Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyciągnąć ku niemu ramiona, przywołać go, i rzucić się w jego objęcia, wnętrzności jego poruszały się z rozkoszą, czułe słowa wzbierały i przepełniały piersi. Cała ta czułość ukazała się nakoniec na ustach, i dziwną sprzecznością, stanowiącą tło jego natury, wyraziła się cierpko. Rzekł opryskliwie:
— Po cóś tu pan przyszedł?
Marjusz odpowiedział zakłopotany:
— Panie...
Pan Gillenormand wolałby, żeby Marjusz rzucił się w jego objęcia. Był niezadowolony z niego i z siebie. Uczuł, że sam był opryskliwym, a Marjusz zimnym. Nieznośnem wydało się starcowi, że w duchu czuł się tkliwym i rozrzewnionym a na zewnątrz musiał okazywać się twardym i nieużytym. Gorycz wróciła. Przerwał Marjuszowi tonem zrzędy:
— A więc po co pan przychodzisz?
To a więc znaczyło: kiedy nie rzucasz mi się na szyję. Marjusz spojrzał na dziadka, którego blada twarz wydała mu się marmurową.
— Panie...
Starzec przerwał surowo...
— Czy przychodzisz prosić przebaczenia? czy przyznajesz się do winy?
Chciał naprowadzić Marjusza na drogę i myślał, że „dziecko“ się ugnie. Marjusz zadrżał; żądano od niego, by się wyparł ojca; spuścił oczy i odpowiedział:
— Nie, panie.
— A więc — zawołał gwałtownie starzec z gniewem i przejmującą boleścią — czego pan chcesz odemnie?
Marjusz złożył ręce, postąpił krok na środek i rzekł głosem słabym i drżącym:
— Panie, miej litość nademną.
To słowo poruszyło pana Gillenormand, wyrzeczone wcześniej, byłoby go rozczuliło, ale przybywało za późno. Starzec podniósł się, wsparł na kiju obydwoma rękami; usta miał wybladłe, głowa się chwiała,