Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i przeraziła go. Nieobecność, jak zawsze bywa, gdy uczucia są wrodzone i prawdziwe, powiększała tylko jego miłość do niewdzięcznego dziecka, które sobie poszło w świat i nie wracało. W nocach grudniowych, podczas dziesięciostopniowych mrozów, najchętniej myślimy o słońcu. Pan Gillenormand przedewszystkiem nie był, a przynajmniej tak sądził, zdolnym do zrobienia pierwszych kroków do Marjusza, on, dziadek do wnuka; — zdechłbym raczej, mawiał. Nie miał sobie nic do wyrzucenia; ale marzył o Marjuszu z coraz głębszem rozczuleniem i niemą rozpaczą poczciwca, który gaśnie w ciemnościach.
Zaczął tracić zęby, i to pomnażało jego smutek.
Pan Gillenormand, nie wyznając przed sobą, bo go to wstydziło i złościło, bardziej kochał Marjusza, niż którąkolwiek kochankę.
Kazał powiesić w swym pokoju nad łóżkiem, jakby pierwszą rzecz, którą chciał zobaczyć obudziwszy się, dawny portret drugiej swej córki, tej co umarła, pani Pontmercy, portret zdjęty, gdy miała lat ośmnaście. Nieustannie patrzył na tę córkę. Jednego dnia rzekł, przypatrując się portretowi:
— Doprawdy, podobny do niej.
— Do mojej siostry? — podchwyciła panna Gillenormand. A tak.
Starzec dodał:
— I do niego także.
Razu jednego, gdy siedział ścisnąwszy kolana, z oczyma prawie zamkniętemi, w postawie znękanej, córka ośmieliła się odezwać:
— Ojcze, czy zawsze równą czujesz urazę?
I zatrzymała się, bojąc dokończyć.
— Do kogo? — zapytał.
— Do biednego Marjusza.
Podniósł starą głowę, położył na stole wychudłą i pomarszczoną rękę i zawołał z gwałtownym gniewem: