Manfred (Byron, 1859)/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Manfred
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1859
Druk Drukarnia L. Martinet
Miejsce wyd. Paryż
Tłumacz Michał Chodźko
Ilustrator Juliusz Kossak
Tytuł orygin. Manfred
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MANFRED.

AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
(Północ. — Manfred siedzi w głębi galeryi gotyckiéj struktury.)
MANFRED.

Wnet zgaśnie lampa moja, próżno usiłuję
Słaby płomień podniecać; czuwaniu dłuższemu
Niedotrwa! — Mój sen!..... jeśli to snem się mianuje,
Niezmordowane pasmo marzenia, mojemu
Nieodstępne uśpieniu! Duch mój czuwa wiecznie;
A kiedy oczy zamknę, wzrok mój obrócony
We mnie, bystro spoziera w smętną moją duszę!.....

Jednak ja żyję, ludzki ród znienawidzony
Czuję że jeszcze cierpieć i oglądać muszę;
Ja wiem, że mędrca szkołą musi być cierpienie, —
Boleść nauką! — Mędrcy ci, co od powicia
Właśném swém doświadczeniem zgłębili twierdzenie
Znane: Drzewo wolności, nie jest drzewem życia!

Filozofia, świata wielkie wiadomości,
Tajemnice przyrody, wszystkiegom probował;
Duchem lotnym sięgałem najgłębszych skrytości,
Bo umysł skrzydeł orlich łatwo obejmował!

Głupstwem nauka!..... czasem cnotę spotykałem
Nawet wśród ludzi, za to szczodrze im płaciłem
Wspaniałością, dobrocią!..... i cóż ztąd zyskałem?.....
Sam w pośród nieprzyjacioł, bez obawy żyłem,
Nie śmieli stawić czoła, choć było ich wielu!
W życiu samotném wszystko marnie się zużyło?
Dowcip niepospolity, wielka szczytność celu,
Życie dobre, albo złe; — co drugim służyło
Padały koło mnie, jak letnich deszczów wody
Na piasków łono!..... od téj chwili bez imienia!.....

Odtąd serce me z czuciem nie poszło w zawody,
Ni z rozpaczą, ni z żądzą ludzkiego pragnienia.
I postrzegłem przekleństwo nademną wiszące,
Gdy już wszystkie uczucia z duszy wystraszyło:

Nadzieję, nawet strzały miłości palące!
Wszystko, wszystko zagasło, wszystko się zniszczyło!.....
.................
A więc daléj do dzieła!.....

Rozległego duchy świata,
Wy istoty nie ujęte,
Fantastyczne, nie pojęte!
Wy, których głos mój dolata
W świetle, lub we mgłach ciemności;
Wy, których skrzydło w krąg świata
Szybkim zwrotem wiecznie lata.
Zagnane w ziemi wnętrzności,
Mieszkańcy gór nad obłoki
Z głębin mglistych oceanu,
Posłuszne waszemu panu,
Zaraz stańcie tu, bez zwłoki
Występujcie!

(Chwila milczenia.)

Niesłuchacie?
A więc w straszne imię tego,
Między wami najpierwszego,
Wszyscy stanąć wnet tu macie.
Przez ten znak, którego mianem

Nicość wasza się otwiera;
Przez tego co nie umiera,
Stańcie wnet przed waszym panem.
Występujcie, występujcie!!!.....

(Chwila milczenia.)

Jeśli groźb tych nie słuchacie,
Straszliwsze jeszcze poznacie,
Podłe duchy nie żartujcie!!!.....
............
Niech się wola moja stanie,
Przez własności od was znane,
Wyższe nad te, mianowane;
Przez strasznéj gwiazdy zesłanie,
Co przez czary nieodparte,
Dotąd żadnemi czarami,
Jak widmo z piekieł wyparte,
Iskra świata zniszczonego!!!.....

Przez słowa przekleństw ziszczonych,
Nad mym losem zawieszonych!.....
Ja wzywam przyjścia waszego:
Występujcie!..... Występujcie!!!.....

(W głębi ciemnéj galeryi pokazuje się gwiazdka stojąca bez poruszenia; słychać głosy śpiewające.)
PIERWSZY DUCH.

Posłuszny głosowi twemu,
Ze mgły spłodzonéj tchnieniem
Pomroki; purpury znamieniem
Przejrzystéj, — strojnéj w lazury,
Z pałaców moich nad chmury,
Mimo zakazy, lecę ku tobie
Po gwiazdy srebrnéj promieniu,
Śmiertelny twemu skinieniu
Posłuszny, — zaklęciu twemu!

DRUGI DUCH.

Góra biała[1], gór władczyni,
Nad chmury jéj wywyższone
Czoło, lodami wieńczone,
Tron jéj wykuty ze skały,
Płaszcz usnuły chmur nawały.
Przepaską sosny zielone,
Pleśnią stu zim obciążone
Zasypy, dolin zniszczenie
W jéj dłoniach; na me skinienie
Czekają; — co chcę z niemi
Zrobię; — popchnę je ku ziemi,
Lub zatrzymam!..... Pasmo tych gór,

Co kryją czoła wśród chmur,
Mocą mojego ramienia
Potrafię wyrwać z korzenia,
I rozsiać je po równinie;
Duch mój władzcą w téj dziedzinie;
Co rozkażesz, wnet uczynię!.....

TRZECI DUCH.

Na dnie oceanu szklistém
Jam pan na morzu wód mglistém!
Gdzie wód śpiących nic nie mąci,
Wietrzyk fali nie potrąci;
Kędy wąż morza spoczywa,
Gdzie syrena urodziwa,
W muszle i konchy strojony
Warkocz swój zwija zielony.
Jak burza na morskie wały,
Echa twych klątw przyleciały
Do państw moich kryształowych,
Do mych zamków koralowych.
Mów, a wola twa się stanie!

CZWARTY DUCH.

Tam gdzie wzięło za posłanie
Trzęsienie ziemi ogniska

Lawy, gdzie wonne łożyska
Smolnych jezior dymy mgliste
Ulatują; rozłożyste
Andów niebotycznych stopy
Nurtują podziemne stropy.
Zaklęcia twe doleciały;
Mmie z stron rodzinnych porwały.
Staję na twe zawezwanie,
Co ty każesz, niech się stanie!

PIĄTY DUCH.

Ja chmur groźnych kołowroty,
Wiatrów bystrych zwijam loty;
Gdzie ja skinę, burza leci!.....

Patrz, tę czarną co tam świeci,
Gromom dałem na mięszkanie;
Leciałem na huraganie,
Bym spieszniéj stanął przed tobą!
Wiatry moje nocną dobą
Gonią wzdęte skrzydła floty;
A nim jutrzni promień złoty
Błyśnie nad mroku zasłoną,
Okręta w falach zatoną!.....
Czego żądasz, powiedz śmiało!.....

SZÓSTY DUCH.

Zaklęcie twoje wleciało
W krainy ciemności wieczne;
Obrzydłe światło słoneczne
Bym oglądał, — po co wzywasz,
Pasmo ciemności rozrywasz?.....

SIÓDMY DUCH.

Jeszcze przed stworzeniem ziemi,
Pod rozkazami mojemi,
Gwiazda twego przeznaczenia
Niebios zdobiła sklepienia;
Jaśniejszym blaskiem świeciła,
I najpiękniejsze zaćmiła.
Na całym niebios obwodzie,
Równej nie było w urodzie!

Aż przyszła chwila straszliwa,
Gwiazda jasna, urodziwa,
Dziką piekła łóną zionie;
Grozi, że świat wnet pochłonie!
Potwór własną dumny siłą,
Niepodległą chce być bryłą;

Niebieskich krańców straszydło,
Jasności od siebie skrzydło
Zapala! — Ona swe tchnienie
Wiała na twe urodzenie!.....

Dziś się tobą, nędzny, brzydzę;
Służę ci, lecz nienawidzę!.....
............
Wkrótce władza pożyczona,
Z władzcą wróci w me ramiona;
I na wieki ze mną będzie!.....
Dziś w tych niższych duchów rzędzie,
Co ukorzone czekają,
Jaki rozkaz spełnić mają;
Śmiertelny, i ja stanąłem,
Przed twym prochem uklęknąłem,
Przed zaklęciami twojemi
Nikczemna skorupo ziemi!!!

SIEDM DUCHÓW RAZEM.

Powietrze, ziemia i morze,
Gwiazda, twych przeznaczeń zorze;
Wiatry, góry, noc ponura,
Niebo i cała natura

Czekają na twe życzenia.
Czego żądasz?.....

MANFRED.

Zapomnienia!

PIERWSZY DUCH.

Od kogo? — czego? — dla czego?.....

MANFRED.

Zapomnienia żądam tego,
Co jest w duszy mojéj głębi;
Co skreślić usta potęgi
Nie znajdą. — Ach! czyż nie wiecie?.....

DUCH.

Wszystkie bogactwa na świecie
Możesz posiąść — królów trony,
Ludów podwładnych miliony!
Będziesz władać żywiołami,
Będziesz władać stworzeniami;
Mocą słowa, ducha tchnieniem,
Żywiołami i stworzeniem!

Tylko niech twoje żądania
Nie wyjdą z pod panowania,
Danéj nam mocy!..... Mów czego?.....

MANFRED.

Zapomnienia mnie samego!.....
Czyż we władzy waszéj świecie,
Nędzni, znaleść nie możecie,
Zapomnienia?.....

DUCH.

Tajemnic księga,
Dla nas otwarta, w ten kraj nie sięga;
Lecz możesz skończyć istnienie?

MANFRED.

Z śmiercią znajdęż zapomnienie?

DUCH.

Duchy co nie umierają,
O wszech rzeczach pamiętają;
Przyszłość, przeszłość najdawniejsza,
Nam, jak chwila teraźniejsza!
Z odpowiedzi cóż zgadujesz?

MANFRED.

Ha, nikczemny! ty żartujesz?
Przecież ducha mego władza,
Jedném słowém was zgromadza!
Wy: powietrze, ziemio, morze,
Gwiazdo, mych przeznaczeń zorze;
Wiatry, góry, noc ponura,
Wy, niebo, dusza, natura!
Kiedyż w boju ustąpiły
Waszym siłom, dzielne siły
Ducha mego?..... Choć w skorupie,
Choć duch ugrzązł w ciało trupie?.....
Odpowiedźcie, albo drżyjcie
Podłe duchy, wnet ujrzycie
Co ja mogę!......

DUCH.

Twoje słowa,
Myśli twych własnych osnowa,
Mogą za nas odpowiedzieć.

MANFRED.

Mów jasno, co chcesz powiedzieć?.....

DUCH.

Jeśli prawdą, co powiadasz,
Że zarząd duchów posiadasz;
Duchy ci odpowiadają:
Że, co ludzie nazywają
Śmiercią, bez znaczenia w pośród nas!

MANFRED.

Więc próżno wzywałem was;
Nikczemni, wy nie chcecie
Służyć mi, lub nie możecie!

DUCH.

Żądaj, a tém co możemy,
Chętnie tobie usłużemy!
Wybieraj królów korony,
Wojska i ludów miliony!
Chcesz żyć długo — żyć bogaty?.....

MANFRED.

Nikczemni, z długiemi laty
Cóż pocznę?..... te co minęły
Tak mi się długo ciągnęły.
Precz ztąd!.....

DUCH.

Jeszcze rozważ chwilę.
Tyle władzy, bogactw tyle?
Władza jestestw, rządy ludzi?.....
Człowieku, nic cię nie złudzi?.....

MANFRED.

Nic, nic, lecz nim was odprawię,
Niech zmysły moje zabawię
Duchowych istot widokiem!.....
Stawajcie przed mojem okiem,
Zosobna, lub wszystkie razem,
Z właściwym duchom obrazem,
W duchów postaci!.....

DUCH.

Innéj nie mamy,
Jako te, któremi władamy
Żywioły; ich postaci używamy.
Lecz mocą twego rozkazu,
Przybierzem postać od razu.
Jaką chcesz!.....

MANFRED.

O! mniejsza o nię,
Już dziś od żadnéj nie stronię,
Żadna postać mnie nie nęci;
Starszy z was niechaj przybierze
Jaką sobie sam wybierze!.....
Podług woli wybrać może.

(Siódmy duch pokazuje się pod postacią pięknéj dziewicy.)
DUCH.

Czy poznajesz?

MANFRED.

Co widzę!..... Wiekuisty Boże!.....
Tyżeśto?..... O jeśli ty nie jesteś marzeniem
Szaleńca, jeśli nie jesteś widmem zwodniczém;
O! jeszczebym o życie wołał z zachwyceniem,
O ty z sercem anioła, z anioła obliczém;
Ach jeszcze bylibyśmy!.....

(Widmo znika.)

O duszo! leć za nią!.....

(Manfred pada bez zmysłów. — Słychać pieśń następującą.)
I.

Kiedy księżyc nad otchłanią,
Modréj fali zajaśnieje,

Robak światłem gorejący
Jasność po trawach rozleje;
Ogień nad groby wstający,
Płomyk nad łąką wątpliwy,
Gwiazdy po niebie krążące,
I głos puhacza jękliwy!.....
Gdy w koło drzewa milczące
Jak umarłe, nieme stoją;
Żaden listek nie szeleści.
Dusza ma uciśnie twoją,
Wśród strasznych mąk i boleści
Poznasz płomień potępienia!

II.

Choć ciało uśnie głęboko,
Duch twój nie znajdzie spocznienia,
Są widma, których twe oko
Nie uniknie objawienia!
Są myśli, których wrażenia
Dusza twa na próżno stroni;
W czas tajemnego marzenia,
Drugą myślą nie odgoni,
Przez urok tobie nie znany,
Nie znajdziesz samotnéj chwili;
Całunem mrocznym owiany,
Napróżno duch się wysili;
Mgła gęsta ducha więzieniem!

III.

Chociaż gdy jestem przy tobie,
Nie widzisz mnie twym spojrzeniem
Poznasz w każdéj życia dobie,
Ścigającą cię statecznie
Istotę! — gdzie myśl obrócisz

Będę z tobą. — A tak wiecznie
Pod mym wpływem, okiem rzucisz
Po za siebie, i zdziwiony
Nie widząc mnie z twoim cieniem,
Ledwo zdołasz przerażony
Mierzyć przyczynę wrażeniem!

IV.

Straszne słowa wymówione
Nad twą głową, wywołały
Zemstą przekleństwo żywione;
W matnię duchów cię oddały!
Z łona burzy głos wyrwany,
Radość ci z serca wymiecie;
Z cichéj nocy pożądany,
Pokój weźmie! — Gdy na świecie
Dzień zabłyśnie, ty szalony
Zawołasz nocy burzliwéj.

V.

Z łez twych zdradnych przyprawiony,
Moją ręką jad straszliwy!.....
Z serca twego najczarniejszę
Krew sączyłem, — węża zdrady
Z wdzięków twarzy pozbierałem,
W ust zdradzieckich wdzięczne składy
Jak w róż krzewie; — wywołałem
Słów twoich szczytne układy!.....
I gdym oglądał trucizny twoje,
Straszliwsze były nad wszelkie jady
Niebezpieczniejsze!.....

VI.

Przez serce twoje
Zimne, jak szczytów tych śniegi,

Przez jaszczurcze przymilenia,
Przez zwodnicze ócz obiegi,
Przez sztuczne duszy wzruszenia,
Przez czułości udawane,
Przez twoje uradowanie,
Gdy widzisz oczy spłakane,
Przez twe z Kaimem zbratanie!
Noś ty piekło własne swoje
W istocie ducha twojego.

VII.

Wylewam na głowę twoję
Płyn czarny, mocą którego
Hydrze zgryzot cię oddaję;
Sen i śmierć odbiegną ciebie.
Odpocząć, ni w śmierci kraje
Pogrążyć potrafisz siebie!
A przecież śmierć w każdéj dobie
Nie odstąpi cię na chwilę,
Byś drżąc przypominał sobie:
Że nie spoczniesz i w mogile!.....
Nawa śmierci już nadpływa,
W koło ciebie mgłą owiany
Łańcuch dzwoni! — Klątwa mściwa
Goni umysł obłąkany
Zatrute serce!!!.....






SCENA DRUGA.
(Manfred na szczycie góry Jungfrau. — Zaczyna świtać.)
MANFRED.

I duchy mnie odstąpiły!...
Zjawisk nadprzyrodzonych zawiodły mnie księgi;
Zamiast mi ulżyć, jeszcze ranę rozdrażniły.
Precz mocy czarodziejska, marne twe potęgi!!!...
Cóż po tobie? gdy przeszłość nie w twojem władaniu,
A o przyszłość ja niedbam, aż dni upłynione
Nie runą w zapomnienie w przeszłości skonaniu;
W odmęcie zatracenia wiecznie pochłonione!

O ziemio matko moja! o ty dniu wschodzący,
Wy Alpy niebotyczne; jakżeście wspaniałe,
Wonne wasze oddechy niesie świt wstający;
Już i dla was uczucia serce me zmartwiałe
Nie znajdzie; — i ty, jasne, żywe oko świata,
Otworzone dla wszystkich, radośnie witane
Zewsząd, czemuż twój promień do mnie nie dolata?...
............
Rzucam wzrok mój, z wierzhołka téj posępnéj skały
Leci w otchłań; zaledwie gdzieś tam zatrzymany

Na szczycie czarnych jodeł, wśród których z łoskotem
Słyszę potok lecący zléwem wód wezbrany;
Wód niedojrzeć szalonym nurtujących zwrotem;
Ztąd te świerki jak zioła pozioméj budowy!...
Straszliwa przepaść! jedno wiatru podmuchnienie,
A duch wolny od więzów, przejdzie w żywot nowy.
............
Daléj, śmiało, tam mięszka śmierć i zapomnienie.

Przecież nie śmiem iść naprzód?.. ale i powrócić
Nie żądam; czuję mocno jak coś przyzywa
Ku przepaści;..... a przecież ja nie śmiem się rzucić?...
Dreszcz mię jakiś ogarnia... przecież nie uciekam?...

Czuję że czas nie przyszedł; że jeszcze żyć muszę,
Jeśli życiem się zowią dni które przewlekam! —

Czuję dziką pustynię co ciało i duszę
Zaległa;... duszy własnéj jam grobem!.. Jedyna
Pociecha wszelkiéj zbrodni, własne ukojenie
Bez uroku jest dla mnie!...

(Orzeł alpejski przelatuje nad głową Manfreda.)

Orle! twoja dziedzina
Niebo! Ty wzbity uroczo nad niebios sklepienie
Spozierasz okiem w słońce, a szybkiemi pióry

Co raz wyżéj, i wyżéj ku niebu szybujesz!...
............
Jużeś zniknął! wpłynąłeś w ulotne lazury,
Zkąd okiem błyskawicy zdobycz wypatrujesz
Na ziemi i na niebie!.....

Ach! jak tu czarownie,
Tu, w tym świecie widomym! On bosko jaśnieje
W skutkach swych, w swéj przyczynie!.. Czemuż tak potwornie
Śmiertelny w pośród cudów przyrody szaleje?...
Panem ziemi nazwany, ten potwór pół boga,
Pół procha!... Ni czołgać się, ni latać nie zdolny!...
Między dwoma żywioły jaka wojna sroga;
Słabością swego ciała pogardza duch wolny?
Tam duma, tu nikczemność! — i tak aż do grobu!
Tam najwspanialsze cele, tu, podłe przywary;
Ważąc jedne nad drugie, zawsze bez sposobu;
Nawet bez skutku, aż się przepełni brzeg czary,
Roztrzaska się skorupa,... śmierć zaciśnie oczy,
Człowiek stanie się... o czém ze drżeniem wspomina
Przed światem, i przed sobą!...

(W oddaleniu słychać głos pastuszéj fletni.)

O głosie uroczysty!
Pieśń ta boskiéj prostoty czasy przypomina,

Jest to pieśń przyrodzenia!... pieśń złotego wieku,
Prawdziwa pieśń na fletni!... bo téż i w istocie,
Mieszkańcze gór tych wolnych, przyrody człowieku,
Ty prawdziwie używasz w żądz twoich prostocie!...
Tu innego odgłosu echa nie przynoszą
Tylko srebrny głos dzwonków trzody wracającéj,
Lub głosy pieśni brzmiącéj szczęściem i rozkoszą!!!...

Czemuż nie jestem echem téj fletni jęczącéj?
Niewidomym a żywym głosem przyrodzenia,
Harmonią żyjącą, która w jednéj chwili
Rodzi się i umiera, we wnętrzy stworzenia
Razem z swoją przyczyną!...

(Przybliża się do podnóża skały strzelec kóz dzikich.)
STRZELEC.

Nieszczęśliwe łowy,
Koza którą ścigałem wśród skał się ukryła,
Za tyle niebezpieczeństw zaledwie chleb dniowy
Czém opłacę!... Lecz cóż to za człowiek zuchwały,
Pogląda na nizinę z tych lodów nawały?
Najdzielniejsi ze strzelców zaledwie téj skały
Znają wierzchołek. — Ubiór na nim okazały,
Wspaniała jego postać, rzuca dumném okiem
Jak rolnik, który czuje że się wolnym zrodził;
Pójdę ku niemu!...

MANFRED (niepostrzegając strzelca)

Wieczność!.... idzie rok za rokiem,
Aż podobny tym sosnom zeschnę i zbieleję,
Jednéj zimy zniszczonych powiewem straszliwym,
Zwiędną zielone liście, resztę wiatr rozwieje.....

Cóż po życiu którego wyrobem prawdziwym,
Rzeczywistym, jest ciągły postęp ku grobowi!...
Dni szczęśliwych! ach! pocóż ciągłe przypomnienie!?...
Zmarszczki czoła mojego, długiemuż wiekowi
Winienem? O nie! ja sto lat w jedno cierpienie
Wylałem nieraz; w jednéj przeżyłem godzinie!...
............
Miałżebym dłużéj dźwigać to jarzmo żywota?...

Wy zasypy, wy skały co gdzieś na równinie
Runąć macie! — Zabijać tam gdzie mięszka cnota;
Niszczyć trzody, gruchotać poziome budowy.....
Zwalcie się na mą głowę, uścielcie mi grób!!!...

STRZELEC.

Już z niziny mgły lecą, wyższych gór połowy
Zasnuły, ulatują ranne dymy w słup;
Powiem mu niech wnet znijdzie — dłużéj chwilę jedną,
Straci drogę i życie!!!.....

MANFRED (nieprzytomnie).

Mroźne chmur tumany,
Tam, już na gołolodach zaczepione bledną;
Podobne do wezbranéj paszcz piekielnych piany,
Wiszących nad przepaścią, której każda fala
Pędzi z szumem na brzegi gdzie czarty zebrane
Leżą jak stos kamieni!... Dreszcz mię z nóg obala!

STRZELEC.

Idźmy bliżéj — jak on drży? jakie obłąkane
Oczy?.....

MANFRED.

Środkiem obłoków dróg sobie szukały
Zerwane góry, całe lecąc na niziny;
Łańcuchem Alp zatrzęsły, rzeki zdruzgotały
W ulotne mgły — aż znowu rozbite ich płyny
Pobiegły już gdzieś w innéj stronie zgromadzone.
Tak przed laty czas zwalił potopu budowę,
Górę Rozenberg, któréj szczyty wyniesione
Runęły!... Ach! dla czegoż nie na moją głowę!?!...

STRZELEC.

Stój, stój na miłość Boga! naprzód ani kroku,
Stój, stój, albo zginąłeś!..... drżące nogi twoje!..


Wydanie Michała Chodźki.
MANFRED (niesłysząc strzelca).

O byłby to grobowiec cudnego uroku!
Grób to godny Manfreda!... O w nim kości moje
Spoczęłyby w pokoju!... dziś je wiatr rozwieje
Miotając po tych skałach wiry szalonemi.

Bądź zdrowe piękne słońce! tło twoje jaśnieje
Ostatni raz nademną!... promieńmi jasnemi
Ujrzysz zgon, ale przecież nie chciéj mi złorzeczyć,
Boś jaśniało nie dla mnie!... Ziemio weź te pyły!!!...

(Kiedy Manfred ma się rzucić w przepaść, porywa go strzelec w pół ciała i zatrzymuje.)
STRZELEC.

Stój szalony! ty śmiercią chcesz się zabezpieczyć
Od zgryzoty! Po co krwią twoją dzień tak miły
Chciałeś zasępić!... Pójdź, pójdź, już zejdźmy z téj skały;
Ja ciebie nie odstąpię?....

MANFRED.

Precz!... ja skończyć chciałem,
Nie wiesz jakie męczarnie serce zgruchotały.
Puść mnie, ciemno mi w oczach!... góry te nawałem
Wirują w koło,... oczy już me ociemniały.....
Kto ty jesteś?...

STRZELEC.

....Pójdź! Kto ja jestem, powiem w czasie!...
Już się rozjaśnia niebo, trzymaj się ramienia
Mojego, tak — dłoń prawą wesprzyj na mym pasie,
Tak — ten kij weź w lewą — tak, nie puszczaj rzemienia,
Tak, dobrze!... Za godzinę odpoczniemy w chacie
Mojéj;... nie długo nagie urwiska miniemy,
Tak, tak — dobrze!... wyborny strzelec byłbyś bracie,
Teraz spuszczaj się śmiało — za chwilę spoczniemy!...

(Spuszczają się po gołolodach z wielką trudnością.)
KONIEC AKTU PIERWSZEGO.






  1. Mont Blanc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Michał Chodźko.