Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzajcie głupców! Że mają szurgoty kochanki, co chowają się pod łóżko, gdy na nie krzykną, myślą, że straszni! Ja niczego i nikogo się nie lękam!
Utkwiła wzrok w Thenardiera i rzekła:
— Ani ciebie, mój ojcze!
I mówiła dalej, wodząc po zbójach krwawe źrenice widma:
— Co mi to znaczy, że jutro znajdą mię na bruku ulicy Plumet zabitą jabłuszkiem ojca, lub że po roku znajdą mię w sieciach St. Cloud, albo na wyspie Łabędzi pośród starych zgniłych wiechci i psów zatopionych!
Musiała przestać, porwał ją suchy kaszel, oddech jej wychodził jak chrapanie z piersi słabej i wązkiej.
Mówiła znowu:
— Dość mi krzyknąć, nadbiegną ludzie i marsz do prochowni! Was sześciu — ale ja to cała policja.
Thenardier postąpił ku niej.
— Nie zbliżaj się! — zawołała.
Zatrzymał się i rzekł do niej łagodnie: — No, nie zbliżę się, ale nie mów tak głośno. Moja córko, czemu nam przeszkadzasz w robocie? Przecież musimy zarabiać na życie. Więc już nie masz przyjaźni dla ojca?
— Nudzisz mię — rzekła Eponina.
— Przecież musimy żyć, jeść cokolwiek...
— Zdychaj.
To powiedziawszy usiadła na podmurowaniu kraty śpiewając:

Me rączki tak pulchne,

Nóżki utoczone;

Zachody stracone!

Łokieć oparła na kolanie, brodę na ręku i kiwała nogą z miną najobojętniejszą. Przez dziurawą suknię widać było jej chudy obojczyk. Latarnia z przeciwka oświecała jej profil i postawę. Trudno wyobrazić sobie istotę dziwniejszą i mocniejszej woli.