy zobaczyłby, że Cozetta się uśmiechała. Uśmiech kobiety kochanej ma światłość, którą widzimy w nocy.
— A, jacy my dziecinni! Marjuszu, przyszła mi myśl jedna.
— Jaka?
— Jedź z nami! powiem ci gdzie! Przyjedź tam, gdzie ja będę!
Marjusz teraz obudził się zupełnie. Spadł z obłoków w zupełną rzeczywistość i zawołał:
— Jechać z wami! zwarjowałaś? Na to trzeba pieniędzy, a ja nie mam! Jechać do Anglji? Ależ ja teraz winien jestem nie wiem ile, przeszło dziesięć luidorów Courfeyrac’owi, jednemu z moich przyjaciół, którego nie znasz. Mam stary kapelusz, który nie wart trzech franków, mam surdut bez kilku guzików na przodzie, mam podarte koszule, dziurawe łokcie, dziurawe buty, od sześciu tygodni nie myślę o tem i wcale ci nie mówiłem. Cozetto, jestem nędzarzem. Widujesz mię tylko w nocy i dajesz mi swą miłość; gdybyś mię zobaczyła we dnie, dałabyś mi grosz jak żebrakowi! Jechać do Anglji! Ba! nie mam nawet czem zapłacić paszportu!
I padł twarzą na drzewo stojące obok, ręce złożył nad głową, czołem tarł korę i nie czul ani drzewa, które mu obdzierało skórę, ani gorączki, która biła mu młotem w skroniach i nieruchomy, bliski upadnięcia stał jak posąg Rozpaczy.
Długo tak przestał. Można całą wieczność przeżyć w tych otchłaniach. Nakoniec obrócił głowę i usłyszał za sobą szmer stłumiony, łagodny i smutny.
To Cozetta łkała.
Od dwóch godzin płakała przy Marjuszu zadumanym.
Poszedł ku niej, padł na kolana, schylił się zwolna ku ziemi, ujął koniec jej nóżki, wychodzący z pod sukni i ucałował.
Nie broniła. Są chwile, w których kobieta, jak bogini smutna i rezygnacji pełna, przyjmuje w milczeniu religijną cześć miłości.
— Nie płacz — rzekł.
Wyszeptała:
— A kiedy mam oddalić się, a ty nie możesz tam pojechać?
On mówił:
— Czy mię kochasz?
Zanosząc się od płaczu odpowiedziała mu słowem niebiańskiem, które najbardziej zachwyca wśród łez wyrzeczone:
— Ubóstwiam cię!
Marjusz mówił dalej tonem nie wysłowionej pieszczoty:
— Nie płacz. Zrób to dla mnie, powiedz, nie będziesz płakać?
— A ty, czy mnie kochasz? — rzekła.
Marjusz wziął ją za rękę i rzekł:
— Cozetto, nigdy i nikomu nie dałem słowa honoru, bo moje słowo honoru strach we mnie budzi. Czuję stojącego przy mnie ojca. Otóż daję ci najświętsze słowo honoru, że jeśli odjedziesz, umrę.
Ton, jakim wymówił te słowa, miał tyle spokojnego i uroczystego smutku, że Cozetta zadrżała. Uczuła zimno, jakie sprawia poznanie smutnej prawdy. Dreszcz przerwał jej łkanie.
— A teraz posłuchaj — rzekł — nie czekaj mię jutro!
— Dlaczego?
— Czekaj mnie dopiero pojutrze!
— O! dlaczego?
— Zobaczysz.
— Nie widzieć cię dzień cały! to niepodobieństwo.
— Poświęćmy dzień jeden, by mieć całe życie.
I Marjusz dodał półgłosem do siebie:
— Człowiek ten nie zmienia swych zwyczajów i nikogo jeszcze nie przyjął we dnie.
— O jakim człowieku mówisz? — zapytała Cozetta.
— Ja? nic nie mówię.
— Czegóż się więc spodziewasz?
— Czekaj mnie pojutrze.
— Chcesz tego?
— Tak jest, Cozetto.
Wzięła jego głowę w obydwie ręce, wspięła się na palcach by dorównać wzrostem i szukała nadziei w jego oczach.
Marjusz mówił dalej:
— Ale, musisz wiedzieć mój adres, kto wie, może co zajść, mieszkam u mego przyjaciela nazwiskiem Courfeyrac, przy ulicy Szklanej pod numerem 16.
Poszukał w kieszeni, wydobył nożyk i ostrzem wyrył na ścianie, 16 ulica Szklana.
Tymczasem Cozetta znowu zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
— Powiedz mi twoją, myśl, Marjuszu, ty masz jakąś myśl. Powiedz mi. O! powiedz, bym spokojnie noc mogła przepędzić.
— Moja myśl jest taka: niepodobieństwem jest żeby Bóg chciał nas rozdzielić. Czekaj mię pojutrze.
— A cóż pocznę przez czas tak długi? — zapytała Cozetta. Ty, bo jesteś wolny, możesz iść, gdzie zechcesz! Jacy szczęśliwi ci mężczyźni! Ja muszę sama pozostać! O! jakże będę smutną! Cóż będziesz robił jutro wieczór, powiedz?
— Spróbuję jednej rzeczy.
— Więc będę myślała o tobie i modliła się, by Bóg spełnił twe życzenia. Już cię nie zapytuję, bo widzę, że nie chcesz. Jesteś moim panem. Jutrzejszy wieczór przepędzę na śpiewaniu tej pieśni Eurjanty, którą tak lubisz, którą słyszałeś wieczorem pod okiennicą. Ale pojutrze przyjdziesz wcześnie. Czekać cię będę punkt o dziewiątej, uprzedzam cię. Mój Boże! jak to smutno, że dnie są tak długie! Słyszysz, punkt o dziewiątej będę w ogrodzie.
— Ja także.
I nie mówiąc sobie, wiedzeni jedną myślą, porwani prądem elektrycznym, który ciągle łączy z sobą kochanków dwoje, upojeni rozkoszą miłości i boleści, rzucili się w objęcia nie spostrzegając, że ich usta się spoiły, gdy podniesione oczy, pełne łez i zachwytów, patrzyły na gwiazdy.
Gdy Marjusz wyszedł, ulica była pusta. Właśnie w tej chwili Eponina odprowadzała zbójców do bulwaru.
Gdy Marjusz marzył, oparłszy głowę o drzewo, przyszła mu do głowy myśl jedna; niestety! myśl, którą sam miał za niedorzeczną, i niemożliwą. Powziął gwałtowne postanowienie.







VII.
Stare serce spotyka się z młodem.

Ojciec Gillenormand miał w owym czasie dziewięćdziesiąt jeden lat z okładem. Mieszkał zawsze z panną Gillenormand przy ulicy Panien Kalwarji Nr. 6 w starym własnym domu. Był to, jak sobie przypominacie, jeden z tych staroświeckich starców, co czekają śmierci wyprostowani, obciążeni wiekiem, ale nie ugięci, nie złamani nawet zmartwieniem.
Od pewnego atoli czasu córka jego mówiła: mój ojciec opada na siłach. Przestał już policzkować służące, z mniejszą energją bił laską o schody, gdy baskijczyk nie śpieszył otworzyć. Rewolucja lipcowa ledwie pół roku go trapiła. Prawie spokojnie czytał w Monitorze to połączenie wyrazów: P. Humblot — Conté, par Francji. Rzeczywiście starzec był znękany. Nie uginał się, nie poddawał; nie leżało to ani w moralnej, ani w fizycznej jego naturze, ale w duchu czuł, że mu sił braknie. Od czterech lat czekał Marjusza, czekał nieugięty, czekał w przekonaniu, że ten mały hultaj prędzej czy później zadzwoni do jego domu; teraz zdarzały się chwile ponure, że mówił sobie: jeśli mam jeszcze czekać na Marjusza... Śmierć go nie przestraszała, ale myśl, że może już nigdy nie zobaczy Marjusza. Nie zobaczyć już Marjusza, dotychczas nie powstało mu to w myśli; teraz myśl ta przyszła mu do głowy i przeraziła go. Nieobecność, jak zawsze bywa, gdy uczucia są wrodzone i prawdziwe, powiększała tylko jego miłość do niewdzięcznego dziecka, które sobie poszło w świat i nie wracało. W nocach grudniowych, podczas dziesięciostopniowych mrozów, najchętniej myślimy o słońcu. Pan Gillenormand przedewszystkiem nie był, a przynajmniej tak sądził, zdolnym do zrobienia pierwszych kroków do Marjusza, on, dziadek do wnuka; — zdechłbym raczej, mawiał. Nie miał sobie nic do wyrzucenia; ale marzył o Marjuszu z coraz głębszem rozczuleniem i niemą rozpaczą poczciwca, który gaśnie w ciemnościach.
Zaczął tracić zęby, i to pomnażało jego smutek.
Pan Gillenormand, nie wyznając przed sobą, bo go to wstydziło i złościło, bardziej kochał Marjusza, niż którąkolwiek kochankę.
Kazał powiesić w swym pokoju nad łóżkiem, jakby pierwszą rzecz, którą chciał zobaczyć obudziwszy się, dawny portret drugiej swej córki, tej co umarła, pani Pontmercy, portret zdjęty, gdy miała lat ośmnaście. Nieustannie patrzył na tę córkę. Jednego dnia rzekł, przypatrując się portretowi:
— Doprawdy, podobny do niej.
— Do mojej siostry? — podchwyciła panna Gillenormand. A tak.
Starzec dodał:
— I do niego także.
Razu jednego, gdy siedział ścisnąwszy kolana, z oczyma prawie zamkniętemi, w postawie znękanej, córka ośmieliła się odezwać:
— Ojcze, czy zawsze równą czujesz urazę?
I zatrzymała się, bojąc dokończyć.
— Do kogo? — zapytał.
— Do biednego Marjusza.
Podniósł starą głowę, położył na stole wychudłą i pomarszczoną rękę i zawołał z gwałtownym gniewem:
— Biedny Marjusz, powiadasz panna! Ten panicz jest hultaj, niegodziwiec, niewdzięczny pyszałek, bez serca, bez duszy, zuchwalec, złośliwy!
I odwrócił głowę, by córka nie dojrzała łzy w jego oku.
W trzy dni potem przerwał czterogodzinne milczenie, odzywając się znienacka do córki:
— Miałem zaszczyt prosić pannę Gillenormand, aby nigdy nic o tem nie mówiła.
Ciotka Gillenormand wyrzekła się zamiaru pojednania dziada z wnukiem i zrobiła to głębokie spostrzeżenie: — Ojciec zawsze niebardzo kochał moją siostrę od czasu, jak zrobiła głupstwo. Widocznie niecierpi Marjusza.
„Od czasu, jak zrobiła głupstwo“ znaczyło: od czasu, jak wyszła za pułkownika.
Zresztą, jak łatwo się domyśleć, pannie Gillenormand nie udało się także podstawić swego ulubieńca, oficera od ułanów, w miejsce Marjusza. Teodul wcale się nie podobał. Pan Gillenormand nie przyjął tego qui pro quo. Próżnia serca nie zatyka się lada korkiem. Ze swej strony Teodul, chociaż połykał ślinkę na spadek po dziadku, nie lubił pańszczyzny zalotów. Poczciwiec nudził ułana, a ułan raził poczciwca. Porucznik Teodul był wprawdzie wesoły, ale gaduła; letkiewicz, ale gminny; hulaka, ale karczemny; miał kochanki, to prawda, ale i to prawda, że o nich dużo gadał, a gadał źle. Wszystkie te przymioty miały wady. Zanudził pana Gillenormand, prawiąc mu o jakichś miłostkach swoich przy koszarach ulicy Babilońskiej. A przytem porucznik Gillenormand przychodził czasami w mundurze z trójkolorową kokardą. Tem jednem już stał się nieznośny. Ojciec Gillenormand powiedział w końcu do córki: — Mam już po uszy twego Theodula. Nie lubię wojowników w czasie pokoju. Przyjmuj go jeśli chcesz. Wolę może rębaczy, niż brząkających szabelką po bruku. Zresztą szczęk oręża w czasie bitwy nie jest tak i przykry, jak noszenie się z pałaszem po ulicach. A przytem czupurzyć się jak junak, a ściskać w pasie jak kokietka, nosić gorset pod pancerzem, to śmieszne podwójnie. Kto jest prawdziwym człowiekiem zarówno unika fanfaronady jak trzpiotowatości. Ani junak, ani delikatniś. Zachowaj dla siebie Teodula.
Napróżno córka mówiła: — Przecież to wnuk ojca po bracie; pan Gillenormand był duszą, i kościami dziadkiem rodzonym, ale wcale nie miał wnętrzności dziadka stryjecznego.
W gruncie zaś, że był to człowiek rozumny i lubił porównywać, obecność Teodula przydała się tylko na to, że obudziła w nim większy żal po Marjuszu.
Jednego wieczora, było to 4-go czerwca, co nie przeszkadzało, że u ojca Gillenormand palił się dobry ogień na kominku, odesłał córkę, która szyła w sąsiednim pokoju. Został sam w salonie, przedstawiającym sceny pasterskie, nogi oparł o cęgi, i na pół zasłoniony obszernym parawanem koromandelskim o dziewięciu skrzydłach, siedział na miękich poduszkach fotelu, oparty o stół, na którym paliły się dwie świece woskowe pod zielonym daszkiem i trzymał w ręku książkę, ale jej nie czytał. Ubrany był według staroświeckiej mody w surdut niedouwierzenia, podobny do starych portretów Garata. Gdyby wyszedł na ulicę tak ubrany, pokazywanoby go palcami, ale córka zwykle, gdy wychodził, kładła na niego obszerną, watówkę, która okrywała ubranie. W domu, wyjąwszy gdy wstawał lub kładł się spać, nigdy nie nosił szlafroka. To daje starą minę, mawiał.
Ojciec Gillenormand myślał o Marjuszu z miłością i goryczą; i jak zwykle, gorycz przeważała. Jego skwaśniała czułość w końcu wrzała gniewem i przemieniała się w oburzenie. Doszedł właśnie do tego stanu duszy, w którym decydujemy się przyjąć boleść, nie znajdując zaradczych środków. Tłómaczył sobie, że teraz już Marjusz nie ma żadnego powodu wracać, że gdyby miał wrócić, to by dawno uczynił, że więc należało wyrzec się tej nadziei. Próbował oswoić się z myślą, że wszystko skończone i że umrze nie ujrzawszy „tego panicza“. Ale cała jego natura wstrząsała się na myśl taką, a stare serce ojcowskie nie mogło się z nią pogodzić. — Jak to! — mówił z boleścią — nie powróci! Łysą głowę opuścił na, piersi i patrzył na popiół kominka wzrokiem żałosnym i gniewnym.
Gdy był pogrążony w najgłębszem marzeniu, wszedł stary sługa, Baskijczyk, i zapytał:
— Czy jegomość może przyjąć pana, Marjusza?
Starzec wyprostował się na siedzeniu, blady i podobny do trupa, którego podnosi wstrząśnienie galwaniczne. Wszystka krew spłynęła mu do serca. Wyjąkał:
— Pan Marjusz, jak?
— Nie wiem — odpowiedział Baskijczyk — zatrwożony i zbity z toru miną swego pana, nie widziałem go. To Nicoletta mi mówiła: — Jest tu młody człowiek, powiedz, że to pan Marjusz.
Ojciec Gillenormand wyszeptał pocichu:
— Prosić.
I został w tej samej postawie, z chwiejącą głową i oczyma utkwionemi we drzwi. Otworzyły się, w szedł młody człowiek. Był to Marjusz.
Marjusz zatrzymał się u drzwi, jakby czekając czy mu powiedzą, by się zbliżył.
Umbrelka sprawiała ciemność, w której nie można było dojrzeć jego prawie nędznej odzieży. Widać tylko było twarz spokojną i poważną, ale dziwnie smutną.
Ojciec Gillenormand, jakby zniedołężniały ze zdumienia i radości, siedział chwil kilka, widząc przed sobą jasność, jakby stało przed nim widzenie. Był bliski omdlenia i wśród tego olśnienia dostrzegał Marjusza. To był on, to Marjusz!
Nareszcie! po czterech latach! Schwycił go, że tak powiem, całego jednym rzutem oka. Wydał mu się pięknym, szlachetnym, dostojnym, zupełnym mężczyzną, przyzwoitej postawy i zachwycającej miny. Miał ochotę wyciągnąć ku niemu ramiona, przywołać go, i rzucić się w jego objęcia, wnętrzności jego poruszały się z rozkoszą, czułe słowa wzbierały i przepełniały piersi. Cała ta czułość ukazała się nakoniec na ustach, i dziwną sprzecznością, stanowiącą tło jego natury, wyraziła się cierpko. Rzekł opryskliwie:
— Po cóś tu pan przyszedł?
Marjusz odpowiedział zakłopotany:
— Panie...
Pan Gillenormand wolałby, żeby Marjusz rzucił się w jego objęcia. Był niezadowolony z niego i z siebie. Uczuł, że sam był opryskliwym, a Marjusz zimnym. Nieznośnem wydało się starcowi, że w duchu czuł się tkliwym i rozrzewnionym a na zewnątrz musiał okazywać się twardym i nieużytym. Gorycz wróciła. Przerwał Marjuszowi tonem zrzędy:
— A więc po co pan przychodzisz?
To a więc znaczyło: kiedy nie rzucasz mi się na szyję. Marjusz spojrzał na dziadka, którego blada twarz wydała mu się marmurową.
— Panie...
Starzec przerwał surowo...
— Czy przychodzisz prosić przebaczenia? czy przyznajesz się do winy?
Chciał naprowadzić Marjusza na drogę i myślał, że „dziecko“ się ugnie. Marjusz zadrżał; żądano od niego, by się wyparł ojca; spuścił oczy i odpowiedział:
— Nie, panie.
— A więc — zawołał gwałtownie starzec z gniewem i przejmującą boleścią — czego pan chcesz odemnie?
Marjusz złożył ręce, postąpił krok na środek i rzekł głosem słabym i drżącym:
— Panie, miej litość nademną.
To słowo poruszyło pana Gillenormand, wyrzeczone wcześniej, byłoby go rozczuliło, ale przybywało za późno. Starzec podniósł się, wsparł na kiju obydwoma rękami; usta miał wybladłe, głowa się chwiała, ale jego wysoka postać górowała nad pochylonym Marjuszem.
— Litość nad tobą, mój panie! Młodzieniec prosi litości od dziewiędziesięcioletniego starca! Wchodzisz w życie, ja wychodzę; chodzisz na widowiska, na bale, do kawiarni, na billard, masz dowcip, podobasz się kobietom, jesteś ładny chłopiec; ja wśród lata pluję na ogień, palący się na kominku; jesteś bogaty jedynem prawdziwem bogactwem, ja mam wszystkie nędze starości, niemoc, samotność. Masz trzydzieści dwa zęby, zdrowy żołądek, żywe oko, siłę, apetyt, zdrowie, wesołość, las czarnych włosów; ja straciłem już i siwe włosy, straciłem zęby, straciłem nogi, straciłem pamięć, trzy nazwiska ulic nieustannie biorę jedne za drugie, ulicę Charlot, ulicę Chaume i ulicę Saint-Claude, ot do czego doszedłem; masz przed sobą całą przyszłość pełną słońca, ja zaczynam już nic nie widzieć, tak pogrążam się w nocy; jesteś zakochany, to się ma rozumieć, mnie nikt w świecie nie kocha, i ty przychodzisz prosić mię litości! Dalibóg, Molière o tem zapomniał. Jeśli w taki sposób żartujecie sobie w sądach, panowie adwokaci, winszuję wam, winszuję. Jesteście błazny.
I dziewiędziesięcioletni starzec dodał gniewnie i poważnie:
— No! czego pan chcesz odemnie?
— Panie — rzekł Marjusz — wiem, że moja obecność ci się nie podoba, ale przyszedłem tylko prosić o rzecz jedną i zaraz odejdę.
— Głupiś — rzekł starzec. Kto ci mówił, żebyś zaraz odchodził?
Było to tłómaczenie tych słów czułych, które miał w głębi serca: Ależ proś przebaczenia! Rzuć mi się na szyję! Pan Gillenormand uczuł, że Marjusz za chwilę go opuści, że zrażało go jego złe przyjęcie, że odpędzała surowość, mówił to sobie, czuł coraz większą boleść, ale że ta boleść zaraz przemieniała się w gniew, więc i surowość jego rosła. Radby, żeby Marjusz to zrozumiał, ale Marjusz nie zrozumiał i poczciwiec wpadał w wściekłość. Mówił dalej:
— Jakto! ubliżyłeś mi, swemu dziadkowi, opuściłeś mój dom i poszedłeś licho wie gdzie, zasmuciłeś ciotkę, puściłeś się — to się odgaduje, to wygodniejsze — na życie kawalerskie, na miłostki, swawole i zabawy, nie dałeś o sobie znaku życia, narobiłeś długów i nie powiedziałeś mi nawet, żebym je zapłacił, narobiłeś burd i awantur, i po czterech latach przychodzisz do mnie i nie masz nic do powiedzenia!
Ten gwałtowny sposób popychania wnuka, do czułości sprawił tylko, że Marjusz zamilkł. Pan Gillenormand założył na krzyż ręce, co było jego gestem nadzwyczaj rozkazującym i rzekł z goryczą do Marjusza:
— Skończmy. Przychodzisz pan prosić o coś. O co? co takiego? mów.
— Panie — rzekł Marjusz, patrząc jak człowiek, pod którym otwiera się przepaść — przychodzę prosić o pozwolenie wejścia w związki małżeńskie.
Pan Gilienormand zadzwonił. Baskijczyk otworzył drzwi.
— Poproś moją córkę.
Po chwili drzwi się znowu otwarły, panna Gillenormand nie weszła, lecz tylko się pokazała; Marjusz stał milczący, z opuszczonemi rękoma, z miną winowajcy, pan Gillenormand przechodził się wszerz i wzdłuż po pokoju. Obrócił się do córki i rzekł:
— Nic. To pan Marjusz. Powiedz mu dzień dobry. Pan Marjusz się żeni. Oto wszystko. Idź panna precz.
Ochrzypły i przerywany głos starca zapowiadał dziwny nadmiar uniesienia. Ciotka przerażona spojrzała na Marjusza, ledwie mogła go poznać, nie rzekła słówka i znikła na skinienie ojca prędzej niż źdźbło słomy, pędzone wichrem.
Ojciec Gillenormand oparł się plecami o kominek.
— Żenisz się! w dwudziestym pierwszym roku! Jużeś sobie wszystko ułożył! Chodzi ci tylko o pozwolenie! prostą, formalność. Siadajno, mój panie. Otóż mieliście rewolucję od czasu, jak nie miałem zaszczytu cię oglądać. Jakobini górą. Musiałeś być zadowolony. Czy nie jesteś republikaninem od czasu, jak zostałeś baronem? Wy umiecie godzić jedno z drugiem. Rzeczpospolita dobrze przyprawia baronostwo. Czy dostałeś order za rewolucję lipcową? czy należałeś trochę do wzięcia Luwru, mój panie? Jest tu blisko ulicy Św. Antoniego naprzeciw ulicy Nonaindières kula utkwiona w murze na trzeciem piętrze domu z napisem: 28-go lipca 1830 roku. Idź ją zobacz. To sprawia dobry efekt. Ach! ślicznych rzeczy narobili twoi przyjaciele! Ale, wszak robią wodotrysk z pomniku jego wysokości księcia Berry? Więc chcesz się żenić? z kim? czy można bez natręctwa zapytać z kim?
Zatrzymał się i nie dawszy Marjuszowi czasu do odpowiedzi, dodał gwałtownie:
— Ale, więc masz stanowisko w świecie? dobre utrzymanie? ile zarabiasz na rzemiośle adwokackiem?
— Nic — odpowiedział Marjusz z mocą i pewną dziką rezygnacją.
— Nic, więc utrzymujesz się tylko z tysiąca dwustu liwrów, które ci daję?
Marjusz nic nie odpowiedział. Pan Gillenormand mówił dalej:
— Rozumiem teraz, panna jest bogatą?
— Jak ja.
— Co? bez posagu?
— Tak.
— A w sperandzie?
— Nic podobno.
— Goluteńka! a czem jej ojciec?
— Nie wiem.
— A jak się nazywa?
— Panna Fauchelevent.
— Fauche jak?
— Fauchelevent.
— Fi! — rzekł starzec.
— Panie! — krzyknął Marjusz.
Pan Gillenormand przerwał mu tonem człowieka, mówiącego do siebie.
— Otóż to, lat dwadzieścia jeden, bez stanowiska w świecie, tysiąc dwieście liwrów rocznego dochodu, pani baronowa Pontmercy pójdzie kupować u straganiarki za trzy grosze włoszczyzny.
— Panie — odparł Marjusz — zaklinam cię ze złożonemi rękoma, na miłość Boską, błagam cię na klęczkach, pozwól mi ją zaślubić!
Starzec rozśmiał się sucho i ponuro, i kaszląc mówił:
— Ach! ach! powiedziałeś sobie, dalibóg! pójdę do tej starej szlafmycy, do niedorzecznego safanduły! szkoda, że nie mam lat dwudziestu pięciu! to bym mu wypalił orację! naplułbym na jego pozwolenie! Cóż robić, powiem mu: Stary niedołęgo, za wiele robię ci szczęścia swoją obecnością, mam ochotę ożenić się, zaślubić mniejsza o to kogo, córkę licho wie kogo, nie mam butów, ona nie ma koszuli, dobrana para, mam ochotę wyrzucić za okno moją przyszłość, młodość, życie, mam ochotę zanurzyć się w nędzy z żoną na karku, tak mi się podobało, musisz się zgodzić! i stara mumja się zgodzi. Ruszaj chłopcze, jak ci się podoba, zawiąż sobie stryk na szyję, ożeń się ze swoją Pousselevent, Coupelevent... Nigdy, mój panie, nigdy!
— Mój ojcze!
— Nigdy!
Te „nigdy” wymówił starzec tonem, który odjął w szelką nadzieję Marjuszowi. Przeszedł izbę zwolna chwiejąc się, ze spuszczoną głową, podobniejszy do umierającego, niż do odchodzącego człowieka. Pan Gillenormand wiódł za nim oczyma i w chwili, gdy drzwi się zamykały, gdy Marjusz miał zniknąć, w kilku susach przebiegł pokój ze zgrzybiałą żywością starców gwałtownych i rozpieszczonych, porwał Marjusza za kołnierz, energicznie przyprowadził go do pokoju, rzucił na krzesło i rzekł:
— Opowiedz, jak to było!
Jedno słówko, mój ojcze, które się wyrwało Marjuszowi, sprawiło tę rewolucję.
Marjusz patrzył nań obłąkany. Ruchliwa twarz pana Grillenormand wyrażała już tylko szorstką, i niewysłowioną dobroć. Serce dziadka odzyskało swe prawa.
— No słucham, opowiedz swe miłostki rozgadaj się, mów wszystko, do djaska! jacy głupi ci młodzi ludzie!
— Mój ojcze — odezwał się Marjusz.
Twarz starca zajaśniała niewymowną radością.
— A tak, nazywaj mię ojcem, a przekonasz się!
Było coś tak dobrego, czułego, wylanego i ojcowskiego w tej porywczości starca, że Marjusz w nagłem przejściu od rozpaczy do nadziei, był jakby ogłuszony i odurzony. Siedział przy stole, blask świec padał na jego zniszczoną odzież, której ojciec Grillenormand przypatrywał się ze zdumieniem.
— Otóż mój ojcze — rzekł Marjusz...
— Ach, ach — przerwał pan Grillenormand — ty widzę na prawdę nie masz ani grosza. Ubrany jesteś jak złodziej.
Poszukał w szufladzie, wyjął woreczek i położył na stole:
— Masz sto luidorów, kup sobie kapelusz.
— Mój ojcze — mówił dalej Marjusz — mój dobry ojcze, gdybyś wiedział! kocham ją. Nie wyobrazisz sobie, po raz pierwszy ujrzałem ją w Luksemburgu, przychodziła tam; zrazu nie zwracałem na nią uwagi, później nie wiem jak się to stało, zakochałem się. O! jakże byłem nieszczęśliwy! Nakoniec widuję ją teraz codziennie, u niej, ojciec nie wie o niczem, wyobraź sobie ojcze, mają wyjechać, widujemy się w ogrodzie, jej ojciec zabiera ją do Anglji, więc sobie powiedziałem: pójdę do dziadka i opowiem mu wszystko. Oszalałbym naprzód, umarłbym, zachorował, rzuciłbym się do Sekwany. Muszę się z nią ożenić koniecznie, bo inaczej zwarjuję. Oto całą prawda. Mieszka w ogrodzie gdzie jest krata, przy ulicy Plumet. Od strony Inwalidów.
Ojciec Gillenormand siedział przy Marjuszu rozpromieniony szczęściem. Słuchając go, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu zażywał zwolna spory niuch tabaki. Na ten wyraz ulica Plumet, przestał zażywać i resztę tabaki upuścił na kolana.
— Ulica Plumet! powiadasz ulica Plumet? Poczekajno! — Wszak tam obok są koszary? Ale tak, to samo. Twój kuzyn Theodul mówił mi o niej. Ułan, oficer. Kokietka, poczciwy chłopcze, kokietka! — Dalibóg prawda, ulica Plumet. Dawniej nazywała się Blomet. Zupełnie sobie przypominam. Słyszałem o tej małej za kratą ulicy Plumet. W ogrodzie. Pamela. Masz dobry gust. Powiadają, że nieszpetna. Mówiąc między nami, ten mazgaj ułan trochę się do niej umizgał. Nie wiem jak daleko tam zaszło. Nic to wreszcie nie stanowi. A przytem nie trzeba mu wierzyć. Chwali się. Marjuszu! Mojem zdaniem dobrze robisz, że się kochasz. To właśnie przystoi twemu wiekowi. Wolę żebyś się kochał w spódniczce, do pioruna! choćby w dwudziestu spódniczkach, niż w panu Robespierze. Co do mnie, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że z sankiulotów kochałem tylko kobiety. Piękne dziewczęta są pięknemi dziewczętami, do kroćset! to się rozumie doskonale. Co do małej, przyjmuje cię bez wiedzy ojca. To właśnie. Ja także miewałem podobne historje. I nie jedną. Czy wiesz co się robi w takim razie? Nie bierze się rzeczy zbyt serjo; nie rzuca się w tragedje, nie kończy na małżeństwie i kontrakcie ślubnym. Po prostu postępuje się jak chłopiec rozumny. Od czego zdrowy rozsądek. Kochajcie, śmiertelnicy, ale się nie żeńcie. Przychodzisz do dziadka, który w gruncie jest poczciwcem i zawsze ma kilka rulonów dukatów w starej szufladzie; powiadasz mu: dziaduniu, ot jaka historja. A dziadek mówi: najprostsza w świecie.
Niech młodość wyszumi, a pokutuje starość. I ja byłem młody i ty będziesz starym. Idź mój chłopcze, oddasz to swemu wnukowi. Masz dwieście pistolów. Baw się, u djabła! Nic nad to wyśmienitszego! tak się układają, rzeczy. Nie żeń się, ale to zawadzać nie powinno. Rozumiesz mię?
Marjusz osłupiały, nie w stanie wymówić słowa, skinął głową że nie.
Poczciwiec parsknął śmiechem, mrugnął staremi powiekami, klapnął go po kolanie, spojrzał mu w oczy tajemniczo i radośnie i rzekł jak najczulej wzruszając ramionami:
— Niedomyślny! zrób ją swoją metressą.
Marjusz zbladł. Nic nie rozumiał ze wszystkiego co mu prawił dziadek. Gadanina o ulicy Blumet, o Pameli, o koszarach, o ułanie, jak fantasmagorja przesunęła się w głowie Marjusza. Nic podobnego nie mogło się stosować do Cozetty, która była lilją. Poczciwiec stary bredził. Ale to bredzenie zakończyło się słówkiem, które Marjusz zrozumiał, słówkiem, które śmiertelnie znieważało Cozettę. Wyrażenie: zrób ją swoją metressą jak miecz przeszyło serce surowego młodzieńca.
Powstał, podniósł z ziemi kapelusz i poszedł ku drzwiom silnym i pewnym krokiem. Tu obrócił się, ukłonił się nisko dziadkowi, podniósł głowę i rzekł:
— Przed pięciu laty znieważyłeś pan mego ojca, dziś znieważasz moją żonę. Nic już nie żądam od pana. Żegnam.
Ojciec Gillenormand zdumiony otworzył usta, wyciągnął ręce, chciał się podnieść i nim zdołał wyrzec słowo, już drzwi się zamknęły i Marjusz zniknął.
Starzec siedział chwilę nieruchomy jak piorunem rażony, nie mogąc przemówić ani odetchnąć; zdawało się, że jakaś pięść żelazna ściskała mu gardziel. Nakoniec zerwał się z krzesła, pobiegł do drzwi ile zdążyć mogły dziewięćdziesięcioletnie nogi, otworzył i zawołał:
— Gwałtu! gwałtu!
Ukazała się córka, potem domownicy. Starzec jęczał żałośnie:
— Biegnij za nim! przytrzymaj! cóżem mu zrobił złego! oszalał! nie ma go! A mój Boże! A mój Boże! teraz już nie powróci!
Poszedł do okna od ulicy, otworzył je drżącemi rękoma, wychylił się więcej niż przez połowę i wołał, podczas gdy Baskijczyk i Nikoletta przytrzymywali go z tyłu:
— Marjusz! Marjusz! Marjusz! Marjusz!
Ale Marjusz nie mógł już słyszeć i w tej chwili zawracał za róg ulicy Św. Ludwika.
Dziewięćdziesięcioletni starzec dwa lub trzy razy chwycił się obydwiema rękami za skronie z wyrazem największego zmartwienia, cofnął się i wysilony padł na krzesło jak nieżywy, oniemiały, z suchemi oczyma, potrząsając głową i poruszając ustami jak idjota, a w jego oczach i sercu było coś ciemnego i ponurego jakby noc głęboka.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.