Strona:X de Montépin Marta.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak pan twierdzisz? Jeżeli tak jest, wyszeptała niewidoma, wybadaj ją, zgadzam się.
W tej chwili O’Brien z szarlatanina, do jakiego się zniżył, stał się znowu prawdziwym uczonym. Zapomniał zupełnie o Robercie Verniere i o strasznym powodzie, który doń sprowadził panią Sollier. Teraz myślał tylko o tem, ażeby się przekonać o stopniu jasnowidzenia dziecka.
Robert, z czołem spoconem, drżący, z gardłem ściśniętem, nie widział nic; lecz słyszał wszystko. Przez chwilę miał chęć wejść do sali porad, wyrwać z rąk magnetyzera brelok, który powierzyła mu pani Sollier, i uciec z nim. Lecz przestrach go paraliżował.
O’Brien, stojący obok Marty, położył jej rękę na głowie.
Doświadczenie miało być rozpoczęte.
— Śpisz? zapytał.
— Tak, śpię, wyszeptało dziecko, nieruchome, z oczyma szeroko rozwartemi, jednak bez wejrzenia.
— Chcesz mi być posłuszną i odpowiadać?..
— Chcę.
— To rozkazuję ci myślą iść do Saint-Ouen.
— Myśl moja jest w Saint-Ouen.
— W jakiej miejscowości?
— W pokoju, w którym babcia i ja mieszkamy, u pani Aubin.
— Czy w tym pokoju jest zegar?
— Tak, kukułka, zawieszona na ścianie.
— Czy chodzi ta kukułka?
— Tak, słyszę wyraźnie tyk... tak...
— Którą wskazuje godzinę?