Strona:Karol May - Król naftowy IV.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A więc tak, jak sądziliśmy. Kto ich prowadzi? Czy widziałeś wodza?
— Tak. Mokaszi, którego również znasz.
Bawół, wojownik godny szacunku. Jeśli pojedziemy do niego jako przyjaciele, na pewno nie przyjmie nas wrogo.
— Ponieważ chcemy uwolnić jeńców, więc nie jesteśmy jego przyjaciółmi i nie powinniśmy się pokazać ani jemu, ani jego ludziom. — Moje oko dostrzegło jeńców.
— Wszystkich?
— Tak, ośmiu Nawajów i trzy białe twarze. Leżą koło ogniska otoczeni podwójnem kołem wojowników.
— Biada! Trudno będzie ich wydobyć!
— Nietylko trudno, ale wprost niesposób. Nic dzisiaj nie zdziałamy — musimy czekać do jutra.
— Przyznaję memu czerwonemu bratu słuszność. Byłoby szaleństwem narażać życie, skoro nie jesteśmy pewni powodzenia.
— Pozwólcie mi oświadczyć, że nie rozumiem tego postanowienia, — odezwał się Hawkens. — Czy sądzicie, że jutro okoliczności będą sprzyjały nam bardziej, niż dzisiaj?
— Pewnie!
— Jakżeto?
— Chyba pan wie, że Nijorowie wyruszą przeciwko Nawajom?

124