Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gle jakaś ręka dobyła się z cieniu, padła mu na ramię, pchnęła go w piersi i jakiś głos ochrzypły rzekł z cicha.
— Jest pies.
Człowiek doznał wzruszenia, jakie zwykła sprawiać niespodzianka. Najeżył się ohydnie; nic straszniejszego nad widok niespokojnych dzikich zwierząt. Przestraszona ich mina, przestrasza. Cofnął się i wybełkotał:
— Co to za błaźnica?
— Wasza córka.
W istocie była to Eponina, rozmawiająca z Thenardierem.
Za ukazaniem się Eponiny, pięciu innych, to jest: Claquesous, Gueulemer, Babet, Montparnasse i Brujon zbliżyli się bez szmeru, bez pośpiechu, słowa nie rzekłszy, ze złowrogą powolnością, właściwą tym ludziom nocnym.
Każdy z nich miał w ręku jakieś straszne narzędzie. Gueulemer trzymał skrzywione szczypce, które włóczęgi nazywali Franusia.
— Ach, ach! co ty tu robisz? czego chcesz? zwarjowałaś czy co? — zawołał Thenardier, nie przestając mówić po cichu. Po co przychodzisz przeszkadzać nam w robocie?
Eponina zaczęła się śmiać i rzuciła mu się na szyję:
— Jestem tu, mój ojczulku, tak sobie. Czyż mi nie wolno usiąść na kamieniach? To wy nie powinnibyście tu przychodzić. Po co tu przychodzicie, kiedy jest sucharek? Powiedziałam to Magdusi. Tu nie ma co robić. Ale pocałujże mię, poczciwy ojczulku! Tak dawnośmy się nie widzieli! Więc dostałeś się na wolność?
Thenardier probował uwolnić się od uścisków Eponiny i mruczał:
— Dobrze. Pocałowałaś mię. Tak, dostałem się na wolność. Nie siedzę w kozie. A teraz ruszaj precz.