Król naftowy/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Król naftowy
Część czwarta
Rozdział Kantor emeritus
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
KANTOR EMERITUS

Oddział ruszył w drogę. Nie było czasu zasypywać zpowrotem jaskini. Pozostawiono ją otwartą.
Po przebyciu wąwozu, Winnetou, jadący na czele, skierował się ku miejscu, gdzie Nijorowie spędzili noc ubiegłą. Natknęli się na ich szlak. Prowadził na wyżynę, a następnie do długiej doliny, która się kończyła sawaną, tak obszerną, że niepodobna było dojrzeć jej granic. Ślad Indjan gubił się w tym płaskowyżu.
Tutaj nasi podróżni nie lękali się nieoczekiwanego spotkania z wrogiem; każdą istotę można było ujrzeć już zdala. Dlatego obaj przewodnicy pozwolili swoim towarzyszom jechać w dowolnym szyku i porozumiewać się głośno.
Kantor nie był zadowolony z odpowiedzi Franka. Zbliżył się do niego i zapytał:
— Panie Hobble-Frank, czy zechce mi pan wyświadczyć przysługę?
— Czemu nie? Ale jaką?
— Nie uszła mojej uwagi zażyłość pana z Old Shatterhandem. Spełni każdą pana prośbę. Namów go pan, aby zaśpiewał jakąś pieśń, chociażby jedną tylko strofę! Zgoda?
— Nie, drogi przyjacielu, nie mogę go o to prosić; ślicznieby mnie osadził, a jakże! Spróbuj pan sam. Zresztą, mówi pan stale o muzyce, a nie o tekście. Czy nie zna go pan?
— Nie.
— No, w takim razie nie wolno panu tracić czasu. Zwróć się czem prędzej do poety obdarzonego talentem!
— Sądzę, że sam stworzę podobny tekst. Zresztą, napróżno szukałbym tutaj poetów.
— Tak? Do kroćset! Sądzi pan zatem, że niema tu poety?
— Tak.
— Słuchaj pan, ulegasz optycznemu złudzeniu, z którego muszę pana wyleczyć. Jest między nami poeta.
— Naprawdę? Kogo pan ma na myśli? Hobble-Frank skierował palec ku piersi i z naciskiem rzekł:
— Siebie.
— Ach, pan? Czy pisze pan poezje?
— A jakie!
— Nieprawdopodobne!
— Ach, co tam nieprawdopodobne! Umiem wszystko! Powinien to pan był już zauważyć! Powiedz-no, master, słówko, a dam panu dwadzieścia do niego rymów! W ciągu dwóch, najwyżej trzech godzin ułożę tekst operowy, że tylko paluszki lizać. Jeśli pan wątpi, to, proszę, niech mnie pan wypróbuje!
— Pana wypróbować? Weźmie mi pan za złe.
— Ani mi przez myśl nie przejdzie. Jakże lew, lub orzeł może brać coś za złe jaskółce! A więc, powiedz pan, co mam skomponować!
— No dobrze, zrobimy próbę! Pomyśl pan sobie pierwszy akt mojej opery! Podnosi się zasłona. Widać prastary las. Pośrodku, na ziemi, Winnetou podkrada się do wroga. Co ma śpiewać?
— Śpiewać? Nic, naturalnie!
— Nic? Dlaczego? Przecież musi coś śpiewać. Skoro kurtyna idzie do góry, publiczność chce coś usłyszeć!
— W takim razie ta publiczność jest beznadziejnie głupia! Winnetou, skradający się do wroga, miałby śpiewać! Czy nie pojmuje pan, że wróg na pewno usłyszy i zwieje?
— Tak, tutaj, na Dalekim Zachodzie. My jednak mówimy o scenie. Winnetou musi śpiewać, musi bezwarunkowo!
— No, jeśli naprawdę musi, jeśli jego śpiew jest nieodzowny, to niech sobie śpiewa.
— Lecz jakie słowa? Publiczność nie zna go jeszcze; jego śpiew powinien przedstawić go widowni.
— Pięknie! Mam już. Pełza więc po ziemi i śpiewa:

Jam Winnetou, wódz czerwony.
Na dzikiej prerji urodzony.
Mam wyczulony słuch
I wzrok mój starczy na dwóch.
W trawie na brzuchu pełzam sobie.
Zapach ogniska węchem łowię.

Wypowiedziawszy ten wiersz, obrzucił kantora triumfującem spojrzeniem, jakgdyby oczekując najwyższego uznania. Ponieważ emeritus milczał, Frank odezwał się pierwszy:
— No, co pan o tem powie? Jest pan zachwycony, czy nie?
— Nie — wyrzekł zapytany.
— Nie? Wszak spodziewam się, że umiał pan wysoko ocenić to, coś przed chwilą usłyszał. Niech pan wyrazi swoje zdanie!
— Rozgniewałbym pana.
— Nie! Niema takiego stworzenia śród nas, któreby mogło mnie rozgniewać. Duchowo góruję ponad wszystkiem.
— No, niechże się więc pan dowie, iż te dziadowskie rymy, opiewające, że Winnetou urodził się w Ameryce, że ma oczy, że łowi węchem, a nie uszami, chociaż ma i uszy, że pełza nie na grzbiecie, lecz na brzuchu, — nic nie wyrażają! Treść ich jest tak oczywista sama przez się, że trzeba ją pominąć. A zatem, proszę, niech pan co innego wymyśli!
W miarę, jak kantor wypowiadał swój sąd, oczy Hobbie-Franka coraz się bardziej rozszerzały, a brwi podnosiły. Słuchał z takim wyrazem twarzy, jakgdyby nie dowierzał własnym uszom; poczem rozwalił usta i wybuchnął:
— Co pan gada? Co pan za sieczkę wymłócił? Co ja ułożyłem? Dziadowskie rymy?
— Tak, tak się zwykle nazywa tego rodzaju wiersze, panie Hobble-Frank, — odpowiedział swobodnie kantor.
— Dziadowskie wiersze, dziadowskie wiersze! Czy mnie słuch nie zwodzi? Ja, znakomity myśliwy prerji, westman Hobble-Frank, ułożyłem dziadowskie rymy! W takim razie wszystko się kończy! Żaden człowiek nie mówił mi przecie nic podobnego, żaden! Z początku wymaga pan, żebym zaprezentował Winnetou, a kiedy go prezentuję, twierdzi pan, że to zbyteczne! Czemu nie sprostuje pan dotychczas swego błędu? Pan jest zbyteczny, nikomu niepotrzebny emeritikus! Ja zaś, który pełnię honorową powinność myśliwego, odtąd żyć będę dla pana w krainie błogosławionych duchów i olimpijskich gier, do których dostęp dla emeritikusów jest na zawsze zamknięty!
Spiął konia ostrogami i pogalopował na sawanę.
— Stój Franku, dokąd to? — zawołał ciotka Droll.
— Poza wasz horyzont duchowy! — odpowiedział Frank.
— Obyś się tylko nie zapadł pod horyzont!
Gniewny westman pojechałby dalej, gdyby Old Shatterhand nie zalecił mu stanowczo wrócić. Usłuchał wezwania i przyłączył się do Drolla.
— Co się stało? — zapytał ciotka Droll. — Masz taką złowrogą minę. Czy znowu się uraziłeś?
— Milcz! Nie mów nic o mojej pobłażliwości i tolerancji! Ubliżono mi tak okrutnie, że włosy stanęły mi na głowie olbrzymim cedrem.
— Któż to sprawił?
— Były kantorowy i organowy grajek.
— Obraził cię?
— W najwyższym stopniu Celsjusza!
— Czem?
— Nie twoja to rzecz, ty stara, gruba, wszędobylska ciotko!
Droll uśmiechnął się zukosa i umilkł. Wiedział, że najlepiej będzie zostawić Hobble-Franka jego gniewowi.
Już po godzinie minęli sawanę; potem zniknęła trawa i wszelka inna roślinność. Grunt stanowiła twarda skała, niełaskawa dla flory. Jechali po płaskowyżu rzeki Colorado, płaskowyżu spadającym ku rzece i ku jej dopływom stromemi wąwozami. Trzeba tu było mieć czułe oczy, aby nie stracić śladu Nijorów.
W południe, przez wzgląd na kobiety i dzieci, urządzono dwugodzinny postój. Następnie oddział ruszył dalej. Dopiero przed wieczorem Apacz zatrzymał konia i zeskoczył z siodła. Old Shatterhand poszedł za jego przykładem.
— Poco się tutaj zatrzymać? — zapytał Sam Hawkens. — Czyż spędzimy noc na tak pustem, niewygodnem miejscu?
— Nie — odpowiedział Apacz. — Ostrożność nakazuje tu czekać mroku.
— A to czemu?
— Ponieważ tylko pół godziny dzieli nas od Chelly. Tam zaś wznosi się las, w którym prawdopodobnie Nijorowie rozbili obóz. Ponieważ grunt jest ukształtowany płasko, więc dojrzą nas zdala i zdążą się ukryć. Musimy zatem czekać, aż ciemności nas okryją.
— Ale ich także!
— Znajdziemy ich, jeśli nie dziś, to jutro.
Rozłożono się kołem. Nad widnokręgiem, po stronie północnej, krążyło kilka sępów. Zakreślały w powietrzu drobne kółka. Old Shatterhand zwrócił na nie uwagę i rzekł:
— Sępy zlatują się tam, gdzie jest padlina, lub inny żer. Nie odfruwają, lecz krążą nad miejscem, gdzie upatrzyły sobie zdobycz. Przypuszczam, że tam właśnie rozbili Nijorowie obóz.
— Mój biały brat słusznie rozumuje — potwierdził Winnetou. — Te ptaki wskazują nam drogę. Dziś jeszcze podkradniemy się pod obóz Nijorów.
— Musimy być jednak bardzo ostrożni, Nijorowie odbyli daleką drogę od Gloomy-water do Chelly bez żadnego postoju. Ponieważ są to wywiadowcy, więc wracają do punktu wyjścia. Sądzę zatem, że nad Chelly zebrali się wszyscy wojownicy Nijorów na wyprawę przeciwko Nawajom.
— W takim razie przekazano im jeńców, — wtrącił Hawkens — co ogromnie utrudni ich odbicie.
— Będą wolni! — odparł Winnetou stanowczym tonem. — Sytuacja jednak zaleca nam ostrożność.
Zmierzch miał zapaść za kwadrans, gdy wyruszono dalej. Zanim się jeszcze ściemniło, spostrzegli jeźdźcy na horyzoncie północnym jakgdyby czarną krechę.
— To las nad Chelly — objaśnił Old Shatterhand. — Zatrzymajcie się tutaj! Podjadę sam na promień widzenia lunety. Nie zauważą samotnego jeźdźca, natomiast mogliby dostrzec cały oddział.
Popędził naprzód i zatrzymał konia. Ujrzeli jak skierował lunetę ku lasowi. Następnie wrócił i oznajmił:
— Musicie wiedzieć, że obecnie jest przypływ Chelly. Płynie tam, dokąd dążymy, w głębokiej dolinie, której strome ściany pokrywa las; ale, ponieważ wilgoć nie wydostaje się poza dolinę, więc las ów sięga tylko krawędzi skał, nie pokrywając płaskowyżu. Na górze tworzy bardzo wąski pas, który wybadałem lunetą. Gdyby Nijorowie tam obozowali, musiałbym ich dostrzec. A zatem, znajdują się na dole, w głębi, nad samą rzeką. Jedźmy naprzód!
Zorza wieczorna była w tych stronach bardzo krótka. Niezadługo zapadł mrok, sprzyjający wyprawie. Po kwadransie — po dźwięku kopyt — poznali, że jadą po gruncie pokrytym trawą. Wnet potem dostali się do lasu i, zatrzymawszy konie, zeskoczyli z siodeł.
Nie było mowy o zapaleniu ogniska. Z powodu bliskości Indjan trzeba było kryć się w mroku, i tak daleko, aby wróg nie usłyszał parskania. Old Shatterhand i Winnetou byli przekonani, że Indjanie obozują mniej więcej w miejscu, nad którem unosiły się sępy. Poszli na zwiady. Wszyli się w las i dopiero po półgodzinie wrócił jeden z nich, Old Shatterhand.
— Zatrzymaliśmy się akurat na właściwem miejscu; Apacz prowadził nas z godną pochwały domyślnością. Skraj lasu jest tutaj szeroki zaledwie na trzydzieści kroków; potem opada ku dolinie. Mrok utrudniał drogę, lecz zeszliśmy dosyć nisko. Doliczyliśmy się trzech ognisk obozowych, ale może płoną jeszcze inne, w ukryciu przed nami. Z tej ilości ognisk należy wnosić, że mamy przed sobą nietylko wywiadowców, lecz wszystkich wojowników Nijorów. Będziemy mieli ciężką przeprawę z odbiciem jeńców.
— A gdzie jest Winnetou? — zapytał Dick Stone.
— Wróciłem, aby was zawiadomić. Dłuższa nieobecność moja i Winnetou zaniepokoiłaby was na pewno. Apacz zszedł jeszcze niżej, aby się dokładnie rozejrzeć w sytuacji. Przypuszczam, że nie zobaczymy go przed upływem godziny. Grunt jest uciążliwy, a trzeba bardzo ostrożnie i powoli skradać się pod obóz, oświetlony wieloma ogniskami.
W rzeczywistości upłynęły dwie godziny, zanim Apacz powrócił. Przysiadł się do Old Shatterhanda i rzekł:
— Winnetou widział jeszcze dwa ogniska; zatem jest ich pięć. Nijorów zaś przeszło trzystu.
— A więc tak, jak sądziliśmy. Kto ich prowadzi? Czy widziałeś wodza?
— Tak. Mokaszi, którego również znasz.
Bawół, wojownik godny szacunku. Jeśli pojedziemy do niego jako przyjaciele, na pewno nie przyjmie nas wrogo.
— Ponieważ chcemy uwolnić jeńców, więc nie jesteśmy jego przyjaciółmi i nie powinniśmy się pokazać ani jemu, ani jego ludziom. — Moje oko dostrzegło jeńców.
— Wszystkich?
— Tak, ośmiu Nawajów i trzy białe twarze. Leżą koło ogniska otoczeni podwójnem kołem wojowników.
— Biada! Trudno będzie ich wydobyć!
— Nietylko trudno, ale wprost niesposób. Nic dzisiaj nie zdziałamy — musimy czekać do jutra.
— Przyznaję memu czerwonemu bratu słuszność. Byłoby szaleństwem narażać życie, skoro nie jesteśmy pewni powodzenia.
— Pozwólcie mi oświadczyć, że nie rozumiem tego postanowienia, — odezwał się Hawkens. — Czy sądzicie, że jutro okoliczności będą sprzyjały nam bardziej, niż dzisiaj?
— Pewnie!
— Jakżeto?
— Chyba pan wie, że Nijorowie wyruszą przeciwko Nawajom?
— Naturalnie.
— Sądzi pan, że będą ze sobą wlec jedenastu jeńców?
— Hm! Istotnie należy raczej przypuszczać, że ich zostawią.
— A zatem zostawią ich pod strażą. A wówczas łatwiej będzie ich odbić, niż dzisiaj.
— Teraz rozumiem. Nie pomyślałem o tem, jeśli się nie mylę. Gdybyśmy chociaż wiedzieli kiedy pojadą!
— Przypuszczam, że jutro.
— W takim razie byłoby nieźle, Ale, jeśli zostaną, łatwo mogą nas odkryć.
— Do tego nie możemy dopuścić.
— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Tu, na górze, niema wody. Konie mniej cierpią, gdyż mają przynajmniej trawę. Ale my! Nad Gloomy-water mogliśmy pić tylko naftę; dziś przez cały dzień jazdy nie mieliśmy ani kropli wody. Jeśli i jutro jej nie dostaniemy, boleję nad losem kobiet i dzieci; o nas samych już nie śmiem wspomnieć.
— O, co znowu! — w trącił Hobble-Frank. — Nie jesteśmy jeszcze chwilowo nieśmiertelnymi duchami, lecz ludźmi, których śmiertelność jest dowiedzionem factotum. Każde śmiertelne stworzenie musi mieć wodę, i, wyznaję zgodnie z prawdą, że mam takie pragnienie, iż za parę łyków wody, albo za szklankę piwa, zapłaciłbym chętnie trzy marki.
Kantor nie mógł się powstrzymać od bolesnej uwagi:
— Bardzo mi przykro, panie Hobble-Frank. Gdybym miał wodę, chętniebym się z panem podzielił.
Ten zacny człowiek żałował bardzo, że podrażnił był Hobble-Franka. Kusy myśliwy, niemniej przecież zacny, również biadał w duchu. Wyrzucał sobie grubjaństwo, którego się dopuścił wobec kantora; pragnął zatem zgody, choć nie uważał za stosowne wyjawiać swej skruchy. Odpowiedział więc na zapewnienie emeritusa:
— A wie pan, czy jabym od pana przyjął?
— Spodziewam się.
— Nie spodziewaj się! Jakkolwiek wielkie odczuwam pragnienie, mój nieugięty charakter pozwoliłby mi oprzeć się pokusie. Niech pan da cały ocean wody — nie tknę ani kropli. Wiedz pan, że „dziadowskim rymem“ odepchnął pan najlepszego przyjaciela. Wielka to dla ciebie strata. Smutne, ale prawdziwe! Nie mogę panu, mimo najlepszej chęci, pomóc.
Kantor zmarkotniał i pogrążył się w smutne rozmyślania. Już wszyscy ułożyli się do spoczynku, tylko on nie mógł przymknąć oka. Szukał sposobu przebłagania Franka. Nareszcie wpadł na pomysł, który wydawał mu się niezłym, pomysł, że głupszego chybabyś nie znalazł. Frank utyskiwał na pragnienie i chciał zapłacić trzy marki za parę łyków wody. Cóż więc, jeśli mu jej przyniesie? Ta usłużność na pewno go wzruszy — przecież wystaranie się o wodę było nietylko trudne, ale nawet niebezpieczne. W dolinie płynęła rzeka, a on, kantor, posiadał manierkę skórzaną. Ale zabroniono zejść na dół. Musiał więc wymknąć się w tajemnicy. Podniósł się do połowy i nadstawił ucha. Wszyscy spali, oprócz Dicka Stone, który zkolei sprawował wartę.
Zamiast poduszki pod głową emeritusa leżało siodło. W torbie u siodła tkwiła owa manierka. Wyjął ją i ruszył pocichu pomiędzy drzewa.
Pełzał, dopóki Dick Stone mógł go usłyszeć i zobaczyć. Wreszcie dotarł do skraju równiny; las opadał w głąb jaru. Teraz dopiero rozpoczęły się właściwe trudności. Odwrócił się i zaczął złazić okrakiem, na czworakach, nogami naprzód. Trwało to długo, bardzo długo. Musiał w pierw badać jedną stopą grunt, zanim stawiał drugą. Ostre kamienie i kolce darniny kaleczyły mu ręce. Nieczuły na ból, dążył do celu z coraz większym uporem. Chwilami tracił punkt oparcia i ześlizgiwał się nadół. Oczywiście, powodowało to szmer. Ale był tak pochłonięty swojem zadaniem, ze me słyszał stuku staczających się kamieni, ani trzeszczenia łamanych gałęzi.
Wreszcie ujrzał ognisko; teraz, pewny zwycięstwa, schodził coraz niżej, zbliżał się coraz bardziej do ogniska. Nie wiedział, że tam zwrócono nań uwagę, że pięciu czy sześciu Indjan, którzy usłyszeli szmer, zerwało się i sunęli na jego spotkanie. Wreszcie się zatrzymali. Oddychał tak głośno, że mogli go wyraźnie słyszeć.
Uff! — szepnął jeden z nich. — To nie oddech zwierza, lecz człowieka!
— Czy wielu? — zapytał drugi.
— Nie, jest tylko jeden. Schwytajmy go, a przekonamy się, kto.
Kantor nachylił się, aby uchronić oczy przed blaskiem ogniska. Zobaczyli go i, przekonawszy się, że jest sam, wyciągnęli po niego ręce. Dotknięcie ich tak przeraziło nieboraka, ze głos zamarł mu na wargach. Nie rozumiał, co do niego mówili; ale tem bardziej rozumiał mowę noży, których ostrza dotknęły jego piersi. Nie myślał się bronić; dał się ponieść bez oporu. Można sobie wyobrazić, jaką uciechę sprawiło zjawienie się jego w obozie; uciechę, bynajmniej nie huczną. Biały podkradł się pod obóz i został schwytany. Nie mógł być sam w tej miejscowości. Musiał mieć towarzyszów wpobliżu; trzeba więc było przestrzegać ciszy.
Natychmiast otoczyło go koło czerwonoskórych; nikt nie rzekł słowa. Obok jeńca, w środku koła, stał Mokaszi, wódz. Przedsięwziął przedewszystkiem to, co każdy przezorny przywódca powinien w takim wypadku przedsiębrać: wysłał kilku wywiadowców dla przeszukania okolicy. Następnie zapytał jeńca o imię, o intencje. Kantor nie zrozumiał ani słowa. Odpowiadał po niemiecku. Wówczas wódz oświadczył:
— Nie zna naszej mowy, a my nie rozumiemy jego języka. Pokażemy go trzem białym jeńcom. Być może, znają go.
Emeritusa zaprowadzono do ogniska, gdzie obozowali jeńcy. Skoro go zobaczyli, zdumiony Poller zawołał:
— Trącony kantor! Ten szaleniec wydobył się z puebla!
Powiedział to w żargonie angielsko-indjańskim, którego kantor, oczywiście, nie rozumiał. Pojął jednak, kogo te słowa dotyczyły, poznał byłego przewodnika i rzekł po niemiecku:
Halloo! Nasz przewodnik! I to spętany! Panie Poller, jakże pan wpadł w tę matnię? Oczywiście, cieszę się ogromnie, że pana widzę.
— Te draby schwytały nas w niewolę — odpowiedział zapytany.
Wódz go ofuknął:
— Nie mówić językiem, którego nie znam! Czy chcecie poczuć nasze noże w sercach? Czy znasz tego człowieka?
— Tak. Pochodzi z Niemiec.
— Z Niemiec? Czy to ten sam kraj, gdzie urodził się Old Shatterhand?
— Tak.
— A więc i ten jest znakomitym myśliwym?
— Nie. Ten nie wie nawet, gdzie jest cyngiel, a gdzie muszka. Potrafi układać tylko pieśńi i śpiewać. Jest pomieszany.
Wódz zmierzył kantora łagodniejszem spojrzeniem. Niektóre dzikie plemiona nietylko że nie pogardzają warjatami, ale, co więcej, darzą ich poniekąd kultem. Widzą w nich opętanych przez nadziemskie istoty. Do takich plemion zalicza się wiele szczepów indjańskich. Nie ośmielą się krzywdzić szaleńców, choćby nawet należeli do wrogiego plemienia.
— Czy wiesz na pewno, że ten człowiek nie jest przy zdrowych zmysłach?
— Wiem bardzo dobrze — odpowiedział Poller, który wietrzył w tem jakąś korzyść. — Przez długi czas towarzyszyłem jemu i jego przyjaciołom.
— Któż to tacy?
— Również Niemcy, którzy przybyli tutaj, aby nabyć ziemię, należącą do czerwonych.
— Zły duch ich opętał! Kiedy kupują ziemię, kradną ją nam właściwie; pieniądze dostajemy nie my, lecz złodzieje. Każdy, kto przyjeżdża tutaj kupować ziemię, jest naszym wrogiem. Czyż ten człowiek również w tym celu przyjechał?
— Nie. Chciał poznać czerwonych ludzi i bohaterów, aby wrócić do ojczyzny i śpiewać o nich pieśni.
— A więc nie jest dla nas niebezpieczny. Pozwolę mu śpiewać, ile mu się zechce. Ale gdzie są jego towarzysze?
— Nie wiem.
— Zapytaj go!
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Zabroniłeś nam mówić w języku tobie nieznanym. On zna tylko mowę ojczystą; nie chciałbym zaś poczuć w sercu stali waszych noży, jak rzekłeś.
— Jeśli to prawda, możesz się z nim porozumieć w jego mowie ojczystej. Pozwalam.
— Dobrze czynisz. Przypuszczam, że dowiesz się ważnych rzeczy.
— Jakich?
— Wychodźcy, do których należy, nie są sami. Towarzyszą im znani myśliwi. Być może, są bliżej, niż mógłbyś przypuszczać. Muszą tu być, bo skądże onby się tutaj wziął, ten bezradny obłąkaniec.
Uff! Znani myśliwi! Czy masz na myśli białych?
— Tak. Sam Hawkens, Dick Stone, Wili Parker, Droll, Hobble-Frank, a może nawet i inni.
Uff, uff, uff! Wymieniłeś znakomite nazwiska. Ci ludzie nie byli wprawdzie naszymi wrogami, ale teraz, kiedy wykopaliśmy tomahawk wojny, musimy zdwoić ostrożność. Powiedz, gdzie się znajdują! Ale wystrzegaj się kłamstwa! Skoro tylko padnie z twoich ust nieprawda, będziecie zgubieni.
— Bądź spokojny! Obszedłeś się z nami jak wróg; ale mimo to dowiodę ci, że jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Już teraz nawet mogę ci dostarczyć tego dowodu, kiedy powiem, żeśmy się postarali unieszkodliwić tych białych wojowników.
— Jakżeto zrobiliście?
— Zwabiliśmy ich do puebla Ka Maku.
Uff! Ka Maku jest naszym bratem. Czy poszli?
— Tak. Wszystkich wziął w niewolę, białych myśliwych, wychodźców oraz ich kobiety i dzieci.
— Czy także tego obłąkanego?
— Tak.
— A teraz mamy go przed sobą! Sam nie mógł odbyć tak dalekiej podróży. Musimy wiedzieć, kto mu towarzyszy i gdzie się teraz ci towarzysze znajdują.
— Czy mam go zapytać?
— Tak. Ale nie waż się mnie oszukiwać! Cokolwiek powiesz, nie uwierzę, dopóki nie przekonam się o prawdzie twoich słów.
Teraz Poller zwrócił się do kantora i kazał sobie wszystko opowiedzieć.
Kantor niedługo się wzdragał. Opowiedział wszystko, nie pomyślawszy, w jakich warunkach Poller rozstał się z wychodźcami. Dawny scout zdumiał się, kiedy usłyszał o Winnetou i Old Shatterhandzie. Nieufny wódz przerywał kilkakrotnie długą a niezrozumiałą dla niego rozmowę. Poller go uspokoił:
— Dowiaduję się o nader ważnych dla nas rzeczach. Muszę zapytać tego obłąkańca. Trudno rozmawiać z człowiekiem niespełna rozumu. Nie przeszkadzaj mi, a przekonasz się, że działam jako twój przyjaciel.
Wreszcie kantor skończył opowiadanie. Poller zwrócił się do wodza:
— Przedewszystkiem oznajmię ci rzecz najważniejszą: tam na górze znajdują się Winnetou i Old Shatterhand.
Uff! Uff! Czy to prawda?
— Jest tak, jak powiadam. Przybyli tutaj, aby na was napaść.
— Będą musieli umrzeć! Skąd przybywają, gdzie się kryją, ilu ludzi im towarzyszy?
Poller objaśnił go dokładnie. Nie zamierzał oszukiwać wodza. Liczył na jego wdzięczność. Najwybitniejsi wojownicy stali wpobliżu i słyszeli słowa Pollera. Skoro umilkł, wódz przez chwilę spoglądał na ziemię, poczem, zwracając się do Indjan, rzekł:
— Moi bracia słyszeli słowa tej białej twarzy. Atoli języki białych mają dwa końce: jeden prawdy, drugi fałszu. Musimy się przekonać, czy uszy nasze słyszały prawdę, czy kłamstwo. Niechaj więc wywiadowcy, których teraz wybiorę podkradną się na górę.
Szedł od ogniska do ogniska, aby wybrać ludzi zdolnych do wyszpiegowania takich mężów, jak Winnetou i Old Shatterhand. Niebawem wywiadowcy, uzbrojeni tylko w noże, oddalili się we wskazanym kierunku. Teraz wódz wrócił do Pollera i rzekł, wskazując na kantora:
— Ponieważ ten biały jest opętany przez ducha, który pragnie tylko śpiewać, więc nic złego mu nie wyrządzimy. Będzie mógł swobodnie chodzić po obozie niespętany, lecz, jeśli spróbuje uciec, dostanie kulę w łeb. Przetłumacz mu, co powiedziałem!
Poller, oczywiście, wykonał ten rozkaz.
— Widzi pan, — odezwał się ucieszony emeritus — że miałem słuszność? Dla zwolennika sztuki nie istnieją niebezpieczeństwa — Muzy mnie ochraniają. Zmiarkuj to pan sobie, że my, kompozytorzy, nie jesteśmy zwykłymi ludźmi!
Poller odpowiedział:
— O pana Muzach nie może być tu mowy. Tak, czuwa nad panem szczególna opieka, ale zgoła innego rodzaju.
— Tak? A więc jaka?
— Opieka obłędu.
— O — — błę — — du? Czy mogę się zapytać, co mam przez to rozumieć?
— Czemu nie? Indjanie nie krzywdzą warjatów; dlatego pozwalają panu swobodnie tutaj spacerować.
Warjatów? Spacerować? Nie chce pan chyba powiedzieć, że — — —
— Owszem, chcę, — potwierdził Poller.
— Że —  — — że uważają mnie za warjata?
— Pewnie, pewnie!
— Ale dlaczego, na jakiej podstawie?
— Ponieważ nie mogą pojąć, aby rozsądny człowiek przeprawiał się przez morze i zapuszczał na Dziki Zachód tylko w celu robienia muzyki o ludziach, których pragnie spotkać.
Robić muzykę? Bardzo proszę, panie Poller! Posługuje się pan nawskroś fałszywem pojęciem. Muzykę robi kataryniarz, albo grajek karczemny: ja — kompozytorem jestem. Komponuję operę heroiczną w dwunastu aktach, i nawet pan będzie miał honor występować w niej.
— Dziękuję bardzo, i proszę, aby mnie pan pominął! Zresztą, Indjanie nie tak znowu bardzo się mylą, gdyż, jeśli mam być szczery, muszę wyznać, że zdaje się pan obnosić z bzikiem i to dosyć wybujałym.
— Jak? Czy istotnie pan tak sądzi?
— Tak. Ale nie powinien mi pan brać tego za złe, gdyż Indjanie honorują obłęd.
— Dziękuję za honor, dziękuję bardzo! Raczej wolę leżeć spętany na ziemi, niż uchodzić za mente captum. Oznajmij pan to wodzowi!
— Ani mi się śni! Pana swoboda ruchów może nam się ogromnie przydać. Ale niech jej pan nie nadużywa i nie próbuje uciekać! Zmiejsca pana zakatrupią.
Pah! Nikt tego nie dokona. Dziewięć Sióstr Parnaskich roztacza nade mną opiekę.
— Rzuć pan do licha swoją sztukę! Myśl sobie o dubach smalonych, ale myśl także o tych, którym możesz się przydać! Widzi pan, jak podejrzliwie wódz na nas patrzy? Nie możemy dłużej ze sobą rozmawiać. Oddal się pan, lecz nie odwracaj od nas uwagi. Skoro na pana mrugnę, zbliż się do mnie najswobodniej w świecie, zatrzymaj nieopodal, i wysłuchaj, co powiem. Wyjdzie to na korzyść pana przyjaciołom. Zgoda?
— Chętnie, panie Poller. My, miłośnicy Muz, żyjemy wprawdzie in patria coelesti, a później przechodzimy do historji, ad posteritatem; ale mnie to nie wbija w ambicję, i kiedy na tym padole mogę komuś wyświadczyć przysługę, nie waham się zstąpić ze swoich wyżyn.
Poller połknął wyzwisko, które mu ślina już niosła na język, i rzekł:
— Odebrano nam broń. Postaraj się pan wykraść nóż! Mam nadzieję, że na tyle sprytu może się pan zdobyć.
— Sprytu? Kompozytor bez sprytu nie jest kompozytorem! Ale cóż panu po nożu?
Choć to pytanie nie świadczyło o sprycie, Poller, pragnąc go sobie zjednać, odpowiedział:
— Aby siebie i towarzyszów pana uwolnić — rzekł.
— Ależ moi towarzysze są wolni!
— Wiem o tem, ale niewiadomo, co może się zdarzyć. Fałszywie poinformowałem wodza, lecz przypadek może naprowadzić wywiadowców na właściwy trop. W takim razie pana przyjaciołom grozi co najmniej niewola. Skoro pan dostarczy mi noża, można ich będzie uratować. Nie mam czasu na wyjaśnienie szczegółów. Nie powinniśmy ze sobą dłużej rozmawiać. A zatem pan się zgadza?
— Tak. Jeśli mogę wyświadczyć przysługę przyjaciołom, postąpię raz jeden w życiu jak urwisz, i wykradnę czerwonym nóż.
Poller miał słusznosć. Wódz podniósł się i podszedł do obu jeńców, aby ich rozłączyć. Ale nie zdążył, gdyż wrócili właśnie wywiadowcy. Zameldowali, że rewelacje Pollera były zgodne z prawdą.
— Jego szczęście! — odezwał się wódz. — Gdyby mnie okłamał, zginąłby tej nocy. Zdradził białych, przypuszczając, że będę dlań zato łaskawy. Myli się bardzo: zdrajca jest najgorszym wrogiem.
Kazał wywiadowcom opisać wszystko z najdrobniejszemi szczegółami, a następnie oświadczył:
— Zaskoczymy ich we śnie, nie doprowadzając do walki. Po dwóch naszych na każdego z nich, czterech na Winnetou i Old Shatterhanda. Trzech wpadnie na strażnika — unieszkodliwią go natychmiast. Nie zabierzemy ze sobą broni palnej, tylko tomahawki, noże i rzemienie do spętania jeńców. Nie zabija się tak wielkich i znakomitych wojowników. Wielki to zaszczyt sprowadzić ich do obozu w pętach, ale znacznie większa hańba dla nich — wpaść w nasze ręce bez krwi przelewu!
Wybrał najpewniejszych i najsilniejszych wojowników i wyruszył. Księżyc unosił się nad doliną; blady matowy blask nie przenikał przez korony drzew. Oddział czerwonych przemknął między konarami, aby ostrożnie i bezdźwięcznie wdrapać się na górę. — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.