Strona:X de Montépin Marta.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po wyjściu z gabinetu sędziego śledczego, Klaudjusz Grivot zapytał Roberta:
— Dokąd pójdziemy?
— Do mnie, do Neuilly. Będziesz mi tam towarzyszył. Pomówimy w drodze.
Wzięli dorożkę, i skoro tylko ruszyła z miejsca, Robert zwracając się do Klaudjusza, rzekł:
— I cóż myślisz o tem, co się dzieje? Czy sądzisz, że jesteśmy zagrożeni?
— Przez chwilę myślałem, że byliśmy.
— A teraz?
— Zapewniam cię, że jestem spokojny.
— Zkąd masz ten spokój?
— Wdałeś się w grę bardzo niebezpieczną, odważając się mówić w obecności ślepej. Nie straciłem jej z oczu, gdy ją badał sędzia. Drgnęła, słysząc twój głos, bo jej się zdawało, że go poznaje, i w tem nie myliła się. Podejrzenie przebiegło jej przez myśl, ale trwało tylko sekundę. Wygrałeś partję! Nie mamy się czego lękać zwierzeń Weroniki.
— Ale ten brelok, który pokazała sędziemu, co go jej oddał, a ona ma go odnieść za trzy dni?
— To rzeczywiście było poważne, niech djabeł ją porwie z tym brelokiem! A ja cię przestrzegałem, chyba przypominasz sobie, że kółko, na którem wisiał brelok, jest zużyte i bardzo łatwo może pęknąć. Pękło też, pozostawiając przedmiot w szponach odźwiernej, ale nie może on jej do niczego posłużyć, tak samo jak na nic się nie przyda i sędziemu śledczemu.
— Zapominasz, że Weronika Sollier ma użyć tego