Strona:X de Montépin Marta.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Trzecią.
O’Brien spojrzał na zegarek. Tak samo jak kukułka w Saint-Ouen wskazywał godzinę trzecią.
— Jasnowidzenie cudowne! wyszeptał. Potem podchwycił głośno: Opuść ten pokój i przenieś się do spalonej fabryki pana Verniere.
W ciągu sekundy czy dwóch, rysy Marty się ściągnęły. Widać było, że mózg czyni wysiłki, ażeby być posłusznym suggestji. Wkrótce skrzywienie twarzy znikło.
— Jesteś już tam? zapytał O’Brien.
— Jestem.
— Co widzisz?
— Robotników. Bardzo wielu robotników.
— Co robią?
— Pracują nad obudowaniem fabryki.
— Spojrzyj w przeszłość. Cofnij się aż do nocy pożaru...
Twarz Marty zmarszczyła się znowu.
— Czy widzisz? podchwycił doktor.
— Nie... Nie mogę.
— Rozkazuję ci widzieć.
Chwila milczenia. Potem dziecko zawołało:
— O! widzę. Widzę...
— Co?
— Płomienie... ogień wszędzie... otacza mnie.
Marta wydała okrzyk zgrozy i zaczęła drżeć całem ciałem.
— Nie masz się czego obawiać, zabraniam ci się bać! rzekł O’Brien.
Wszelki ślad przestrachu zniknął.