Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrozumiał, ale Marjusz nie zrozumiał i poczciwiec wpadał w wściekłość. Mówił dalej:
— Jakto! ubliżyłeś mi, swemu dziadkowi, opuściłeś mój dom i poszedłeś licho wie gdzie, zasmuciłeś ciotkę, puściłeś się — to się odgaduje, to wygodniejsze — na życie kawalerskie, na miłostki, swawole i zabawy, nie dałeś o sobie znaku życia, narobiłeś długów i nie powiedziałeś mi nawet, żebym je zapłacił, narobiłeś burd i awantur, i po czterech latach przychodzisz do mnie i nie masz nic do powiedzenia!
Ten gwałtowny sposób popychania wnuka, do czułości sprawił tylko, że Marjusz zamikł. Pan Gillenormand założył na krzyż ręce, co było jego gestem nadzwyczaj rozkazującym i rzekł z goryczą do Marjusza:
— Skończmy. Przychodzisz pan prosić o coś. O co? co takiego? mów.
— Panie — rzekł Marjusz, patrząc jak człowiek, pod którym otwiera się przepaść — przychodzę prosić o pozwolenie wejścia w związki małżeńskie.
Pan Gilienormand zadzwonił. Baskijczyk otworzył drzwi.
— Poproś moją córkę.
Po chwili drzwi się znowu otwarły, panna Gillenormand nie weszła, lecz tylko się pokazała; Marjusz stał milczący, z opuszczonemi rękoma, z miną winowajcy, pan Gillenormand przechodził się wszerz i wzdłuż po pokoju. Obrócił się do córki i rzekł:
— Nic. To pan Marjusz. Powiedz mu dzień dobry. Pan Marjusz się żeni. Oto wszystko. Idź panna precz.
Ochrzypły i przerywany głos starca zapowiadał dziwny nadmiar uniesienia. Ciotka przerażona spojrzała na Marjusza, ledwie mogła go poznać, nie rzekła słówka i znikła na skinienie ojca prędzej niż źdźbło słomy, pędzone wichrem.
Ojciec Gillenormand oparł się plecami o kominek.