Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marjusz mówił dalej tonem nie wysłowionej pieszczoty:
— Nie płacz. Zrób to dla mnie, powiedz, nie będziesz płakać?
— A ty, czy mnie kochasz? — rzekła.
Marjusz wziął ją za rękę i rzekł:
— Cozetto, nigdy i nikomu nie dałem słowa honoru, bo moje słowo honoru strach we mnie budzi. Czuję stojącego przy mnie ojca. Otóż daję ci najświętsze słowo honoru, że jeśli odjedziesz, umrę.
Ton, jakim wymówił te słowa, miał tyle spokojnego i uroczystego smutku, że Cozetta zadrżała. Uczuła zimno, jakie sprawia poznanie smutnej prawdy. Dreszcz przerwał jej łkanie.
— A teraz posłuchaj — rzekł — nie czekaj mię jutro!
— Dlaczego?
— Czekaj mnie dopiero pojutrze!
— O! dlaczego?
— Zobaczysz.
— Nie widzieć cię dzień cały! to niepodobieństwo.
— Poświęćmy dzień jeden, by mieć całe życie.
I Marjusz dodał półgłosem do siebie:
— Człowiek ten nie zmienia swych zwyczajów i nikogo jeszcze nie przyjął we dnie.
— O jakim człowieku mówisz? — zapytała Cozetta.
— Ja? nic nie mówię.
— Czegóż się więc spodziewasz?
— Czekaj mnie pojutrze.
— Chcesz tego?
— Tak jest, Cozetto.
Wzięła jego głowę w obydwie ręce, wspięła się na palcach by dorównać wzrostem i szukała nadziei w jego oczach.