Marta (de Montépin, 1908)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Oddawna już pani Aubin, Marja oraz inne służące restauracji oczekiwały niewidomej.
Weronika, pomimo wielkich cierpień, jakich doznała i jakie jeszcze przewidywała, doświadczała głębokiej radości, widząc się otoczoną temi zacnemi sercami.
Na wieczór przygotowano dla Weroniki powitalną wieczerzę. Przedewszystkiem zaś umieszczono panią Sollier i Martę w skromnem mieszkanku, dokąd Magloire przeniósł rzeczy z dawnego pawilonu odźwiernej.
— Mój drogi Magloire, rzekła do niego, biorąc go za rękę, nie znajdę nigdy dość słów do okazania ci wdzięczności, jaką mam dla ciebie w mem sercu.
— Wdzięczności! przerwał dawny żołnierz marynarki, a to z powodu czego, pani Sollier?
— Z powodu czego? zawołała Weronika. Więc to nic nie znaczą starania, któremi mnie otaczasz, czuwając jak ojciec nad córką mej biednej Germany. Gdyby nie ty, coby się stało z mą pieszczotką? Coby się stało i ze mną? Tyś nas obie uratował! Wszelka dobra wola ma swe granice. Ja też nie chcę być dłużej dla ciebie ciężarem i dlatego chcę się z tobą porozumieć i poprosić o radę...
— Pani Sollier, przerwał Magloire, zrób to dla mnie i odpędź od siebie wszystkie te brzydkie myśli, nie żądaj odemnie żadnej rady. To jest, dam pani jedną radę, ażebyś żyła spokojnie, miała zaufanie do mnie i we wszystkiem na mnie polegała. Uczyń to dla mnie i nie zajmuj się swą przyszłością. Mieszkanie to zapłacone jest pani Aubin na rok z góry. Jedzenia dostarczać pani będzie mama Aubin. Jużem się z nią porozumiał.
— Ale trzeba jej płacić?
— Naturalnie. To się jej zapłaci. Magloire wydobył z kieszeni portmonetkę, grubo wypchaną i włożywszy ją niewidomej do ręki, dodał: I zaręczam pani, że jest z czego.
— Cóż to za portmonetka, mój przyjacielu? spytała Weronika. Co w niej jest?
— Pieniądze, które od miesiąca Marta zarobiła.
— Zarobiła? Jakto?
— Chodząc na wędrówki, w których śpiewaliśmy, przygrywając sobie na katarynce. Dzięki jej miłemu obejściu, ładnemu głosikowi i zajęciu, jakie budzi we wszystkich, zarobki były tak pokaźne. Wiesz pani, że teraz zarabiam trzy razy więcej, tak, moja droga pani Sollier, trzy razy więcej! Słowo honoru. Cóż więc słuszniejszego, że dzielimy się dochodami! Otóż jej część odłożyłem na bok. Chciałem to zachować na później, ale mamy jeszcze dość czasu, ażeby pomyśleć o zebraniu dla niej posagu. Mam plan, który wydaje mi się dobrym. Jeżeli się powiedzie, reszta pójdzie dobrze sama. Ale teraz trzeba, ażeby nic nie brakowało pani Sollier. W tej portmonetce dość jest monety, ażeby opłacać poczciwej mamie Aubin całodzienne utrzymanie, a gdy tych pieniążków zabraknie, to będą inne.
— Ale... odezwała się niewidoma.
— Nie ma żadnego ale, odrzekł Magloire, a zwłaszcza nie dziękuj pani. Te pieniądze nie ja pani daję, tylko Marta, twoja ukochana wnuczka. To owoc jej pracy.
— Tak, kochana babciu! zawołała Marta uradowana, ja zarobię jeszcze dużo pieniędzy, bardzo dużo pieniędzy. I to będzie dla ciebie, babciu! Codzień będę chodziła z Magloirem. Śpiewając, będę kręciła korbą, to takie zabawne. I będziemy bogaci, tacy bogaci, że nie będziemy wiedzieli, co czynić mamy z naszem bogactwem.
— Więc, droga pieszczotko, wyszeptała ociemniała rozczulona, chcesz pracować dla mnie. Nie wiem, czy powinnam to przyjąć.
— Powinnaś! rzekła pieszczotliwie dziewczynka. Weronika nie mogła powstrzymać łez.
— O! moje dzieci, rzekła, obejmując jednym i tym samym uściskiem głowę mańkuta i Marty, którzy uklękli przed nią. Jacyście dobrzy oboje i jak podziękować Bogu, który mi was zesłał!
— Spełniając naszą wolę, pani Sollier.
— A! spełniać ją będę, już się nie sprzeciwiam... raj byłby na ziemi, gdyby wszyscy jak wy tacy byli.

∗             ∗
Po wyjściu z gabinetu sędziego śledczego, Klaudjusz Grivot zapytał Roberta:

— Dokąd pójdziemy?
— Do mnie, do Neuilly. Będziesz mi tam towarzyszył. Pomówimy w drodze.
Wzięli dorożkę, i skoro tylko ruszyła z miejsca, Robert zwracając się do Klaudjusza, rzekł:
— I cóż myślisz o tem, co się dzieje? Czy sądzisz, że jesteśmy zagrożeni?
— Przez chwilę myślałem, że byliśmy.
— A teraz?
— Zapewniam cię, że jestem spokojny.
— Zkąd masz ten spokój?
— Wdałeś się w grę bardzo niebezpieczną, odważając się mówić w obecności ślepej. Nie straciłem jej z oczu, gdy ją badał sędzia. Drgnęła, słysząc twój głos, bo jej się zdawało, że go poznaje, i w tem nie myliła się. Podejrzenie przebiegło jej przez myśl, ale trwało tylko sekundę. Wygrałeś partję! Nie mamy się czego lękać zwierzeń Weroniki.
— Ale ten brelok, który pokazała sędziemu, co go jej oddał, a ona ma go odnieść za trzy dni?
— To rzeczywiście było poważne, niech djabeł ją porwie z tym brelokiem! A ja cię przestrzegałem, chyba przypominasz sobie, że kółko, na którem wisiał brelok, jest zużyte i bardzo łatwo może pęknąć. Pękło też, pozostawiając przedmiot w szponach odźwiernej, ale nie może on jej do niczego posłużyć, tak samo jak na nic się nie przyda i sędziemu śledczemu.
— Zapominasz, że Weronika Sollier ma użyć tego breloku, ażeby spróbować wiedzy magnetycznej.
Klaudjusz Grivot, wzruszając ramionami i spojrzawszy na wspólnika, odparł:
— E! mój stary, czy tracisz rozum? Jakto ty, zatwardziały sceptyku, człowieku, co nie wierzysz ani w Boga, ani w djabła, ty mówisz o magnetyzmie.
— Ja wierzę w wiedzę, a magnetyzm to wiedza.
— Wiedza! Chcesz powiedzieć blaga!
— Często, ale nie zawsze. Słowem, boję się, ażeby jaki osobnik jasnowidzący, są one rzadkie, ale się zdarzają, połączony z tym brelokiem, nie przebiegł wszelkich epizodów dramatu w Saint-Ouen i nie wskazał mnie, jako mordercę Ryszarda. I dlatego też chcę zobaczyć się z O’Brienem, żeby go zapytać, czy rzeczywiście można naprowadzić, dokąd kto zechce, myśl uśpionej osoby snem magnetycznym.
— Czy będzie szczery?
— Tak, bo opłacę jego szczerość.
— W takim razie, jeżeli ci nie ukradnie twych pieniędzy, odpowie, że to niemożebne.
— Tem lepiej, bo uczuję się spokojniejszym.
— To dowodzi, że wiara twoja w magnetyzm jest bardzo chwiejna!
— Nikt nie może rozkazać swym wrażeniom, a ja czuję niebezpieczeństwo nad naszemi głowami.
Klaudjusz wzruszył znów ramionami, nie odpowiedziawszy Robert ciągnął dalej:
— Ach! gdyby można odebrać brelok Weronice.
— Nie trzeba na to liczyć. Brelok jest niezawodnie przechowywany w bezpiecznem miejscu.
— Można przynajmniej na nią mieć oko, czyhać na sposobność.
— To łatwe jest i tego się podejmuję. Wiesz, że mieszkanie ma u matki Aubin, tam, gdzie i ja mieszkam. Tam również będzie się stołowała. Będę więc ją miał na uwadze, a ponieważ mam zaufanie u wszystkich, będę wiedział, co czynić będzie od A do Z. Może nawet w rozmowie wybadam ją co do jej projektów.
— Uczyń to, Klaudjuszu, a wdzięczność moja...
— Wdzięczność zbyteczna, przerwał majster, pracując dla ciebie, pracować będę i dla siebie!
Po chwili milczenia, Robert zapytał:
— Przy ślepej jest jakiś niby opiekun?
— Magloire mańkut. To niezły chłopiec, ale zanadto w sobie zamknięty, mało rozmowny.
— Dobrze byłoby trzymać go zdaleka.
— Ja go się wystrzegam oddawna.
— O! wyrzekł Robert przez zęby zaciśnięte. Niepodobna żyć wśród tych wszystkich niepokojów... Muszę się widzieć z O’Brienem, musi mi powiedzieć, czy magnetyzm jest czemś więcej niż łapką dla wyzyskiwania łatwowiernych głupców? Czy ta kobieta może dojść do wykrycia prawdy? A więc... Robert przerwał sobie.
— Więc co? zapytał Klaudjusz.
— Więc tem gorzej dla niej! I nędznik podkreślił myśl swą strasznym gestem. Jutro, mówił dalej, poszukam Amerykanina, znajdę go, zapłacę mu, ażeby był szczery, a jeżeli mi powie, że grozi mi choć najmniejsze niebezpieczeństwo ze strony ślepej, uwierzę mu i przedsięwezmę odpowiednie kroki.
— Jeżeli mu zapłacisz, to będą stracone pieniądze. Zresztą niewielka to bieda! dodał Grivot. Ale ze wszystkiego tego, co słyszałem u sędziego śledczego, uderzyła mnie jedna rzecz, której nie zrozumiałem.
— Co takiego?
— A tajemnica owa, którą Weronika chciała powierzyć sędziemu, do której był zamieszany brat jego kapitan okrętu, Gabrjel Savanne.
— I ja również nie zrozumiałem, rzekł Robert.
— Odźwierna utrzymywała, że wprowadziła marynarza do gabinetu Ryszarda Verniere 30-go grudnia wieczorem. A Daniel Savanne twierdził, że brat jego znajdował się w drodze między Marsylią i Paryżem o tej godzinie i tejże daty, i że przybył do niego w niedzielę zrana 31-go. W tem jest coś dziwnego.
Robert zaś myślał o trzystu tysiącach franków, znalezionych w kasie brata, na których koperta nosiła te wyrazy: Depozyt Gabrjela Savanne. Nie śmiał jednak mówić o nich i nie bez racji.
— Rzeczywiście coś dziwnego? poparł. Zagadka, której rozwiązania nie dowiemy się nigdy; ponieważ Gabrjel Savanne umarł.
Przybywano do willi Neuilly.
— Jedź do fabryki powozem, rzekł Robert do swego wspólnika, przyjrzyj się robotom, które zrobione zostały od rana, a przedewszystkiem pilnuj ślepej.
— Nie lękaj się. Czy się zobaczę z tobą jutro?
— Tak, w fabryce. Pójdę tam bardzo wcześnie, a następnie zajmę się O’Brienem.
Robert udał się do willi, a Klaudjusz pojechał do Saint-Ouen, gdzie Filip prowadził gorliwie roboty!
Przechodząc przez salon na parterze, bratobójca znalazł się w obecności Aliny i Matyldy. Zapytywał siebie, czy nie ma je zawiadomić o ciosie niespodziewanym, zastanowił się jednak, że lepiej byłoby pozostawić spełnienie tego trudnego zadania Danielowi Savanne lub Henrykowi, którzy odwiedząą ich w Neuilly wieczorem. Zamieniwszy kilka słów nic nieznaczących z młodemi dziewczętami, udał się do swego gabinetu pracy.
Zresztą nie zawiodły go przewidywania. Wieczorem Daniel i Henryk oznajmili Matyldzie o śmierci jej stryja. Co było przyczyną śmierci? W jakich nastąpiła okolicznościach? Niewiadomo. Telegram, nadesłany z Hanoi, zawierał tylko te wyrazy: „Kapitan Gabrjel Savanne zmarł na pełnem morzu. List objaśniający wysłany“. Nie wiedziano więc nic zgoła, a dla dowiedzenia się o szczegółach, trzeba było czekać na list zapowiedziany.
Boleść Daniela i Henryka była niezmierna. Jeden tracił brata ukochanego, drugi ojca ubóstwianego.
Matylda podzielała ich zmartwienie, chociaż bardzo mało znała stryja. Już przez to, że Henryk cierpiał okrutnie, i ona musiała cierpieć.
Ponieważ żałoba okryła dom jego, Daniel Savanne prosił panią Verniere, ażeby jeszcze przez czas pewien zatrzymała córkę przy sobie, na co Aurelia zgodziła się z całego serca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróćmy do Saint-Ouen.
Obiad, przyszykowany za staraniem pani Aubin, dla uczczenia powrotu Weroniki Sollier ze szpitala, udał się pod każdym względem, zaproszeni byli dawni robotnicy Ryszarda Verniere, wśród których znajdowali się stary Szymon i Klaudjusz Grivot.
Vide-Gousset, pijak, który, jak sobie czytelnicy przypominają, wymienił na monetę bilet loteryjny, chcąc dać składkę na pogrzeb biednej Germany, miał również należeć do zebrania, lecz o godzinie oznaczonej wcale się nie pokazał.
Szczera wesołość panowała wśród biesiadników.
Weronika znajdowała chwilę ukojenia w swych cierpieniach. Oznaki sympatji, jakiem otaczali ją ci dzielni ludzie, czyniły mniej dolegliwemi głębokie rany jej duszy.
Marja siedziała obok kataryniarza, którego to sąsiedztwo bardzo cieszyło, i tak nadskakiwał ładnej służącej, że pani Aubin zawołała do nich ze śmiechem:
— A pobierzcież się zakochani... Przynajmniej nacałujecie się, ile tylko zechcecie!
— I to przyjdzie, pani Aubin, odparł mańkut.
— Pobierzcie się, i kupcie odemnie mój zakład. Ja nie jestem już młoda, widzicie, i mam ochotę już odpocząć. Marja jest dobrą dziewczyną, pracowita, jak żadna, i zna dom wybornie. Odstąpię wam tanio, i dam wam czas do spłaty, jak długo chcecie.
— O! to się zrobi, niech tylko ma pieniądze! odpowiedział mańkut.
— Nie potrzeba kapitałów. Koszta aktu i małe zaliczenie na towary, i to jeszcze zaliczenie od was, o ile można, najmniejsze.
Marja patrzyła na Magloira, a spojrzenie jej mówiło wyraźnie:
— Interes niezawodnie dobry i podoba mi się.
— No, a jaka cena pani Aubin? zapytał Magloire. Ja z przyjemnością zastąpiłbym katarynkę bufetem.
— Dwadzieścia tysięcy franków. Dwa tysiące przy podpisaniu kontraktu sprzedaży, a potem reszta do zapłacenia w ciągu lat dziesięciu, z procentem tylko po trzy. Czy można dać przystępniejsze warunki?
— Dalibóg nie! zawołał mańkut. A czem ty rozporządzasz, Marjo?
— Dwustoma frankami.
— A ja tysiącem. Czasy są ciężkie. Kiedy będziemy mieli dwa do trzech tysięcy franków gotówką, pomówimy o tem pani Aubin.
Restauratorka miała odpowiedzieć, gdy drzwi od sali otworzyły się z hałasem. Każdy ździwiony obrócił głowę. Na progu ukazał się Vide-Gousset, trzymając się klamki.
— Trochę się spóźniłem, odezwał się głosem przytłumionym. Proszę mi wybaczyć. Potem, zwracając się do Weroniki, dodał: Pani Sollier, widzę panią z prawdziwą przyjemnością. A to zuch z pani. Cieszę się, bo i ja mam serce. A dacie mi państwo miejsce?
Odpowiedział wybuch ogólnego śmiechu.
— A to się zahulał, rzekł jeden z robotników, nie było cię widać przez cztery dni.
— A tak, cztery dni bomblowania, odparł Vide-Gousset, szczególniej wczoraj. Śniadanie w Bercy, obiad u Jansena, a wieczorem wizyta u jasnowidzącej.
Usłyszawszy o jasnowidzącej, Weronika i Klaudjusz zwrócili pilniejszą uwagę na słowa pijaka.
— U jasnowidzącej? powtórzył stary Szymon. O coś ją chodził pytać?
— A no żeby mi przyszłość przepowiedziała!
— I cóż ci przepowiedziała?
— A to już ja wiem, i wierzę, a jaki tam szyk u tej jasnowidzącej, co za wspaniała z niej kobieta, a magnetyzer. Powiada do niej: „Śpij“, a ona zaraz fajt i już śpi i dopiero przez sen gada.
I opowiadając, naśladował ruchy magnetyzera.
— A gdzież to takie przedstawienie? zapytano.
— W najpiękniejszej dzielnicy miasta przy ulicy Zwycięstwa Nr. 42 b. słynny magnetyzer O’Brien.
Klaudjusz uśmiechnął się. Opowiadanie pijaka podało mu adres, którego Robert chciał szukać nazajutrz. Weronika zaś wyryła ten adres w pamięci i postanowiła jutro dać się zaprowadzić na tę ulicę.
O godzinie dziesiątej wstano od stołu i pożegnano się: Magloire odprowadził panią Sollier i Martę do ich mieszkanka.
— Mój dobry Magloire, rzekła doń Weronika, jutro poproszę cię, ażebyś mnie zaprowadził do jasnowidzącej przy ulicy Zwycięztwa.
— Jeżeli nie pomoże, to i nie zaszkodzi, odparł mańkut. Zjemy śniadanie i pojedziemy do Paryża.
I Magloire pożegnał się ze swemi protegowanemu.

∗             ∗

Smutna wiadomość miała nazajutrz zrana przeszkodzić wykonaniu tego projektu. Magloire otrzymał z Point d’Ain list, na którego widok serce mu się ścisnęło smutnem przeczuciem. W tej miejscowości mieszkała jego matka, a ona nie umiała pisać. Drżącemi rękoma otworzył list. Zawierał tylko te wyrazy:
„Matka pańska jest chora. Wzywa pana. Przyjeżdżaj pan do niej natychmiast“.
Nazwisko, podpisane pod listem, było nieznane Magloirowi, ale nie mógł wątpić w szczerość listu. Pot zimny zwilżył mu skronie. Czyżby żałoba spaść miała i na niego? Przerażony tą myślą, zacny mańkut nie wahał się ani chwili. Trzeba było jechać.
Pociąg odchodził o godzinie drugiej minut czterdzieści pięć po południu. Czas więc miał na śniadanie, ale nie zdążyłby już zaprowadzić pani Sollier do magnetyzera O’Briena. Dlatego postanowił uprzedzić ją o swym raptownym wyjeździe, ażeby nań nie czekała. Nie tracąc ani minuty, pobiegł do niej i opowiedział, co zaszło.
— Na szczęście, mogę być spokojny o was, dodał mańkut, który, pomimo zmartwienia nie przestawał się interesować swemi drogiemi protegowanemi. Po przyjeździe do Pont-d’Ain, zaraz do was napiszę. Proszę was tylko o to, ażebyście się nie trapiły moją nieobecnością, i nie zanadto się nudziły. Cokolwiek się stanie, ja wkrótce powrócę, i dałby Bóg, aby nie z żałobą.
Biedna Weronika miała łzy w oczach.
— Bądź spokojny, mój dobry Magloire, odezwała się Marta, całując dawnego żołnierza marynarki, babunia nie będzie się nudziła! Już ja w tem będę. Nie dam jej być smutną, i jeżeli zechce, będziemy zarabiali podczas twojej nieobecności. Ja wiem już, gdzie się chodzi. Babcia jest dość silna do obwożenia ze mną twojej katarynki. Odwiedzimy razem twą najlepszą klientelę, ażeby nie zapomniała o tobie. Ja grać im będę twoje piękne melodje i śpiewać najładniejsze piosenki, jakie umiem. Cóż ty na to, mój dobry Magloire?
— Ja powiem, że to doskonała myśl i jeżeli wycieczki nie będą zbyt długie, staną się wyborną rozrywką dla pani Sollier.
— A widzisz, babciu, że Magloire przytakuje mi! zawołała Marta. Wszak chcesz, babciu?
— Zrobię wszystko, co zechcesz, pieszczotko, będziesz mnie oprowadzała.
— To dobrze. Kiedy się zatrzymany przed jakim domem, ty, babciu, będziesz kręciła korbą, a ja będę śpiewała, mnie teraz już znają we wszystkich miejscach, gdzie chodziłam z przyjacielem Magloirem. Będziemy mieli ładne zarobki i podzielimy je na dwie części, tak jak on robił. Połowa dla niego, połowa dla nas! A co, dobrze?
Mańkut, bardzo wzruszony, objął dziecko lewem ramieniem i przycisnął do serca.
— A teraz chodźcie ze mną na śniadanie, rzekł następnie, muszę się śpieszyć, a po moim odjeździe, pójdzie pani do magnetyzera, skoro pani chce.
— Tak, muszę iść i pójdę! odpowiedziała Weronika.
Udał się do restauracji, gdzie pani Aubin dowiedziała się ze szczerem zmartwieniem o odjeździe Magloira. O godzinie pierwszej opuścił Weronikę i Martę, przygotowujące się do pójścia na ulicę Zwycięztwa.

∗             ∗
Około godziny dziesiątej Robert Verniere i jego pasierb przybyli do Saint-Ouen, dla zobaczenia, jak idą roboty, i dla wydania rozporządzeń.

Wszystko postępowało zadziwiająco szybko. Za dwa tygodnie można będzie otworzyć warsztaty odbudowane i fabryka nabrałaby życia.
Robert postarał się o pozostanie sam na chwilę z Klaudjuszem Grivot, który go zapytał:
— Czy zależy panu pryncypałowi na zobaczeniu się z doktorem O’Brienem?
— Tak, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ztąd pojadę do Paryża, ażeby wyszukać jego adresu.
— Oto jego adres: Ulica Zwycięztwa Nr. 42 b.
Robert zapisał adres w notatniku.
— Czy pan dziś pojedzie? zapyta! Grivot. Nie byłoby nic w tem dziwnego, gdyby się pan spotkał u magnetyzera z panią Sollier.
— Ona u O’B riena! drgnąwszy zawołał Robert.
— Tak, stara się nie tracić czasu.
— Jadę natychmiast.
Robert pośpiesznie opuścił ulicę Hordoin i na placu merostwa wsiadł do tramwaju. Wysiadł na placu Havru, wziął dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Zwycięztwa. Szybko pociągnął za dzwonek.
Powiedzieliśmy, że po zerwaniu z baronem Schwartzem, O’Brien pożegnał personel niemiecki, który zatrudniał i który się składał z podrzędnych szpiegów. Pozostawił przy sobie tylko jednego Pomerańczyka, któremu, jak mniemał, mógł zupełnie zaufać. Ten właśnie Pomerańczyk, w liberji szwajcara z ministerjum, otworzył Robertowi Verniere.
— Czy jest doktor O’Brien? zapytał.
— Pan doktor jest u siebie, rzekł. Racz pan pójść za mną.
Brat Ryszarda został wprowadzony do gabinetu a lokaj poprosił o bilet wizytowy, bez którego nie mógłby być wpuszczony.
Niemiec rzucił oczyma na tę kartę i wyczytał: Robert Verniere. Rozśmiał się po cichu.
— Do djabła! twarz mi jest znana! To ten jegomość, którym się tak zajmowano i zajmują się jeszcze teraz na ulicy Verneuil. Dobrze o tem wiedzieć...
Rzeczywiście, jeżeli O’Brien spodziewał się wizyty, to z pewnością nie Roberta, którego przed kilkoma jeszcze tygodniami miał śledzić nieustannie. Po co przychodził do niego człowiek, którego baron Wilhelm Schwartz podejrzewał o odegranie roli bardzo ważnej, jeżeli nawet nie pierwszej w zbrodniach w Saint-Ouen?
Włożył bilet do kieszeni i poszedł do Roberta.
— Drogi panie Verniere, co za niespodzianka! rzekł, idąc do bratobójcy i podając mu obie ręce. Prawdziwie niespodziewana wizyta! Więc jesteś pan w Paryżu. Nie wiedziałem.
— Jestem tu od kilku tygodni, kochany doktorze, odpowiedział Robert, wezwany zostałem w bardzo smutnych okolicznościach.
— Kłopoty?
— Więcej niż kłopoty. Głębokie zmartwienie. Śmierć mego brata.
— A tak, tak, rzekł Amerykanin, zawsze niedowierzający. Słyszałem o tem. Zamordowany, nieprawdaż?
— Tak, zamordowany, zrabowany, zrujnowany zupełnie, córkę pozostałą bez środków, przygarnęła żona moja. Mieszkamy teraz w Paryżu i nie opuścimy go już. Kazałem odbudować fabrykę mego biednego brata, dzięki kapitałom, których zechciała mi dostarczyć moja żona, i będę tą fabryką kierował, mając za wspólnika mego pasierba; hrabiego Filipa de Nayle...
— To jesteś pan na czele doskonałego interesu!.. Wspaniałe stanowisko! Tem lepiej! Cieszę się szczerze, gdyż byłeś pan dla mnie zawsze sympatycznym, a dotąd prześladowało cię zawsze niepowodzenie. Raz jeszcze winszuję panu. Ponieważ szanse uśmiechają się panu, to z nich korzystaj, ale pozwól mi dać dobrą radę, nie nadużywaj ich.
— Będę korzystał bez nadużywania! Teraz jestem rozważniejszy!
O’Brien, jak wiemy, aż dotąd nie chciał uwierzyć, ażeby Robert Verniere był mordercą swego brata, i wydawało mu się, że podejrzenia Wilhelma Schwartza są niedorzeczne. Nagły zwrot nastąpił w jego myślach. Fałszywą mu się wydała mina stroskana i ton płaczliwy Roberta. Dziwne mu było, że dawny szpieg na żołdzie pruskim powrócił tak prędko do Paryża, a zwłaszcza, że odbudowywał fabrykę, dla objęcia nad nią kierownictwa. Robert dodał, że ta odbudowa jest możebną dzięki szczodrobliwości żony. Pomimo to głuche podejrzenie obudziło się w umyśle magnetyzera. Poczem prosząc przybyłego, ażeby usiadł rozpoczął:
— Kochany panie Verniere, czemu przypisać mam przyjemność, że pana u siebie oglądam po tak długiem niewidzeniu.
— Przychodzę pana prosić o objaśnienie, ale przedewszystkiem, przyrzecz mi pan, że mi dasz odpowiedź szczerą.
— Z całą chęcią.
— Nawet gdyby szło o tajemnicę zawodową?
O’Brien lekko się skrzywił.
— W takim razie, odpowiedział, powinieneś pan zrozumieć, że nie mogę się tak lekko zobowiązywać.
— Nie bawmy się w ogólniki, nie mówię tu ani o sekretach pańskiej myśli, ani pańskiego sumienia, tylko o tajnikach wiedzy, której jesteś jednym z mistrzów.
Amerykanin spojrzał na Roberta ze ździwieniem.
— Wytłomacz mi pan jaśniej, ja nie rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę. Ile jest prawdy w magnetyzmie, w sonambulizmie, w hypnotyzmie?
— Dziwne pytanie! Wszystko jest prawdą, lub wszystko jest fałszem. Prawdą jest, jeżeli się ma do czynienia z człowiekiem uczciwym i sumiennym. Fałszem jest, gdy się kto znajdzie wobec szarlatana.
— Co za znaczenie ma magnetyzm, w zastosowaniu do sonambulizmu?
— Jest to poprostu oddziaływanie strony moralnej na fizyczną. Nie chcesz pan zapewne, ażebym ci wygłosił prelekcję o tym przedmiocie, byłoby to za długo. Dowiedz się pan tylko, że wpływ, o którym mówię, może być wywierany szczególnie na osobniki nerwowe, na neuropatów, gdyż system nerwowy ma pierwszorzędne znaczenie.
Hypnotyzm i sonambulizm w zastosowaniu do medycyny ma tak widoczne skutki lecznicze, że nawet niedowiarkowie najwięksi nie śmią temu zaprzeczyć...
— Ja nie o sonambulizmie w zastosowaniu do medycyny chcę mówić, przerwał Robert.
— Więc o wzroku podwójnym osobnika uśpionego? Bardzo dobrze. Wytłómacz mi pan myśl.
— Jeżeli pan osobie, uśpionej snem magnetycznym, powiesz: „Chcę wiedzieć, co się działo tego a tego dnia, o tej godzinie i w tem miejscu,“ czy może panu, odpowiedzieć?
— A! rzekł O’Brien z uśmiechem, wchodzimy w zakres magnetyzmu Cagliostra.
— Odpowiedz mi pan.
— Więc odpowiadam panu tak, pod warunkiem ażeby osobę tę uśpić w miejscu, gdzie te fakty się odbyły, albo połączyć ją bezpośrednio z osobą, której czynności chce się poznać.
— A jakże wytworzyć to połączenie?
— Kładąc do ręki osobnika przedmiot, który należał do tamtej osoby.
Mówiąc to, O’Brien wlepiał oczy w twarz Roberta, którego wypytywania wzmagały jego podejrzenia.
— Zatem, rzekł gorączkowo brat Ryszarda Verniere, jeżeli zbrodniarz zgubiłby jaki przedmiot na widowni zbrodni, to czy pański osobnik, mając ten przedmiot w ręku, mógłby w śnie magnetycznym wskazać człowieka, do którego należał przedmiot?
— A nawet odtworzyć we wszystkich szczegółach scenę zbrodni, tak, sto razy tak!
— Takie jest pańskie przekonanie?
— Więcej niż przekonanie, to moja pewność, ugruntowana na doświadczeniu osobistem i na faktach niezaprzeczalnych. Dodać winienem, że dla otrzymania takich rezultatów potrzeba, ażeby magnetyzer rozporządzał osobnikiem arcy wrażliwym i sam, tak jak ja, obdarzony był nieprzepartą władzą magnetyczną; a te dwie właściwości zdarzają się razem bardzo rzadko.
Robert otarł chustką czoło i wyjąkał:
— Więc gdyby dziś kto panu wręczył przedmiot, zapomniany na widowni zbrodni przez zbrodniarza, człowiek ten byłby na łasce pana?
— Bezwątpienia, ale wiadomo panu, że gdy nauka postępuje krokiem olbrzyma, sprawiedliwość idzie krokiem żółwim. Dla niej odkrycia jasnowidzącej nie są pewnikami. Nie przyjmuje ich.
— W pewnym jednak razie mogłaby je przyjąć.
— Być może, ale, dodał O’Brien z uśmiechem, ponieważ pan mnie pyta i ponieważ przyrzekłem panu zupełną szczerość, dodam, że zbrodniarz niepotrzebnie by się obawiał, jeżeli nie policji i sądu, to przynajmniej wiedzy magnetycznej.
— Dlaczego?
— Bo wszystkie tak zwane jasnowidzące, które się znajdują w tej chwili w Paryżu, nie odpowiedziałyby wcale albo odpowiedziałyby banialukami, gdyż są jasnowidzące tylko na afiszach.
— To znaczy, że pańscy koledzy?..
— Są szarlatani, żyjący z łatwowierności ludzkiej.
— A gdyby kto przyszedł tutaj, do pana?
— Byłoby to samo.
— A przecież nie jesteś pan szarlatanem?
— Zapewne! Ale, powtarzam panu, żeby osiągnąć rezultaty, o których pan mówisz, potrzeba magnetyzera, obdarzonego pierwszorzędną władzą magnetyczną i osobnika, prawdziwie jasnowidzącego. Magnetyzer istnieje, to ja, ale osobnika brak!
— Więc pańska jasnowidząca?
— Ewa Mariani jest piękną dziewczyną, bardzo inteligentną, odgrywa swą rolę z rzadką doskonałością, daje mi odpowiedzi, jak wielka komedjantka, ale mało jest podatna magnetyzmowi. Nie bój się pan o swe bezpieczeństwo.
O’Brien z przyciskiem wymówił ostatnie wyrazy.
Robert się zatrząsł.
— Moje bezpieczeństwo! powtórzył głosem drżącym, pojmując, że przestrachem zdradził się przed Amerykaninem. To co pan przypuszczasz?..
— Ja nie przypuszczam, jestem pewny! Czy masz mnie pan za głupca? Ten przedmiot, który się zarzucił na placu zbrodni, a którego się obawiasz, to pan zgubiłeś w fabryce w Saint-Ouen, w nocy z 1. na 2. stycznia.
— Milcz pan, milcz, wyjąkał bratobójca, drżąc całem ciałem.
— Nie lękaj się pan niczego. Tu mnie nikt nie może słyszeć.
— Mylisz się pan, przysięgam!
Magnetyzer wzruszył ramionami.
— Nie trudź się pan z zaprzeczeniem, wyrzekł następnie, byłyby to daremne słowa. Czy chcesz pan dowodu? Znajdowałeś się pan w Paryżu od 28 grudnia roku zeszłego, układając swój projekt. We wtorek 1. stycznia, o godzinie kwadrans na siódmą, wziąłeś pan na dworcu kolei północnej bilet pierwszej klasy do Berlina, udając w ten sposób alibi. Z dworca poszedłeś pan do fabryki, zkąd, po przeprowadzeniu do skutku swego pięknego zadania, udałeś się pan innym pociągiem do Berlina, gdzie stanąłeś nazajutrz wieczorem.
Robert był przygnębiony.
O’Brien z szyderstwem na ustach ciągnął dalej:
— Widzisz pan, że wszystko jest wiadomem.
— Ależ, wyjąkał bratobójca, nie myśląc już nawet o zapieraniu się, jakże się, pan dowiedziałeś?
— Zapewne piękna byłaby sposobność do odpowiedzenia panu, że to mi jasnowidząca odkryła, a pan niezawodniebyś uwierzył. Ale po co miałbym się bawić w szarlatanizm z panem, jak z głupcami paryskimi? Wolę z panem grać w otwarte karty. Byłeś szpiegowany. I to z bardzo blizka.
— Przez kogo?
— Przez wywiadowców ambasady niemieckiej.
Robert drżał całem ciałem.
— Ja broniłem pana, jak mogłem najlepiej, ciągnął dalej Amerykanin. Przed miesiącem miałem jeszcze stosunki z biurem wywiadowczem ambasady, jak za pańskich czasów w Berlinie.
— To zgubiony jestem, ponieważ wiedzą o wszystkiem! zawołał Robert, zapominając się zupełnie.
— Nie, ponieważ tak zręcznie broniłem pańskiej sprawy, że doprowadziłem barona Wilhelma Schwartza do wątpienia o rzeczywistości, lecz pan się zgubisz niehybnie, jeżeli nie zapanujesz nad sobą, jeżeli będziesz wyglądał tak pomieszany! Dzięki mnie, podejrzenia barona są silnie zachwiane, prawie zniszczone, on prawie jest przekonany, że agenci jego zeszli na manowce, ale nie dowierzaj, miej się wciąż na baczności i pamiętaj, że baron Schwartz, ożywiony piękną gorliwością, postara się o wszelką sposobność, ażeby cię zgubić. A kiedy kto szuka, to i znajduje.
— A cóż on ma przeciw mnie?
— Przeciw panu osobiście nic. Bodźcem dla niego jest patrjotyzm. Baron jest przekonany, że gubiąc pana, stanie się użytecznym dla swego kraju. W sztabie, jeneralnym, boją się pana. Słusznie czy nie słusznie sądzą, żeś pan pochwycił różne tajemnice ich uzbrojeń, i boją się, ażebyś pan nie wydał tych sekretów Francji, gdyby minister wojny i marynarki zaofiarowali za nie dobrą cenę.
Robert zaprzeczył gestem. O’Brien ciągnął dalej:
— Mówiąc to wszystko, wykazuję panu jasno, że pozostałem twoim przyjacielem, nieprawdaż, i że chodzi mi o to, ażeby się panu nie przytrafiło nic złego? Dlaczego? Może dlatego, że nienawidzę Prus, a może dla innych powodów! to najgłówniejsza, ażebyś pan wiedział, że cię nie zdradzę. Jesteś pan odważny, tak jak i ja, również bez skrupułów, jak ja; również jak ja, nie cofający się przed niczem, to stworzyło węzeł między nami. Kiedyś opuszczę Paryż i Francję, ażeby próbować szczęścia w wielkich miastach europejskich, ale do czasu mego wyjazdu możesz pan na mnie liczyć zupełnie.
— Jak pan możesz liczyć na mnie, wyrzekł Robert, ściskając rękę magnetyzera. Pomimo to wszystko jednak boję się jeszcze.
— Czego się pan nadewszystko boisz?
— Przedmiotu, który pozostawiłem bezwiednie w ręku kobiety, z którą walczyłem. Przedmiot ten obwiniać mnie będzie zawsze i może się stać kiedyś dowodem rzeczowym, przygniatającym.
— Cóż to za przedmiot?
— Brelok, który się zerwał z mego łańcuszka od zegarka; stanowił on pieczątkę.
— I może z pańskiemi cyframi?
— Nie, nie z mojemi, tylko z cyframi pierwszego męża mojej żony.
— A! do djabła! Czy ten brelok oddany został sędziemu śledczemu?
— Tak, lecz on oświadczył, że to go nie naprowadzi na żaden ślad.
— Więc co panu na tem zależy?
W tej chwili dwa razy zapukano do drzwi saloniku.
— Proszę, rzekł O’Brien.
Drzwi się otworzyły i wszedł Pomerańczyk.
— Druga wybiła, panie doktorze, odezwał się, w poczekalni niecierpliwi się dużo osób, między innem i stara niewidoma, przyprowadzona przez dziewczynkę. Przyszła pierwsza i dałem jej numer pierwszy.
Robert drgnął. To drgnięcie, chociaż lekkie, nie uszło uwadze magnetyzera.
— Czy panna Mariani jest w gabinecie porad?
— Jest, panie doktorze.
— To dobrze, zaraz idę.
Pomerańczyk oddalił się.
— Kobieta, z którą pan walczyłeś w nocy z 1. na 2. stycznia, to ta stara niewidoma, nieprawdaż? podchwycił O’Brien, zwracając się do Roberta.
— To ona! zawołał tenże. Sędzia śledczy pozostawił jej brelok, który wydarła mi podczas wałki, z brelokiem tym przychodzi się radzić jasnowidzącej. Dwadzieścia pięć tysięcy franków dla ciebie, doktorze, jeżeli, wychodząc ztąd, nie zabierze z sobą breloku.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków gotówką?
— Tak i pięćdziesięt tysięcy, jeżeli ta kobieta nie będzie już w stanie mi szkodzić!
— A więc poprostu żądasz odemnie pan wspólnictwa! wyrzekł O’Brien z jak największym spokojem.
— Ja pana proszę o wybawienie.
— Uczynię, co będzie zależało odemnie. Zaczekaj pan na skończenie porady.
— A ja czy mógłbym słyszeć tę poradę?
— Możesz pan, zostając tutaj i słuchając za temi drzwiami, odparł magnetyzer, wskazując drzwiczki, prowadzące z jego gabinetu do sali porad magnetycznych, zasłoniętych ciężką portjerą, ale niech ani poruszenie, ani nawet oddech nie zdradzi pańskiej obecności.
Otworzył drzwi, których umyślnie nie zamknął szczelnie, i wszedł do sali, gdzie się już znajdowała panna Ewa Mariani, gotowa do odegrania codziennej komedyjki, w której celowała, jak wiemy.

∗             ∗

Robert, uniósłszy ciężką portjerę, wślizgnął się między nią i drzwi, drżąc, z nadstawionem uchem, z sercem ściśniętem jak kleszczami.
Sala porad wyglądała osobliwie. Oprócz fotelu, postawionego na estradzie, na którym siedziała mniemana jasnowidząca, dla wydania swych wyroczni, stały jeszcze liczne krzesła, przeznaczone dla klientów.
Na stole, w tym celu przeznaczonym obok estrady, znajdowały się różne przedmioty. Lampa magnezjowa, której łodyga wysuwała się i zniżała dowolnie, kilka karafek kryształowych, małe słoiki szklane, zawierające produkty farmaceutyczne, dla stosowania suggestji hypnotycznych, kilka hypnoskopów ze stali niklowanej.
Doktor przyszedł do panny Mariani, która nań czekała, poziewając.
— Każesz mi być punktualną, a sam się spóźniasz! rzekła doń kwaśno.
— Cicho bądź i słuchaj, rozkazał. Zaraz zaczniemy. Przyjdzie tu ktoś, którego muszę bardziej uwikłać w sieci. Ty bardziej, niż zwykle, udawaj, że walczysz ze snem. Muszę się namyślić.
— Dobrze, odpowiedziała. I usiadła na fotelu.
Ze swego stanowiska Robert Verniere nie tracił ani słowa z tego, co się mówiło w pokoju sąsiednim.
O’Brien nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
Natychmiast ukazał się Pomerańczyk.
— Wprowadź numer pierwszy, rozkazał.
Po chwili przekroczyła próg pani Sollier, którą Marta prowadziła za rękę.
Wchodząc do sali, powleczonej na czerwono, i którą światło z zewnątrz, tamowane roletami czerwonemi, oświetlało w sposób fanstastyczny, dziecko, zdjęte dreszczem, zatrzymało się i przycisnęło do babki.
O’Brien zauważył wrażenie, sprawione na małej dziewczynce dziwactwem obicia i umeblowania.
— Zbliż się, moja mała, rzekł głosem bardzo łagodnym. Nie bój się i przyprowadź bliżej osobę, z którą przyszłaś, bo zdaje się, że ona niewidoma?
— Tak, panie, odpowiedziała Weronika.
— Doktor ujął panią Sollier za rękę i zaprowadził aż do fotelu o dwa kroki na estradzie, gdzie panowała panna Mariani, przybrana w rodzaj peplonu z białej materji.
Posadził ją.
Marta, bardzo prędko uspokojona, usiadła na pierwszym schodku estrady i ztamtąd wzrokiem ciekawym rozejrzała się po sali, przyglądając się każdej rzeczy, aż wreszcie utkwiła oczy w twarz jasnowidzącej.
— Czy pani jesteś ociemniałą od urodzenia? zapytał O’Brien Weronikę.
— Nie, panie.
— Odkąd pani jesteś dotknięta ślepotą?
— Prawie od pół roku.
— Czy ta ślepota następstwem jest ran, po których widzę blizny?
— Tak, panie.
— Czy chcesz pani radzić się mnie z powodu tych ran i ich następstw?
— Nie, panie.
Przez kilka sekund O’Brien przyglądał się uważnie oczom niewidomej.
— Być może jednak, że nie jesteś pani nieuleczalną, wyrzekł po tem badaniu.
— Utrzymujesz pan, że możnaby mi wzrok przywrócić? zawołała Weronika. Czyżbyś się pan tego podjął?
— Ja, nie.
— Któż więc?
— Specjaliści, dość śmiali, dla spróbowania operacji trudnej i niebezpiecznej, gdyby się nie udała.
— Niebezpiecznej dla życia?
— Tak.
— To jej nie spróbuję, choćby były widoki powodzenia. Wnuczka moja potrzebuje mnie. Ja chcę żyć.
— Czy to dla dziecka chcesz pani mej porady?
— Nie, panie.
— Więc po co pani przyszłaś?
— Ażeby pańska wiedza mną pokierowała, ażeby dała mi sposoby poznania i oddania w ręce sprawiedliwości nędznika, który zamordował mego protektora, ukradł jego majątek i podpalił dom, a którego wspólnik chciał mnie zabić i oślepił. Czy pańska wiedza będzie mogła to uczynić?
— Wiedza moja nie ma wcale granic! odpowiedział doktor z przesadą. Jasnowidząca, uśpiona snem magnetycznym, i wypytywana przezemnie, odpowie.
— To wypytuj się pan prędko i niech odpowiada!
— Ona będzie mogła uczynić to dopiero wtedy, gdy jej rozkażę spać i kiedy siłą woli mej odosobnię duszę od materji.
— To uśpij ją pan!
— Przedewszystkiem muszę pani powiedzieć, że, pomimo nieprzepartego wpływu na nią, niepodobna jej widzieć tego, co ma widzieć, jak pani chcesz, jeżeli nie zaprowadzimy łączności między nią a osobą, która popełniła zbrodnię.
— Jakże zaprowadzić tę łączność?
— Kładąc jej do rąk jaki przedmiot, który należał do tej osoby. Jeżeli nie masz pani takiego przedmiotu, to nie jest możebne.
— Mam, czego pan sobie życzysz.
I Weronika podała O’Brienowi brelok, oderwany od łańcuszka zegarka Roberta Verniere.
— Ależ, zapytał magnetyzer, udając ździwienie, w takim razie widziałaś pani tego nędznika?
— Widziałam go dwa razy.
— To go pani znasz?
— Znam go z twarzy, ale nie znam jego prawdziwego nazwiska. Gdyby nie to, czyżbym tu przyszła? Przychodzę zapytać pana o prawdziwe nazwisko nędznika.
— A ja nie będę mógł pani powiedzieć.
— Jakto? Mówiłeś pan przed chwilą, że pańska wiedza nie zna wcale granic.
— Ten wypadek jest jedynym wyjątkiem. Jasnowidząca może widzieć czyny, postępki, twarze i opisać je, ale nazwisko, rzecz niematerjalna, leży po za jej obrębem.
— Lecz pańska jasnowidząca będzie mogła mi dopomódz? Będzie mogła śledzić nędznika, w jakiemkolwiekbądź znajdowałby się miejscu, i wskazać może mi to miejsce?
— To może.
— To każ pan jej to zrobić! Pilno mi pomścić Ryszarda Verniere!
— Dobrze.
O’Brien wszedł na stopnie estrady i zbliżył się do Mariani.
— Trzeba spać! rzekł do wspólniczki, zakreślając dokoła twarzy ruchy magnetyczne. Trzeba spać i widzieć.
Powieki rzekomej jasnowidzącej zadrgały, ale nie opuściły się na oczy. Po upływie dwóch czy trzech sekund wyjąkała słabym głosem:
— Sen nie nadchodzi. Czuję się złamaną.
Magnetyzer oparł jej rękę na czole.
— Śpij! rozkazał.
Przez chwilę zapanowała wielka cisza.
Weronika czekała, przygnębiona, zaledwie oddychając. Marta śledziła z głęboką uwagą wszystkie ruchy magnetyzera i jasnowidzącej.
— Śpij! powtórzył O’Brien.
— Nie mogę, odpowiedziała Mariani tak cicho, że ledwie ją można było dosłyszeć.
Jakkolwiek cała publiczność składała się w tej chwili tylko z niewidomej i dziecka, Amerykanin nie zmieniał nic w układzie zwykłej sceny, dzięki której dowodził najmniej łatwowiernym swej władzy magnetycznej. Ociemniała nie liczyła się wcale, ale dziecko tu było. Dzieci są z natury gadatliwe, mała dziewczynka niechybnie więc opowiadać będzie, co się działo w jej oczach w gabinecie porad. Opowiadanie jej winno zatem takie sprawić wrażenie, ażeby ze słuchaczów zwerbować mogło klientelę. Skutkiem tego podwoił ruchy, nadając twarzy wyraz rozkazujący. Kiedy ręce jego dotykały twarzy i piersi Ewy Mariani, ażeby ją otoczyć prądem magnetycznym, fałszywa jasnowidząca, odgrywająca rolę swą z doskonałością zwykłą, jakby odczuwała co chwila silne wstrząśnienie i drganie nerwowe, wstrząsające jej ciałem. Po raz trzeci wyszeptała:
— Nie mogę.
O’Brien nakazał jej to przewlekanie. Tymczasem namyślał się nad wynalezieniem sposobu, ażeby ochronić Roberta Verniere od wszelkiego niebezpieczeństwa, i przekładał niecierpliwie z ręki do ręki brelok oskarżający, który mu wręczyła ociemniała. Nie dopisywała mu wyobraźnia. Nie wpadał na żaden pomysł. Schodząc z estrady i nacisnąwszy guzik metalowy, wypuścił oślepiające światło z lampy magnezjowej. Następnie wysunął postument lampy, tak, że sięgała ona wysokości twarzy panny Mariani, i rozkazał:
— Patrz bezustannie na to świetlane ognisko!
Rzekoma jasnowidząca usłuchała, rzuciwszy spojrzenie na O’Briena, który gestem wskazał jej, że czas już odegrać komedję ze snem.
Weronika, niecierpliwa, pełna niepokoju, czekała ciągle. Mała Marta doznawała dziwnego wrażenia. Zdawało jej się, że jakby twarz jej muskał delikatny podmuch.
Zdawało jej się, że nią wstrząsa jakiś dreszcz i że ją coś unosi. Jak Mariani wlepiła oczy w błyszczący płomień drutu magnezjowego. Powieki jej zadrgały, jak poprzednio powieki fałszywej jasnowidzącej pod ruchami magnetyzera.
Upłynęły trzy czy cztery sekundy. Wreszcie Mariani wydała się pokonaną. Górna część ciała unieruchomiła się w pozie bezwładnej i oczy zamknęły się zwolna.
— Czy śpisz? zapytał O’Brien.
Głosem zmienionym wyszeptała: Śpię.
Pani Sollier usłyszała to.
— Więc ona mówić będzie? zapytała żywo.
— Tak sądzę, odparł magnetyzer, i za chwilę będę tego pewny. Potem zwracając się do Ewy, wyrzekł: Czy jesteś jasnowidzącą?
— Tak.
— W jakim stopniu?
— W stopniu jak najwyższym.
— Czy wola moja panuje nad tobą?
— Mam tylko wolę twoją.
— Więc będziesz widziała?
— Będę widziała, jeżeli mi każesz widzieć.
— I będziesz mi odpowiadała?
— Jeżeli mi każesz, będę odpowiadała.
Ociemniała słuchała, zadyszana, z rękoma zaciśniętemi na poręczy fotela, na którym siedziała, starając się przeniknąć otaczające ją głębokie ciemności.
O’Brien zwrócił się ku niej.
— Przypadek pani sprzyja, rzekł do niej, nigdy jeszcze medium nie było bardziej jasnowidzące.
— Czy mogę teraz zapytać o to, czego chciałabym się dowiedzieć? odrzekła Weronika.
— To byłoby daremne, odparł doktor.
— Dlaczego?
— Ponieważ pani winnaś mówić ze mną, a ja powtórzę zapytania pani. Najprzód jednak muszę zaprowadzić łącznik między nią i osobą, którą chcesz poznać.
O’Brien oparł szmaragd pieczątki na czole Ewy Mariani i rzekł do niej:
— Rozkazuję ci widzieć i rozkazuję ci odpowiadać. Do kogo należy ten klejnocik?
Odpowiedziała ale nie rzekoma jasnowidząca.
Od chwili Marta, siedząca na pierwszym schodku estrady, miała oczy dziwnie wlepione w jeden punkt, jakby patrzyła po za swoją istotę. Zaledwie magnetyzer wypowiedział te wyrazy: Do kogo należy ten klejnocik? gdy córka Germany podniosła się i głosem, jakby nie jej własnym, wyszeptała:
— Do mordercy pana Ryszarda Verniere.
— Bądź cicho, dziecko! rozkazał Amerykanin. Nie mąć tajemnic, których jesteś świadkiem, ale których nie możesz zrozumieć!
— Nie każ mi milczeć, odparła dziewczynka, a ton jej stawał się pewnym i głos stanowczym, przeciwnie, każ mi mówić, bo tylko ciało moje pozostało przy panu, dusza moja unosi się w przestrzeni, zdała od tego ciała uśpionego, a oczy moje widzą, czegoby oczy na jawie widzieć nie mogły.
Oszołomiony tą odpowiedzią, wyrażoną w takich słowach, jakie nie mogłyby wyjść z ust dziecka w tym wieku, O’Brien szybko skierował się ku niej i badał ją uważnie.
Rzeczywistość przemawiała za siebie i Amerykanin nie mógł się mylić. Mała Marta spała snem hypnotycznym. Słyszała, widziała, jednem słowem była jasnowidzącą, jasnowidzącą, jak było nią niegdyś w Stanach Zjednoczonych pierwsze medium doktora O’Briena, dziewczę z Illinois.
I oto jaka rzecz dziwna stała się w tej sali, gdzie w braku osobnika, rzeczywiście zdolnego podlegać suggestji, odgrywała się codzień zręczna komedja, na którą dawała się brać publiczność.
Podczas gdy doktor, uciekłszy się do klasycznego kuglarstwa ruchów magnetycznych, które, jak się zdawało, żadnego nie dały rezultatu, spróbował energiczniejszego środka, lampy magnezjowej, dla uśpienia fałszywej jasnowidzącej, i gdy ta udawała, że stopniowo, powoli, ulega ogarniającemu ją snowi, Marta uczuła się owładniętą coraz bardziej prądem, który ją unosił, opanowywało ją nieprzeparte odrętwienie, a jednocześnie prąd elektryczny wstrząsał całem jej ciałem.
Bo ona właśnie utkwiła oczy w lampę magnezjową, czuła na sobie jej skutki i spała już w chwili, gdy magnetyzer zapytał Ewę Mariani: Czy śpisz? W ciąga sekund kilku, osłupienie Amerykanina było niewysłowione. Zaledwie mógł oczom swym wierzyć.
Panna Mariani, nie rozumiejąc nic co się dzieje, opuściła swą pozę i patrzała na dziecko, które odpowiedziało zamiast niej.
O’Brien bardzo prędko odzyskał nad sobą władzę i pomyślał, czy przypadek nie pozwolił mu napotkać jednego z tych osobników tak zadziwiająco podlegających suggestji i tak trudnych do znalezienia, ponieważ, pomimo wszelkich poszukiwań, natknął się tylko na dwa w życiu, jeden w Stanach Zjednoczonych, drugi w Berlinie. Teraz należało się przekonać, czy dziecko jest rzeczywiście jasnowidzącem, czy można się było po niem spodziewać podwójnego wzroku. Trzeba było z niem spróbować doświadczenia. Chciał to uczynić natychmiast.
Weronika, zdziwiona i zaniepokojona milczeniem, które zapanowało, nagle zapytała:
— Panie, co się tu dzieje?
— Prawdziwy cud, pani, odpowiedział doktor. Moja władza magnetyczna jest tak wielka, że wywiera wpływ nawet bez mej wiedzy! Przejęta prądem, jakim jest nasycona atmosfera tego pokoju, wnuczka pani odczuła na sobie skutki. Śpi, jest jasnowidząca i to od niej samej dowiesz się pani, co chcesz wiedzieć.
— Jakto? zawołała ociemniała ze zgrozą. Marta jest jasnowidząca? Może wiedzieć, czego pan nie wiesz?
— Tak.
— Ale, rzekła pani Sollier głosem drżącym, ten sen przestrasza mnie. Jak długo on trwać będzie?
— Sekundę tylko, jeżeli pani zechcesz, mogę wnuczkę pani obudzić natychmiast, wystarczy jeden gest. Dlaczego jednak nie doprowadzić doświadczenia do końca, ponieważ dziecku nie grozi żadne niebezpieczeństwo?
— Tak pan twierdzisz? Jeżeli tak jest, wyszeptała niewidoma, wybadaj ją, zgadzam się.
W tej chwili O’Brien z szarlatanina, do jakiego się zniżył, stał się znowu prawdziwym uczonym. Zapomniał zupełnie o Robercie Verniere i o strasznym powodzie, który doń sprowadził panią Sollier. Teraz myślał tylko o tem, ażeby się przekonać o stopniu jasnowidzenia dziecka.
Robert, z czołem spoconem, drżący, z gardłem ściśniętem, nie widział nic; lecz słyszał wszystko. Przez chwilę miał chęć wejść do sali porad, wyrwać z rąk magnetyzera brelok, który powierzyła mu pani Sollier, i uciec z nim. Lecz przestrach go paraliżował.
O’Brien, stojący obok Marty, położył jej rękę na głowie.
Doświadczenie miało być rozpoczęte.
— Śpisz? zapytał.
— Tak, śpię, wyszeptało dziecko, nieruchome, z oczyma szeroko rozwartemi, jednak bez wejrzenia.
— Chcesz mi być posłuszną i odpowiadać?..
— Chcę.
— To rozkazuję ci myślą iść do Saint-Ouen.
— Myśl moja jest w Saint-Ouen.
— W jakiej miejscowości?
— W pokoju, w którym babcia i ja mieszkamy, u pani Aubin.
— Czy w tym pokoju jest zegar?
— Tak, kukułka, zawieszona na ścianie.
— Czy chodzi ta kukułka?
— Tak, słyszę wyraźnie tyk... tak...
— Którą wskazuje godzinę?
— Trzecią.
O’Brien spojrzał na zegarek. Tak samo jak kukułka w Saint-Ouen wskazywał godzinę trzecią.
— Jasnowidzenie cudowne! wyszeptał. Potem podchwycił głośno: Opuść ten pokój i przenieś się do spalonej fabryki pana Verniere.
W ciągu sekundy czy dwóch, rysy Marty się ściągnęły. Widać było, że mózg czyni wysiłki, ażeby być posłusznym suggestji. Wkrótce skrzywienie twarzy znikło.
— Jesteś już tam? zapytał O’Brien.
— Jestem.
— Co widzisz?
— Robotników. Bardzo wielu robotników.
— Co robią?
— Pracują nad obudowaniem fabryki.
— Spojrzyj w przeszłość. Cofnij się aż do nocy pożaru...
Twarz Marty zmarszczyła się znowu.
— Czy widzisz? podchwycił doktor.
— Nie... Nie mogę.
— Rozkazuję ci widzieć.
Chwila milczenia. Potem dziecko zawołało:
— O! widzę. Widzę...
— Co?
— Płomienie... ogień wszędzie... otacza mnie.
Marta wydała okrzyk zgrozy i zaczęła drżeć całem ciałem.
— Nie masz się czego obawiać, zabraniam ci się bać! rzekł O’Brien.
Wszelki ślad przestrachu zniknął.
Usłyszawszy krzyk, wydany przez wnuczkę, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Obudź ją pan, obudź ją, wyrzekła głosem błagalnym. Ona cierpi...
— Myli się pani, ona nie cierpi, przysięgam pani, zaraz będziesz miała dowód. Potem zwracając się do dziecka, zapytał: Czy cierpisz?
— Nie, ponieważ zabroniłeś mi się bać.
— Więc popatrz na pożar i powiedz mi, czy widzisz kogo wśród płomieni?
— Nie widzę nikogo.
Magnetyzer oparł na czole Marty pieczątkę Roberta Verniere.
— Przyjrzyj się lepiej, rozkazał, a zobaczysz tego, do kogo należy ten brelok.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął Martą od szyi do pasa.
— Tak, tak, widzę go, rzekła, widzę mężczyznę.
— Opisz go.
— Wysoki, brunet, sporą ma brodę, ma na sobie torbę, przewieszoną przez ramię.
— Co czyni?
— Wychodzi z palącego się domku.
— A teraz?
— Walczy z kimś, z jakąś kobietą, której twarzy nie widzę. Ta kobieta pada, on odchodzi, już go nie widzę.
— Idź za nim.
— Nie mogę.
— Rozkazuję ci iść za nim i nie opuszczać go, dokądkolwiek pójdzie.
— Widzę go znowu, jest już daleko... na drodze... która skręca... zatrzymuje się...
— Gdzie?
— Przy domu, oświetlonym w nocy... A! to dworzec kolejowy... wchodzi tam... znika..
— Idź za nim ciągle.
— Widzę go, samego w wagonie pociągu, pędzącego szybko... szybko...
— Co czyni?
— Liczy pieniądze, wyjęte z torby otwartej... dużo pieniędzy... banknoty...
O’Brien, oddany cały swemu doświadczeniu, przypomniał sobie raptownie o Robercie, którego jasnowidzenie dziecka mogło narazić na niebezpieczeństwo i powiedział sobie, że już dość daleko posunął suggestję.
Marta we śnie ścigała dalej bratobójcę.
— Powraca... powraca... rzekła nagle, widzę go.
— Gdzie? zapytał Amerykanin.
— Tam, on jest tam, odpowiedziała, wyciągając rękę ku drzwiom, po za któremi znajdował się Robert.
Pot zimny zrosił skronie O’Briena.
Gdyby Weronika nie była niewidomą, to słowa i ten gest byłyby dostateczne, ażeby zgubić brata Roberta.
Magnetyzer zachował całą przytomność umysłu.
— Nie powinnaś go widzieć, odparł rozkazująco.
— Już nic nie widzę, wyszeptało dziecko ulegle. Tego było dość. Magnetyzer położył rękę na skroniach małej dziewczynki, palce oparł na szyi i muskając, otrzymał pożądany skutek. Marta krzyknęła, i zdjęta gwałtownym atakiem nerwowym, przewróciła się w tył, bełkocząc słowa bez związku, oraz wydając głuche jęki.
Niewidoma podniosła się przerażona.
— Wnuczka moja, zawołała głosem złamanym, rzucając się w stronę, zkąd dawały się słyszeć jęki Marty.
Nogi jej potknęły się o ciało dziecka, ciskającego się na dywanie, zaścielającym estradę. Uklękła przy Marcie i otoczyła ją ramionami.
— A! biada panu, jeżeliś zabił moje dziecko! zawołała przerażona i grożąca.
— Jej wcale nie grozi niebezpieczeństwo, odpowiedział O’Brien, zwyczajny atak, który powinienem był przewidzieć przy naturze tak nerwowej. Za kilka sekund uspokoi się zupełnie, ale nie radzę jej powtórnie usypiać, gdyż drugi atak mógłby ściągnąć dla życia jej wielkie niebezpieczeństwo.
Jęki stały się coraz słabszemi, aż ustały zupełnie. Marta obudziła się ze snu magnetycznego.
— Babuniu, odezwała się. Czy to się już skończyło?... Czy ci odpowiedziano?
— Ależ to ty, moja droga, odpowiadałaś mi. Nie dowiedziałam się jednak nic takiego, od ciebie, coby mogło mną kierować, a ty o mało co nie umarłaś.
— Ja odpowiadałam? zapytała Marta zdziwiona.
— Tak, zasnęłaś. Przypominasz to sobie.
— Dziecko nie może nic pamiętać, przerwał magnetyzer, napróżno byłoby je męczyć wypytywaniami. Jeżeli chcesz pani ciągnąć dalej posiedzenie i wypytać moją jasnowidzącą, do czego masz prawo, zaprowadzę pani wnuczkę do innego pokoju.
— Nie, nie, panie, odparła żywo niewidoma, na dziś dość tego, przyjdę innym razem, przyjdę bez niej. Chodźmy, moja droga.
Weronika prowadzona przez dziecko, miała już skierować się ku drzwiom, gdy wtem zatrzymała się:
— Zechciej mi pan oddać klejnot powierzony.
— Oto jest, odpowiedział O’Brien.
I włożył jej do ręki pieczątkę Roberta. Następnie nacisnął dzwonek.
Ukazał się Pomerańczyk.
— Odprowadź panią, rozkazał Amerykanin, i nie wprowadzaj następnego numeru dopóki ci nie każę.
Ewa Mariani znalazła się sama z doktorem.
— To dziecko, rzekł do niej, da nam majątek. Do roku będziemy mieli pieniędzy aż do zbytku!
— Pojmuję twój projekt, ale doprowadzić go do skutku nie tak łatwo!
— Jestem zdania poety francuskiego: Zwycięztwo bez niebezpieczeństw to tryumf bez chwały ! My odniesiemy tryumf pełen chwały! Za chwilę powrócę, czekaj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.