Strona:X de Montépin Marta.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bełkocząc słowa bez związku, oraz wydając głuche jęki.
Niewidoma podniosła się przerażona.
— Wnuczka moja, zawołała głosem złamanym, rzucając się w stronę, zkąd dawały się słyszeć jęki Marty.
Nogi jej potknęły się o ciało dziecka, ciskającego się na dywanie, zaścielającym estradę. Uklękła przy Marcie i otoczyła ją ramionami.
— A! biada panu, jeżeliś zabił moje dziecko! zawołała przerażona i grożąca.
— Jej wcale nie grozi niebezpieczeństwo, odpowiedział O’Brien, zwyczajny atak, który powinienem był przewidzieć przy naturze tak nerwowej. Za kilka sekund uspokoi się zupełnie, ale nie radzę jej powtórnie usypiać, gdyż drugi atak mógłby ściągnąć dla życia jej wielkie niebezpieczeństwo.
Jęki stały się coraz słabszemi, aż ustały zupełnie. Marta obudziła się ze snu magnetycznego.
— Babuniu, odezwała się. Czy to się już skończyło?... Czy ci odpowiedziano?
— Ależ to ty, moja droga, odpowiadałaś mi. Nie dowiedziałam się jednak nic takiego, od ciebie, coby mogło mną kierować, a ty o mało co nie umarłaś.
— Ja odpowiadałam? zapytała Marta zdziwiona.
— Tak, zasnęłaś. Przypominasz to sobie.
— Dziecko nie może nic pamiętać, przerwał magnetyzer, napróżno byłoby je męczyć wypytywaniami. Jeżeli chcesz pani ciągnąć dalej posiedzenie i wypytać moją jasnowidzącą, do czego masz prawo, zaprowadzę pani wnuczkę do innego pokoju.
— Nie, nie, panie, odparła żywo niewidoma, na