Strona:X de Montépin Marta.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzył Robertowi Verniere.
— Czy jest doktor O’Brien? zapytał.
— Pan doktor jest u siebie, rzekł. Racz pan pójść za mną.
Brat Ryszarda został wprowadzony do gabinetu a lokaj poprosił o bilet wizytowy, bez którego nie mógłby być wpuszczony.
Niemiec rzucił oczyma na tę kartę i wyczytał: Robert Verniere. Rozśmiał się po cichu.
— Do djabła! twarz mi jest znana! To ten jegomość, którym się tak zajmowano i zajmują się jeszcze teraz na ulicy Verneuil. Dobrze o tem wiedzieć...
Rzeczywiście, jeżeli O’Brien spodziewał się wizyty, to z pewnością nie Roberta, którego przed kilkoma jeszcze tygodniami miał śledzić nieustannie. Po co przychodził do niego człowiek, którego baron Wilhelm Schwartz podejrzewał o odegranie roli bardzo ważnej, jeżeli nawet nie pierwszej w zbrodniach w Saint-Ouen?
Włożył bilet do kieszeni i poszedł do Roberta.
— Drogi panie Verniere, co za niespodzianka! rzekł, idąc do bratobójcy i podając mu obie ręce. Prawdziwie niespodziewana wizyta! Więc jesteś pan w Paryżu. Nie wiedziałem.
— Jestem tu od kilku tygodni, kochany doktorze, odpowiedział Robert, wezwany zostałem w bardzo smutnych okolicznościach.
— Kłopoty?
— Więcej niż kłopoty. Głębokie zmartwienie. Śmierć mego brata.
— A tak, tak, rzekł Amerykanin, zawsze niedowie-