Strona:X de Montépin Marta.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usłyszawszy krzyk, wydany przez wnuczkę, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Obudź ją pan, obudź ją, wyrzekła głosem błagalnym. Ona cierpi...
— Myli się pani, ona nie cierpi, przysięgam pani, zaraz będziesz miała dowód. Potem zwracając się do dziecka, zapytał: Czy cierpisz?
— Nie, ponieważ zabroniłeś mi się bać.
— Więc popatrz na pożar i powiedz mi, czy widzisz kogo wśród płomieni?
— Nie widzę nikogo.
Magnetyzer oparł na czole Marty pieczątkę Roberta Verniere.
— Przyjrzyj się lepiej, rozkazał, a zobaczysz tego, do kogo należy ten brelok.
Dreszcz nerwowy wstrząsnął Martą od szyi do pasa.
— Tak, tak, widzę go, rzekła, widzę mężczyznę.
— Opisz go.
— Wysoki, brunet, sporą ma brodę, ma na sobie torbę, przewieszoną przez ramię.
— Co czyni?
— Wychodzi z palącego się domku.
— A teraz?
— Walczy z kimś, z jakąś kobietą, której twarzy nie widzę. Ta kobieta pada, on odchodzi, już go nie widzę.
— Idź za nim.
— Nie mogę.
— Rozkazuję ci iść za nim i nie opuszczać go, dokądkolwiek pójdzie.