Strona:Karol May - Król naftowy IV.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wreszcie ujrzał ognisko; teraz, pewny zwycięstwa, schodził coraz niżej, zbliżał się coraz bardziej do ogniska. Nie wiedział, że tam zwrócono nań uwagę, że pięciu czy sześciu Indjan, którzy usłyszeli szmer, zerwało się i sunęli na jego spotkanie. Wreszcie się zatrzymali. Oddychał tak głośno, że mogli go wyraźnie słyszeć.
Uff! — szepnął jeden z nich. — To nie oddech zwierza, lecz człowieka!
— Czy wielu? — zapytał drugi.
— Nie, jest tylko jeden. Schwytajmy go, a przekonamy się, kto.
Kantor nachylił się, aby uchronić oczy przed blaskiem ogniska. Zobaczyli go i, przekonawszy się, że jest sam, wyciągnęli po niego ręce. Dotknięcie ich tak przeraziło nieboraka, ze głos zamarł mu na wargach. Nie rozumiał, co do niego mówili; ale tem bardziej rozumiał mowę noży, których ostrza dotknęły jego piersi. Nie myślał się bronić; dał się ponieść bez oporu. Można sobie wyobrazić, jaką uciechę sprawiło zjawienie się jego w obozie; uciechę, bynajmniej nie huczną. Biały podkradł się pod obóz i został schwytany. Nie mógł być sam w tej miejscowości. Musiał mieć towarzyszów wpobliżu; trzeba więc było przestrzegać ciszy.
Natychmiast otoczyło go koło czerwonoskórych; nikt nie rzekł słowa. Obok jeńca, w środku koła, stał Mokaszi, wódz. Przedsięwziął przedewszystkiem to, co każdy przezorny

128