Kocham cię! (Zapolska, 1885)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kocham cię! |
Pochodzenie | Akwarelle |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jest jedno słowo stanowiące samo przez się poemat cały, pieśń harmonijną, baśń wpółsenną.
Jest jedno niewielkie słowo, krótkie jak westchnienie, nikłe jak rumieniec dziewczęcia, drżące jak liście topoli — a przecież sprawia cuda, zwątlonym dodaje męztwa, z szatanów robi aniołów, podnosi z upadku, oczyszcza z grzechu.
Słowo to zeszło z błękitu nieba w chwili, gdy płomienisty anioł wypędzał z raju pierwszych naszych rodziców. Złotowłosa Ewa szeptała je ze łzami, tuląc się do ramienia Adama — szeptała na pociechę po straconym raju.
I wygnanie zdało im się mniéj ciężkie, gdy po całodziennym znoju usiadłszy przy sobie, mówili nawzajem „kocham cię.”
Wtedy zamykali oczy i ziemia wygnania stawała się cząstką raju. W harmonii miłości znajdowali czarowne dźwięki, które w chwilach szczęścia słyszeli. W spuściźnie dzieciom swoim oddali to słowo; szło ono przez tysiące lat, pieszczone lub deptane brudną namiętnością — czczone jak świętość, lub rwane na strzępki dłonią spekulacyjną...
A przecież przetrwało to urocze „kocham” tyle burz i smutków. Przeszło przez nędzę i bóle, rozpustę i szaleństwa, włóczone po orgiach lub pobojowiskach, konało na ustach pijanych lub umierających... Szalało w pianie szampana, lub drżało w płomieniu gromnicy, bledniejącéj przy łożu konającego. Spadało białą perłą z oczu wdowy, lub śmiało się purpurą na ustach kurtyzany. Ach! gdzież ono nie było, to promienne zjawisko o białych szatach anioła... Wchodziło do izdebki żebraka i siadało na purpurach tronu. Tęskniło za kratą więzienną, a nawet spływało z krwią barwiącą topór kata. Szło na rusztowanie ze skazanymi, lub wchodziło w podwoje sali balowéj. Stanowiło ono piękną stronę życia, jasną, promienną gwiazdę wśród trosk życiowych. Z tém słowem na ustach rzucał się starożytny kochanek w fale wody, aby zbudzić echo, uśpione na ustach oczekującéj go kochanki.
„Kocham cię” stwarza bohaterów, zagrzewa do wielkich czynów, zbawia czasem ludy całe. Tylko tak piękne i czyste „kocham,” jakie spłynęło z nieba, może nieść szczęście i światło na ziemię.
A przecież ten kwiat biały, splamiony i zbrukany, więdnie chwilami pod gorącém tchnieniem wad i przewrotności ludzkiéj. Jasna ta mimoza nie znosi dotknięcia dłoni brutalnéj. Znika z chwilą, gdy jakaś ciemna chmura zawiśnie nad miejscem, w którém zakwitła. Nie lubi kwiat ten cienia — czasem znów ginie, zda się, bez przyczyny. Mija jak sen i odchodzi nagle wśród słonecznego ranka. Ludzie się dziwią lub smucą, ale raz wypędzone „kocham” już nigdy nie wróci. Poszło dręczyć damę w atłasach, uśmiechnąwszy się pierwéj na bladém licu szwaczki. W miarę przebywania między ludźmi, stało się dziwnie kapryśne i zmienne, to drobne, dźwięczne słowo.
∗
∗ ∗ |
Na falach koronek spoczęła jéj głowa... Ciemne włosy spadają jedwabną kaskadą dokoła wybladłéj twarzy.
Młoda jest i piękna, a przecież musi umierać.
Leży cicho i spokojnie, jak małe dziecię. Jedną rękę naciska koło szyi, a w drugiéj trzyma nawpół zwiędłą różę. Jest bogatą, bo wkoło niéj przepych, woń i złoto. Aksamitem kryte meble wyciągają swe ramiona, ciężkie portyery maskują drzwi, przy łóżku inkrustowany stolik dźwiga przepyszną lampę alabastrową. Dokoła zbytek książęcy — a mimo to ona umiera!...
Ciemne, szeroko otwarte oczy patrzą łzawo przed siebie. Czują, że niedługo zimna ziemia na nich zacięży. Biedne czarne oczy!... biedne to młode ciało, tak piękne, a mimo to już nawpół martwe. Gorączką spieczone usta szepcą jakieś niezrozumiałe słowa. Pierś faluje szybko, podnosząc cienkie osłony batystu. Jest samą, chorą i opuszczoną.
Dlaczego?
Wydano ją za mąż wbrew woli. Kazano przysięgać miłość, którą w sercu czuła dla kogo innego. Jeszcze w ślubnéj sukni mówiła, że umrze. Śmiano się z tego. Dzieciństwo! — mówiono. — Któż po ślubie umiera! — Dziś przyszła do niéj ostatnia chwila i stanęła u wezgłowia bogatego łoża. Kobieta nie broni się wcale. Leży spokojnie i wywołuje w pamięci swéj obraz tego, który zabrał jéj serce, a potém poszedł w świat odepchnięty. Mąż jéj, bankier, wyzłocił klatkę i dał jéj najpiękniejsze suknie. Ma karetę i piękne konie, pyszną klacz pełnéj krwi, tęskniącą w stajni za swoją panią — w szufladach toalety drzémią w atlasowych pudełkach cudowne biżuterye. Egzotyczne rośliny rzucają cień w oranżeryi, a marmurowe posągi śmieją się w przedsionku pałacu. Ten dobry, rudowłosy człowiek dał jéj to wszystko, dał jéj nawet wolność zupełną dla swobodnego używania skarbów w ogniotrwałéj kasie zamkniętych. Przyniósł jéj w dniu ślubu koronę barona i naszyjnik brylantowy, a mimo to, mimo całego dostatku i przepychu, jakim ją otoczył, konająca kobieta nie chce go miéć obok siebie i woli być samą.
Samą?...
O, nie! Jest z nią wspomnienie jasnéj, promiennéj chwili, gdy razem z ukochanym szła pewnego letniego poranka wązką ścieżką ogrodową. Nad ścieżką rosły olbrzymie krzaki róż, śmiejące się w promieniach słońca. Jedna z takich gałązek zaczepiła swe kolce o jéj białą sukienkę, ciągnęła ją figlarnie, prosząc:
„Stań na chwilkę!”
Ona przecież nie chciała stanąć. Bała się. Byli sami we dwoje, było tylko tysiące kwiatów i motyle latały w powietrzu. Dokoła cisza, bo nawet drzewa nie szumiały, jakby w oczekiwaniu jakiegoś wypadku. Dziewczyna płonęła cała wśród blasków słonecznych, a on patrzył w nią jak w świętą. Nie mówili nigdy o swéj miłości, ale byli jéj pewni, czuli tę nić serdeczną, wiążącą ich serca. Zrozumieli jednak, że muszą to wyznanie zamienić. Mówiły tak kwiaty, motyle, a zwłaszcza ta róża, która im stanąć kazała.
On schylił się i drżącemi rękami odczepiał od sukni zieloną gałązkę, na któréj śmiała się purpura kwiatu. Ona wyciągnęła bezwiednie rękę po kwiat i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Nagle on podniósł głowę i wpatrzył się w tę różową twarzyczkę, w któréj widział świat cały. Podawał jéj kwiat purpurowy, lśniący rosą poranka i rzekł drżącym, prawie smutnym głosem:
— Kocham cię!
Tę jasną, świetlaną chwilę wspomina biedna kobieta, leżąca w samotnéj komnacie. Razem z tém wspomnieniem spływa do niéj woń kwiatów i dźwięk głosu jego...
Zamyka zmęczone powieki, pragnąc łudzić się, że to on jest przy niéj i odbiera razem z duszą echo własnych wyrazów, które wśród kwiatów spłynęło w jéj dziewczęce serce.
Konając powtarza: „Kocham cię!...”
∗
∗ ∗ |
— Trzydzieści pięć mąka, a zielone dwa, to trzydzieści siedm; gdzież jeszcze trzy centy?
— Ale, proszę pani, jest wszystko; przecież dla siebie nie wzięłam!
— Głupia jesteś! brakuje trzy centy, i miska, z któréj koty jedzą, zbita. Odkupisz jutro...
— Ja miskę każę zdrutować...
— Jeszcze czego? Zdrutować... Patrzcie ją, jaka mi mądra. Moje koty jak żyją z drutowanéj miski nie jadły...
I wygłosiwszy to zdanie, wyszła pani z kuchni, trzasnąwszy drzwiami z całéj siły.
Kaśka została sama.
Usiadła na zydelku koło stołu, tuż pod stolnicą. Wałek od wałkowania ciasta bił ją po głowie, ale ona na to nie zważa.
— Trzydzieści pięć mąka, dwa zielone... Gdzież ja resztę podziałam?
I myśli, myśli aż się spociła, i trąc ręką o czoło, potargała włosy do reszty. Kaśka wie, że pani nie żartuje. Wczoraj zbiła miskę, na któréj jadły koty: Sroczka i Krucio, dwa rozkoszne zwierzątka, jedno ślepe, a drugie sparaliżowane. Chciała dać miseczkę zdrutować, ale pani ma racyę. Możeby koty nie jadły z miski drutowanéj. One takie grymaśne... A jeszcze te trzy centy!
Miły Boże!... Pewnie jéj przekupka nie oddała — nic innego.
Kaśka wstaje i zaczyna powoli odsuwać stoły i kuferki. Dziś sobota, musi więc wyszorować kuchenkę. Trzeba się śpieszyć; już ósma, a rądle i samowar także na nią czekają.
Przytém zbierając wczoraj rozbite skorupki miseczki, rozcięła sobie rękę. Zawinąwszy ją szmatą, zalepiła chlebem, ale ta głupia rana będzie jéj z pewnością przeszkadzać.
Byle tylko krew nie płynęła.
Nie idzie jéj o ból, ale chciałaby uwolnić się dziś przed dziesiątą.
O dziesiątéj zamykają bramę, a ona musi wybiedz choć na chwilkę, bo on będzie na nią czekać. Mają się umówić co do dnia jutrzejszego. Chciałaby pójść na nieszpory, a potém na Wysoki Zamek.
Mówiła jéj Julka, ta, co jest za kucharkę u pana konsyliarza, że na Wysokim Zamku o wiele ładniéj jest, jak na Szkarpach i w Jezuickim Ogrodzie. Kaśka chodziła z nim kilkakrotnie na Szkarpy, ale tam strasznie mieszane towarzystwo, a zwłaszcza zawiele żołnierzy. Ona nie lubi mundurów.
Nalewając wodę z kotła do szaflika, rozmyśla, czy wypada jéj pierwszéj robić propozycyę co do tak dalekiego i kosztownego spaceru.
Kosztować będzie — niema co mówić. Przecież trudno o głodzie spacerować. Piękność przyrody swoją drogą, piwo i precle swoją.
Stoi nad szaflikiem i liczy, ile to wszystko będzie kosztować. Liczenie to przywodzi jéj na myśl stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Gdyby nie te nieprzewidziane wydatki, mogłaby przystąpić do połowy kosztów. Dzika rozpacz opanowuje biedną Kaśkę — pełnemi łez oczyma spogląda po brudnych ścianach kuchenki i z rezygnacyą wylewa wodę z szaflika na podłogę. Pełna dobréj woli unosi kraciastą spódniczkę i przyklęka na ziemi. Jedną ręką chwyta szczotkę tak zwaną „do szorowania” — a drugą opiera się na ziemi. Nagle rana jeszcze niezagojona rozdziera się i czerwieni grubą szmatę. Kaśka tłumi w sobie jęk i zaciska jeszcze mocniéj obwiązkę. Na jéj okrągłéj twarzy toczy się kilka łez, które wycisnął ból i smutek z powodu centów straconych.
Ale to nic! Łzy spadają na flanelowy kaftanik, a dziewczyna z wielką energią szoruje podłogę. Nie ma czasu — już blizko wpół do dziewiątéj, a on będzie o dziewiątéj czekać przed bramą... I pomimo bolącéj ręki i przykrości, która gniecie jéj biedną głowę, uśmiecha się Kaśka na samo wspomnienie chwil spędzonych z nim sam-na-sam, w niedzielę po południu.
A więc to biedne dziewczę, szorujące zakrwawioną ręką podłogę, to nędzne stworzenie z potarganą głową i bosemi nogami kocha także? I ono marzy o przywiązaniu serdeczném przy świetle dymiącéj lampki naftowéj? A więc i do téj duszy przemówił anioł miłości i wypielęgnował w niéj kwiat biały, jasny, promienny? Ona czeka, marzy, śpieszy się, pragnie wydrzéć choć chwilę szczęścia swéj smutnéj doli. I te siwe, zda się, bezmyślne oczy szukają innych źrenic, i te niekształtne usta proszą o pocałunek. Oto biedne dziewczę, nad ciężką pochylone robotą, nie czuje już bólu, nie myśli o cierpieniu, pragnie tylko jaknajprędzéj skończyć swój obowiązek, aby pośpieszyć na spotkanie ukochanego. Zranioną ręką przesuwa sprzęty, wyciera podłogę, a teraz czyści stary, połamany samowar, mieszając krew z roztartą gliną.
Ach! wreszcie już koniec. Kwadrans na dziesiątą bije na zegarze ratuszowym. Przez otwarte okienko płynie prąd świeżego powietrza; lampka dogorywa, rzucając blade światło na mokrą podłogę kuchni.
Niedobra ta lampa! Kaśka chciałaby uczesać się trochę i ogarnąć. Zawsze to niemiło, kiedy dziewczyna zaniedbuje się, bo mężczyźni nie lubią brudnych kobiet. Otwiera szybko kuferek i wyjmuje z niego czysty perkalowy kaftanik i fartuszek. Spódniczka zostanie, bo teraz ciemno, więc łat nie widać...
W dogorywających blaskach lampy śmieją się żurnalowe lalki, przylepione na dnie kuferka. Kaśka złożywszy ręce w nieméj kontemplacyi, podziwia tę brunetkę w żółtéj sukni i blondynkę w bogatym dołmanie. Zapomniała na chwilę o ukochanym i zamknięciu bramy; stoi ze spódniczką w ręku i wpatruje się z wielką przyjemnością w malowane elegantki. Patrzy na nie już blizko dwa lata, a nigdy nie dosyć; zna najdokładniéj każdy fałdzik ich sukni i uczesanie głowy. Znalazła te stare żurnale w szafce spiżarnianéj i wzięła je pokryjomu, drżąc z obawy.
Pierwsza to i ostatnia kradzież w jéj życiu, ale pokusa była zbyt wielka.
Inne dziewczęta mają kuferki wylepione starém obiciem lub kawałkami gazet — ona musi miéć malowane lalki, bo to daleko szykowniéj.
To téż ten kuferek stanowi całą jéj dumę. Nawet kucharka od konsyliarza nie ma lalek w swojéj skrzynce. Są tam wprawdzie złocone litery, z jakimś niewyraźnym herbem, zdarte zapewne ze sztuki tarletanu, i wielki order kotylionowy z butelką i dwoma widelcami, ale cóż to wszystko w porównaniu z malowanemi pannami!...
Nagle Kaśka budzi się z zadumy. Wpół do dziesiątéj!
Za pół godziny zamkną bramę, trzeba się śpieszyć. I dziewczyna kładzie drżącemi z pośpiechu rękami kaftanik na nagie ramiona, a do pasa wiąże czysty fartuszek.
Bosa?... Cóż to szkodzi. Nogi ma jeszcze wilgotne i czerwone od ługu i gorącéj wody. Wyciera je w brudny fartuszek i biegnie ku drzwiom. Jest w téj chwili bardzo szczęśliwa. Zobaczy go za minutkę. Lampa jeszcze nie zgaszona na wschodach. Kaśka biegnie szybko, nie trzymając się poręczy. Nagle, na zakręcie wpada jéj coś ciemnego pod nogi. To Sroczka wraz z synem swoim Kruciem powraca z nocnéj przechadzki do domu. Na widok kotów Kaśka zwalnia kroku. Przypomina sobie stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Zaczyna znów liczyć.
— Mąka dwadzieścia siedm, dwa zielone... nie, nie doliczę się nigdy...
Schodzi do bramy i zatrzymuje się jeszcze.
— Trzeba odkupić miskę — myśli zafrasowana. — Kosztuje najmniéj sześć szóstek, bo to „porcynalowa...”
Przed bramą czeka na nią wysoki, zgrabny chłopak. Osmolony, brudny, ale „przyścipny,” widać mu to z oczów. Stoi tuż przed latarnią i patrzy w sień ciemną... Nad nim czyste, pogodne niebo, zasiane milionami gwiazdeczek. Światło latarni wydaje się żółtém w porównaniu ze srebrnym blaskiem porozsiewanych w przestworzu brylantów. Chłopak nie patrzy wszakże w górę, lecz czeka niecierpliwie na tę powolną dziewczynę, a oczy śle na zwiady. Ona ciągle stoi w bramie zafrasowana. Liczy bezustannie, a mimo to trzech centów doliczyć się nie może.
Nagle chłopiec porywa się i wchodzi do bramy. Zadługo czekał, lada chwila bramę zamkną. Nie! z tą Kaśką trudno wytrzymać. I spotkawszy ją stojącą wśród bladego światła zawieszonéj u stropu latarki, gniewa się za opóźnienie. Ona wszakże nie tłumaczy się, lecz opiera zmęczoną głowę na jego ramieniu, a do piersi ciśnie bolącą rękę, z któréj krew się znów sączy.
— Dlaczego nie przyszłaś wcześniéj? — pyta chłopak z wyrzutem.
Kaśka nie odpowiada. Szare jéj oczy napełniają się łzami. Ogrom nieszczęścia ją przygniata. Stłuczona miska, trzy centy, a prócz tego spadają na nią wymówki kochanka i cisną jéj się łzy do oczu.
— Widocznie ci do mnie nie pilno — mówił chłopiec, odsuwając ją od siebie.
A! tego już nadto! Ona musi powiedziéć, ile nieszczęść spadło na nią od zeszłéj niedzieli, musi się użalić, bo ją chyba zadusi.
I cichym, smutnym głosem opowiada, jak zgubiła trzy centy, kupiwszy mąkę i zielone, i jak stłukła „porcynalową” miskę, z któréj Sroka i Krucio jadły.
— Jak Boga kocham, nic temu nie jestem winna; przekupka pieniędzy mi nie oddała, a miska stłukła się sama, nawet nie wiem jak.
Tu łkanie przerywa jéj mowę. Doszli, rozmawiając, do drzwi prowadzących na ulicę. Stoją w nich oboje zwróceni twarzą do gwiazd błyszczących na ciemnym lazurze nieba.
Srebrne promienie odbijają we łzach drżących na rzęsach dziewczyny.
Stoją tak smutni i zagłębieni. Obliczają straty i wyczekują środka dla pokrycia strat.
Nagle chłopiec obejmuje dziewczynę i przyciąga do siebie — gorący pocałunek osusza łzy i wywołuje uśmiech na obydwóch twarzach.
Wśród turkotu powracającéj z teatru karety drży cichy, namiętny głos spracowanego rzemieślnika:
— Nie płacz, głupia! przecież kocham cię...
∗
∗ ∗ |
Ave maris stella, Dei mater alma.
Siostra Marya Rafaelina pochyliła kornie głowę.
Klęczy przed posągiem Matki Boskiéj i śpiewa pieśń na Jéj chwałę. Zapach bzów i jaśminów napełnia powietrze.
Mały ogródek należący do klasztoru Panien Wizytek śmieje się rozkoszną zielenią. Jakkolwiek obwiedziony grubym murem, tchnie swobodą i wesołością. Nie ma w sobie nic więziennego i gdyby nie ta postać niewieścia w czerni, rzucająca cień smutny, byłoby tam rozkosznie, po światowemu. Bukiety białego jaśminu wyciągają śnieżne płatki, posyłając braterski pocałunek liliowym bzu liściom. Szmaragdowa trawa podnosi drobne źdźbła i spogląda śmiało w promienie słońca.
Cały ogródek tonie w złocie, kąpie się w blaskach gorących. Miliony muszek zataczają kręgi taneczne, a liście akacyi drżą cicho, bez szmeru. Ziemia strojna w całe swe bogactwo, odpoczywa po wiosennéj pracy. Zda się, że to młoda matka pilnująca z rozkosznym uśmiechem drobne swe dziatki.
Biały posąg Boga-Rodzicy złoci się także blaskiem słonecznym. Łagodna twarz Maryi patrzy z rozkoszą na bzy i jaśminy. Snać do czci jéj potrzebne nie złoto i przepych świątyni, ale woń kwiatów i ich śnieżne sukienki. Wyciąga Swe dłonie ponad zielenią, a przez marmurowe palce spływają ku ziemi promienie słoneczne. Dobrze Jéj w tym klasztornym ogródku, z tém mnóstwem kwiatów, ciepłem i odosobnieniem od świata.
Sama jak lilia biała, zda się najczystszym kwiatem z całego ogrodu. Stoi jasna, niepokalana.
U stóp Jéj klęcząca zakonnica śpiewa schylona, a drżące nuty jéj pieśni płyną do posągu i owijają go lekką tkaniną melodyi. Pieśń ta prosta i rzewna, bez śladu jakiéjkolwiek muzykalnéj pretensyi — monotonna jak życie klasztorne. Siostra Marya Rafaelina całuje piasek i podnosi pochyloną głowę.
Jest-to młoda jeszcze kobieta o posągowych rysach twarzy. Ostry cokolwiek profil rysuje się z czystością greckich linij; ciemne brwi ściągnięte i czarne wielkie oczy odbijają od matowo-bladéj cery. Usta drobne, ściągnięte, wyrażają zarysem swoim olbrzymi temperament, zmuszony do milczenia regulaminem klasztornym. Biały kolet okala twarz téj pięknéj kobiety. Przypięty szpilkami na piersiach, kryje całe czoło, uszy i szyję. Czarny, długi welon pokrywa głowę. Szeroki, fałdzisty habit spada w bogatych draperyach, wstrzymany czarnym jedwabnym pasem. Na piersiach wielki krzyż srebrny na szerokiéj tasiemce.
Oto wszystko.
Strój to poważny, ciemny, ciężki i skromny. A przecież jest w nim tyle wdzięku, tyle wytwornéj prostoty, że każda z tych kobiet zda się królową przebraną. Draperye habitu płyną klasycznemi fałdami, a najpospolitszéj postaci nadają coś posągowego. Trywialne rysy w białém okoleniu nabierają dziwnego wdzięku — czarny welon kształtnie upięty nadaje głowie charakter. Jest-to bezwiedna kokieterya, zalotność bez lustra — poczucie piękna bez nauki estetyki. Marya Rafaelina jest takiém uosobieniem piękna, bez najmniejszego ze swéj strony dążenia ku temu. Bezwiednie przybrała iście modelową pozę, podniesienie kształtnéj głowy zachwyciłoby rzeźbiarza. Czarna suknia spływa na żółty piasek w bogatych regularnych fałdach. Ręce złożone na piersiach bielą się jak marmury na czarném tle sukna.
Przestała śpiewać i patrzy na błękit nieba. Dokoła cisza i spokój wielki. A przecież poza tym grubym murem wre życiem wielkie, hałaśliwe miasto. Tysiące ludzi żyje tam w bezustannéj gorączce, pracują, bawią się, śmieją i płaczą, nienawidzą się i kochają, rodzą i umierają... Ileż tam zmian, odkryć i wynalazków! Ile występków i zbrodni! Ile chciwości i szału miłosnego! Ile poezyi i prozy życia!
To wszystko zaledwie o kilkaset kroków od téj bladéj zakonnicy, która klęczy zamyślona u stóp posągu. Ona nic nie wie, co się dzieje poza obrębem klasztoru. Domyśla się tylko, zgaduje. Dzieckiem jeszcze oddano ją na klasztorną pensyę, a po skasowaniu konwiktu nie chciała opuścić dobrowolnie murów klasztornych.
— Zostanę z wami — rzekło piętnastoletnie dziewczę, tuląc się do siostry-profesorki. — Jabym bez was żyć nie potrafiła. — I została czarnowłosa dziewczynka na zawsze między blademi siostrami. Rzeczy jéj przeniesiono do sali próbantek, a ciemne włosy schowano pod czepeczek. Kazano jéj zamiatać podłogę i chodzić do pralni. Czyniła to chętnie, z wiosennym uśmiechem na rumianéj buzi. Zachwycało ją to życie. Na rekreacyach cerowała grubą bieliznę, a w godzinach modlitw recytowała łacińskie pacierze, z których nic nie rozumiała.
Drżała z trwogi przed obrazem świętego fundatora, a zginała kolana przed Joanną de Chantal. Ideałem jéj marzeń była błogosławiona Małgorzata, któréj żywot pochłaniała z gorączkową ciekawością. Nieraz wśród ciemnéj nocy zrywała się z twardego posłania i padała krzyżem, czekając na objawienie. Zasypiała najczęściéj na podłodze, aż poranny dzwonek zbudził ją z téj mistycznéj ekstazy. Powoli znikały rumieńce z jéj twarzy, tylko czarne oczy świeciły jak gwiazdy promienne; pracowała ciężko i z zupełném zaparciem własnéj woli. Czyściła chór, klękając co chwila przed relikwiami, lub składając dworskie ukłony przed pustém krzesłem przełożonéj. Gdy zmęczona siadała na chwilę na wschodach i nacierała woskiem szczotki, powtarzała zadyszanym głosem:
— Dla większéj Twéj chwały, wiekuisty Boże!
Jadała kluski z morelami, lub piła kawę ze śledziem. Kombinowała najrozmaitsze potrawy dla umartwienia swego niegodnego ciała. Ćwiczyła się w doskonałości i zanudzała swego spowiednika rozmaitemi wątpliwościami co do zbawienia swéj duszy. Gdy zapadło „wielkie milczenie,” dałaby sobie pierwéj rękę uciąć, jak odezwać się jedném słowem.
Nieszpory śpiewała cienkim, przejmującym głosem, a klęcząc za stallami, jako siostra-próbantka, marzyła o chwili gdy zasiądzie w politurowaném krześle i odpowiadać będzie na interpelacye siostry-asystentki.
Zjawiała się najpierwsza na porannych modlitwach, z czepkiem przekręconym na bakier dla zbytniego pośpiechu. Próbowała się trzy lata, aż nakoniec przyszedł wielki dzień obłóczyn.
Starsza jéj siostra, żyjąca na świecie, płakała rzewnie, przynosząc jéj biały strój potrzebny na tę uroczystość. Były bowiem sierotami i miały tylko babkę, zachwyconą powołaniem młodszéj wnuczki. Babka będąc sparaliżowaną, nie mogła przyjść sama do kościoła, ale błogosławiła wnuczkę i dziękowała Bogu, że ją Duchem Świętym napełnić raczył.
Przyszła chwała klasztoru rozpłakana, szczęśliwa, uśmiechnięta wyszła do parlatoryum, aby raz jeszcze zobaczyć swą siostrę. W odosobnieniu i egoizmie klasztornym zniknęła z jéj serca miłość dla rodziny, zostało tylko przywiązanie do bielonych kurytarzy i cel zakonnych. Weszła do parlatoryum rozpłakana ze zbytku szczęścia i zdziwiła się bardzo, widząc siostrę smutną i zgnębioną. Nie mogła pojąć dlaczego tamta patrzy na nią tak, jak się patrzy na konającego.
I zaczęła ją pocieszać, mówiąc o życiu w Chrystusie, o wiekuistéj szczęśliwości i rozkoszy odosobnienia się od pokus światowych.
Dwudziestoletnia Kazia patrzyła przez podwójną kratę na tę młodą dziewczynę, prawiącą kazanie rekolekcyjne i przekręcającą w nadmiarze uniesienia czepek na lewe ucho. Ona nie pojmowała tych mistycznych zachwytów. Była pobożną i chodziła w niedzielę na mszę św., ale żyła mimo to w świecie — mieszkała na szerokiéj ulicy, pielęgnowała sparaliżowaną babkę, wspomagała biednych i chodziła na spacer do Saskiego ogrodu.
Gdy siostra mówiła o rozkoszy noszenia habitu i nagrodzie wiekuistéj, jaką Bóg Swoim wybranym gotuje, Kazia spojrzała z przestrachem na swą satynową sukienkę i czerwoną parasolkę. W tém białém i spokojném parlatoryum wydawał się strój modny, a trochę ekscentryczny, rażącą anomalią. Przyszła zakonnica perorowała daléj z wzrastającym zapałem. Było tam wiele o miłości Boga i krzyżach, jakie Bóg na nią zesłać się wybierał. Gotowała się do niesienia tych krzyżów z pokorą wielką, a Kazia otwierała szeroko oczy, nie mogąc pojąć, jakiego to rodzaju krzyże kwitnąć mogą za murami klasztoru.
Przecież nie habit i modlitwy, nie post lub wreszcie dyscyplina. Kazia znała inne krzyże, stokroć cięższe. Choroba babki, jéj grymasy i bezsenne noce przy łożu dogorywającéj staruszki, bezustanna troska o jutro, męczarnie z niepojętnemi uczennicami, utrata korzystnéj lekcyi, a tém samém zachwianie egzystencyi.
Tymczasem stojąca za kratą dziewczyna szła niby na męczeńską drogę, pozostawiając za sobą wszystkie drobne troski życiowe, wszystko, co nam dolę zachmurza i smutek na czoło sprowadza. Odgradzała się od świata grubym murem klasztornym, nie pracując na wyżywienie siebie, ani drugich. Usuwała się od obowiązków wnuczki, siostry, żony, matki. Opowiadała wprawdzie o froterowaniu chóru i zamiataniu kurytarzy, ale cóż dobrego przynosiły te bezużyteczne prace społeczeństwu lub jéj saméj? Wszak siostry mogły śpiewać chwałę Jezusowi w niefroterowanéj kaplicy.
Była to papużka czarna, bezwłasnowolna, wyuczona kilka frazesów i dążąca do nieokreślonego celu. Mówiła wiele o poświęceniu, ale dla kogóż poświęcała swą młodość, zdrowie i swobodę?
Kazia pragnęła pomówić z siostrą szczerze i otwarcie, chciała jéj wyznać pewną tajemnicę, tkwiącą w jéj serduszku. Oto pewien młody urzędnik prosił o jéj rękę. Babka się zgodziła, dzień ślubu był wyznaczony.
Powaga oblubienicy Chrystusowéj zaimponowała wszakże ziemskiéj narzeczonéj, nie śmiała profanować zakonnego parlatoryum, którego białe ściany wznosiły dokoła czyste, niewzruszone linie.
Za oknem wychodzącém na dziedziniec klasztorny gdakały kury i szczekały psy. Od czasu do czasu wchodziła siostra kołowa i udawała że ściera z krzeseł prochy. Śladu kurzu nie było nigdzie, mimo to Marya Alojza wchodziła i wychodziła bezustannie.
Onieśmielona Kazia wstała i przez koło wkręciła do wnętrza parlatoryum spory pakiet zawierający białe ubranie.
— Uszyłam sama — mówiła z zakłopotaniem — nie wiem, czy będziesz zadowolona.
Próbantka machnęła ręką z przepysznym giestem pogardy.
— Marność nad marnościami! — odrzekła.
Mimo to, gdy nazajutrz z rana włożono na nią strój balowy — oniemiała.
Do téj chwili nosiła tylko pensyonarskie sukienki lub długie pół-habity zakonne. Widziała wprawdzie piękne stroje, gdy chodziła odwiedzać chorą babkę, ale nie zajmowały jéj wcale. Dziś, gdy szelest białego jedwabiu podrażnił jéj uszy, gdy białe kamelie zakwitły na zwojach śnieżnéj gazy, zbudziła się w téj spleśniałéj mumii — kobieta. Babka sprzedała kolczyki, byle tylko ta uroczystość odbyła się przyzwoicie. Na to dziewczyna nie zwracała uwagi. Weszła do chóru przytłoczona wrażeniem, jakiego doznała. Klęczała w środku téj wielkiéj sali, a przez otwartą kratę widać było tłumy zalegające kościół. Białe kamelie więdły jedna po drugiéj w odurzającym zapachu świec woskowych i kadzidła. Siostry śpiewały, pospuszczawszy poprzednio welony aż poza brody. Klęczały tak czarne i smutne, jak pokutnice średniowieczne, z gromnicami w ręku. Pośród nich drżąca i zmieszana dziewczyna składała przysięgę wiecznéj pokory, czystości i ubóstwa. Szelest jedwabiu przerażał ją, nie śmiała się poruszyć, patrząc mimowoli na więdnący bukiet kamelii przypięty do gorsu. Czyniła wszakże co mogła, aby przejąć się tą uroczystą chwilą. Składała ręce i wzdychała bezustannie. Napróżno! kobiecość wzięła górę, nie wiadomo dlaczego w uszach dźwięczały jéj słowa włoskiego poety: „Zostawcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.” Było jéj nad wyraz smutno — łza stoczyła się po wybladłéj twarzy i spadła na zżółkłe liście kwiatów.
Całą noc leżała krzyżem, prosząc o spokój i powrót do równowagi duchowéj. Z sali próbantek przeszła do własnéj celi, widnéj, czystéj izdebki z olbrzymim krucyfiksem na ścianie.
I zaczęły się dla niéj długie, nieskończone chwile tego szczęścia, do którego tak wzdychała. Przeżyła w obrębie klasztoru lat dwadzieścia i doszła wszelkich zaszczytów i godności. Z siostry-furtyanki stała się infirmerką, lingerką, ogrodniczką, bibliotekarką, nakoniec... asystentką, a wreszcie matką-przełożoną.
Teraz jest tak zwaną siostrą-deposée i odpoczywa po niby pracowitém życiu. Czerwcowym dzionkiem klęczy przed statuą Maryi Panny i z zadziwieniem patrzy w minioną przeszłość. Gdzież są bowiem te krzyże i te umartwienia, które miał jéj Bóg zsyłáć? Gdy była próbantką, z tajemniczemi minami mówiły jéj nieraz siostry, że mają więcéj zgryzot, jak włosów na głowie. Ona przecież tego powiedziéć nie mogła.
Mając dochód stały, zapewniony, powiększano go przychodami z ogrodów, lub darami dobroczyńców. Śluby, chrzciny, egzekwie — wszystko to przyczyniało się niemało do dobrobytu w klasztorze. Trosk o chleb powszedni nie było żadnych. Cierpień fizycznych prawie nie znano, a moralne nie dotykały ich wcale.
Poza obrębem klasztoru wymierały całe rodziny, konały matki, siostry, bracia, a one szepcąc pacierze, nie szły zamknąć oczu swoim najbliższym. Żyła więc istnieniem ślimaczém, mając codzień śniadanie, obiad i kolacyę, a w niedzielę po obiedzie kawę.
W święta szły sznurkiem do ogrodu i siadały rzędem na pagórku, zkąd był widok na Wisłę. Śpiewały wtedy chórem: „Kto się w opiekę” i jadły zgniłe śliwki, pozbierane pod drzewami. Słońce zachodziło i kąpało swe promienie w czystéj wodzie, parostatki pełne ludzi wracały z Saskiéj Kępy — z daleka dolatywały dźwięki katarynki. Cały rzęd skulonych i zgarbionych kobiet w czerni patrzył szklanemi oczami na te nieznane światy.
Nie tęskniły wprawdzie do niczego, ale było im jakoś nie swojsko. Śliwki wypadły z rąk, a pobożna pieśń zamierała na ustach. Gdy wracały do chóru szeptać wieczorne pacierze i „czynić” wieczorne rozmyślania, melodya katarynki, zasłyszana wśród pogody letniego wieczoru, nie pozwalała im zajrzéć w głąb ducha swego.
Siostra Marya Rafaelina, obdarzona z natury ogromną dozą temperamentu i zdrowia, przeszła ciężkie chwile wśród murów klasztornych. Dzieckiem jeszcze ogromny zasób gorącéj krwi zmuszał ją do gorączkowéj egzaltacyi, objawiającéj się w zapałach pseudo-religijnych. Nie mogąc tańczyć na balu, ani biegać swobodnie po lasach lub łąkach, froterowała chór na większą chwałę Chrystusa, lub szorowała podłogę. Ta potrzeba ruchu, ten nurtujący ją płomień, zdawał się jéj koniecznością poświęceń dla zbawienia duszy. Ztąd wynikał cały szereg dziwacznych męczeństw i bezustanne uganianie za zmęczeniem fizyczném, które miało wyniszczyć młode jéj siły. Gdy po obłóczynach i ostatecznie złożonéj przysiędze, godność „siostry rzeczywistéj” nie dozwalała oddawać się wyczerpującéj pracy, konała z nadmiaru sił żywotnych, nurtujących jéj młode ciało, umartwiała się postem i biczowaniem, spowiadała się codziennie, ale mimo to niepokój rósł w niéj stopniowo.
— Co mi jest? — pytała wśród ciemności nocnéj — Jezu ukrzyżowany, miéj litość nad służebnicą Twoją. — Był z niéj grób żywy, w którym zagrzebane leżało przeznaczenie kobiety. To przeznaczenie kazało jéj zrywać się wśród nocy i błądzić po celi, jak zwierzęciu w klatce. Zabiła w sobie żonę i matkę i stała się istotą bezpłciową, niepożyteczną społeczeństwu, pasożytem w mrówczém gnieździe. Młodą dziewczynką nie rozumiała celów, do których ją Bóg przeznaczył, wiedziała tylko, że ma duszę i tę pragnęła zbawić. Powtarzano jéj to codziennie. Świat przedstawiał się jéj oczom jak wielka kałuża zbrodni, w któréj, chcąc nie chcąc, każdy musiał utonąć. Poza tém nie wiedziała nic i dlatego została w klasztorze. Gdy w dziecku wszakże zbudziła się kobieta i wielkim głosem poczęła domagać się praw swoich, rozpoczęło się piekło w téj istocie młodéj, zdrowéj, pełnéj siły, a skazanéj na wieczną zagładę.
Bóg stworzył ją do wielkich celów, dał jéj moc cudowną tworzenia nawzajem istot sobie podobnych, wlał w nią ten olbrzymi zasób życia, który ona przelać miała na dzieci swoje — a tymczasem ta istota, jak ów sługa ewangieliczny, zakopała skarby swoje, stłumiła ogień płonący w swéj duszy i dręczy się za podwójną kratą, co piątek o godzinie 9-téj kalecząc białe ramiona ostrą dyscypliną. Zeszła na ziemię jasna i czysta, niosąc nieprzebrane skarby miłości i piękna; dusza jéj dostała cielesną powłokę nad wyraz wszelki doskonałą, a zamknęła się w bezrozumnym szale w klasztornéj ciemnicy i czarnym całunem pokryła harmonię kształtów.
Marya Rafaelina ten swój niepokój, tę burzę wewnętrzną składała początkowo na szatana. Tak jest, to ten duch ciemności czyhał na jéj zagładę i dolewał do krwi żaru. Pragnęła więc zwalczyć go modlitwą, postami i rozmaitemi ćwiczeniami religijnemi. Widziano ją w nocy leżącą na zimnych kamieniach kurytarzy, spotykano o pierwszéj godzinie w nocy klęczącą wśród chóru z powrozem na szyi; bezustanne wrzody tworzyły się na nogach z nadmiernego klęczenia. Prędzéj od wszystkich zużywała dyscyplinę, tak że matka-przełożona musiała kazać dorabiać co kilka tygodni nowe rzemienie. Chodziła blada, straszna, z szeroko rozwartemi oczami. Obserwowała ściśle regulamin klasztorny, posuwając gorliwość swoję do przesady. Nie piła nigdy wody, pomimo dokuczliwego pragnienia, jakie jéj piersi paliło. Prosiła o godność „siostry-pomywaczki” i z prawdziwą rozkoszą zanurzała białe, delikatne ręce swoje w tłuste pomyje. Śpiewała przytém cienkim głosem bardzo ładne pieśni o dobroci Stwórcy, lub wszechłaskawéj Opatrzności. Zwróciła się całą siłą do dawnego pojmowania i dawnych myśli, pragnęła być napowrót tą próbantką, która w życiu klasztorném widziała swój cel, szczęście i przeznaczenie na świecie. To wszystko jednak napróżno; raz obudzona zasnąć nie mogła powtórnie. Wyniszczone ciało drgało już konwulsyjnie resztą życia, ale duch w tém odosobnieniu rósł i olbrzymiał, odzywając się bezustannie, zapytując, badając cel, dla którego drzémać mu kazano. I siostra Marya Rafaelina z rozpaczą zrozumiała, że wszystkie użyte przez nią środki są niczém i że męczarnie jéj trwać będą do nieskończoności.
Wtedy wmówiła w siebie pychę i zaczęła dążyć do wyniesienia się ponad inne siostry. Wiedziała, że popełnia tém grzech ciężki, ale wolała już skompromitować zbawienie duszy, byle miéć cel, dla którego wstaje się rano, a kładzie wieczorem. I stało się, czego żądała. Po kilku latach włożono na nią papierową koronę, a siostry poklękały kornie naokoło jéj krzesła. Siedziała tuż pod srebrną puszką, w któréj oprawne było serce królowéj-fundatorki, a razem z tym szczątkiem królewskim jakiś majestat spłynął na jéj ramiona. Z wyrazem dumy spoglądała dokoła, a ciemne oczy pomimo woli zdradzały rozkosz z wyniesienia nad inne, maluczkie. Gdy skończył się obrzęd koronacyi, siostra Marya Rafaelina, a obecnie matka-przełożona, zezwoliła łaskawie, aby in gratiam téj uroczystości poobiednia kawa wypitą została w ogrodzie, z dodatkiem jednego ptysiowego obwarzanka na osobę.
Zgromadziły się siostry w przeznaczoném na ten festyn miejscu i obsiadły zieloną trawę, jak stado czarnych, milczących wron. Ptysiowe obwarzanki zachwycały swym nieporównanym smakiem, co jednak nie przeszkadzało niektórym, bardziéj dbającym o zbawienie siostrom, maczać ciasta w piasku i spożywać w ten sposób łakocie, zapewne na większą chwałę Pana Jezusa.
Matka przełożona w swéj tekturowéj koronie włożonéj na sam wierzch głowy siedziała wyprostowana i sztywna, spoglądając na swe poddane.
Promienie słońca przedzierały się przez gęste liście drzew i ozłacały powiędłe i zasuszone twarze „sióstr rzeczywistych.” Każda z tych twarzy miała żółtość pargaminu, a bladość warg — bezkrwistość młodych dziewcząt. Wszakże gromadka „sióstr kołowych” śmiała się świeżością i jakimś wdziękiem dziewczęcym. Było ich trzy, wszystkie młode i wesołe, z oczami świecącemi jakimś fosforycznym blaskiem i z kibicią kształtną i pełną. Wychodząc bezustannie na ulicę i załatwiając sprawunki klasztorne, miały w fałdach swych habitów jakąś miejską swawolę, gwar ulic i turkot dorożek. Stanowiły one jasną nutę na tle téj ciemnéj pieśni, którą nuciły zawiędłe siostry wśród promieni sierpniowego słonka. Daléj siedziały dwie próbantki, dwie młode siostry, aspirantki na „siostry domowe,” to jest siostry bez dyplomów szlacheckich.
Była bowiem za tym ciemnym murem, gdzie wszystko tchnęło równością, arystokracya z waryacyami, był stan pośredni i motłoch w białych welonach. Ponad wszystkie wszakże górowała matka-przełożona w swéj karmazynowéj koronie. Piła kawę z godnością wielką i usiłowała być szczęśliwą.
Napróżno! i tu biedna kobieta nie znalazła spokoju. Mimowolnie wzrok jéj zwracał się w stronę, gdzie na uboczu siedziała jedna z sióstr — samotna, z głową opartą o pień drzewa. Była to kobieta wysoka, o tęgich silnych ramionach, pełnym gorsie i szerokiéj szyi. Życie klasztorne nie zdołało zniszczyć potęgi zdrowia i nadmiaru siły, którą ta kobieta ze sobą na świat przyniosła. Był to wyborny materyał na żonę urzędnika i matkę sześciorga dzieci. Dwa purpurowe rumieńce na twarzy zdały się tryskać ogniem wobec tych zżółkłych i smutnych twarzyczek, z których rumieniec znikł bez śladu. Oczy téj dziwnéj siostry miały wyraz szklany, trupi. Była ona ciemną i umysł jéj był mocno nadwerężony. Nie obliczywszy się z siłami, wstąpiła do klasztoru w całéj pełni młodości i rozwoju sił fizycznych. Gorący strumień krwi, nurtujący jéj żyły, przebiegał po niéj bezustannie, nie mogąc znaléźć nigdzie choćby chwilowéj ochłody. Nagle uderzył do głowy i pozostał zastygły na tych szerokich, pełnych policzkach, odbierając zarazem wzrok i samowiedzę téj nieszczęśliwéj kobiecie.
Dziś siedzi ona zdrowa i czerstwa jak przed laty. Rzekłbyś, wybornie rozwinięta dziewczyna śmieje się z téj czterdziestoletniéj kobiety. W niedołęztwie umysłowém nie czuje bolesnéj ślepoty, która ją na wieczną noc skazuje. Jest teraz szczęśliwa, strasząc nocami inne siostry i błądząc po kurytarzach. I mimowoli siostra Marya Rafaelina patrzy na ociemniałą a w sercu czuje zazdrość, że to nie ona dotknięta tą nieuleczalną chorobą.
— Byłabym spokojna — myśli sobie — nie cierpiałabym tyle...
I biedna przełożona czuje, że nawet z koroną nie przyszło do niéj szczęście i spokój upragniony.
— Co mi jest? czego mi brakuje? — pyta siebie, szarpiąc nerwowym ruchem zieloną gałązkę.
Nagle siostra-furtyanka przybiega zaaferowana z miną gonionéj kozy i klęka przed przełożoną. To siostra „Jéj miłości” jest u kraty i pragnie widziéć nową matkę klasztoru.
Marya Rafaelina wstaje i idzie do parlatoryum wraz z siostrą-asystentką. Jest bowiem i mąż siostry, a regulamin nie dozwala okazywać się oczom męzkim saméj zakonnicy.
Na środku parlatoryum stoi owa Kazia, która przed dziesięciu laty płakała rzewnie, przynosząc białą sukienkę dla dwudziestoletniéj próbantki. Jest-to teraz jasna, miła kobiecinka, ubrana skromnie, ale z dziwnym gustem, w słomianym kapelusiku na złotych włosach. Po śmierci babki pracowała ciężko nad uzbieraniem skromnego fundusiku, ażeby połączyć się wreszcie z tym, którego wybrało jéj serce. Czekali długo, aż on osądził za dostateczną kwotę, uzbieraną z oszczędności obojga. I poszli przed ołtarz majowego ranka, uśmiechnięci, spokojni, jak żeglarze, gdy zdążają do portu. Przysięgli sobie miłość i wiarę, a teraz żyją spokojnie, pracując i kochając się naprzemiany.
Młoda kobieta rozwinęła się jak kwiat cudny pod tchnieniem miłości. Różowa jéj jutrzenka niesie z sobą zapach świeżości w zatęchłą atmosferę klasztorną. Przy niéj wysoki, przystojny mężczyzna wita nową przełożonę przyjaźném skinieniem głowy. Ma on pod ciemnym wąsem uśmieszek ironiczny i ciekawemi oczami spogląda na dwie czarne postaci, majaczące za kratą.
Siostra Marya Rafaelina wita nowoprzybyłych znakiem krzyża świętego i rozsiada się w fotelu. Kazia mówi dużo, a mówiąc, patrzy ciągle na męża. Jest w tém spojrzeniu tyle miłości, tyle pragnień, tyle mimowolnéj kokieteryi, że Marya Rafaelina czuje się zmieszaną, a pomimo tego zmieszania, oczów od siostry oderwać nie może. I w miarę, gdy Kazia opowiada przebyte troski i kłopoty, a potém roztacza przed nią obraz domowych rozkoszy, w umyśle matki-przełożonéj powstaje cały szereg porównań, które mimowolnie nasuwają się przed jéj oczy. I widzi siostrę swą uśmiechniętą, różową, pełną życia i zdrowia, żyjącą istnieniem drugich, zapatrzoną w oczy człowieka, któremu się oddała na wieki i poszła z nim na dolę złą i dobrą. Widzi tę siostrę rozpromienioną uczuciem żony i matki, bo trzymiesięczne dziecko płacze za nią w domu. W opowiadaniu Kazi słyszy całą harmonię miłosną, do jakiéj Bóg przeznaczył kobietę, czuje, że ta siostra spełniła swą powinność, mimo niejednego bólu i cierpienia, jakie jasną jéj główkę ku ziemi pochyliło.
I mimowoli zwraca się myślą ku sobie, patrzy na swe wychudłe ręce i z trwogą spogląda w zmarnowane życie. Była... niczém i jest... niczém!... Ma tekturową koronę na głowie i kilkanaście sióstr, które przed nią klękają.. Jest-że to dosyć? — o! nie! nie!... I wśród srebrnego uśmiechu Kazi, serce Maryi Rafaeliny rwie się w buncie szalonym, który jéj przez lat tyle na chwilę nie dawał spokoju. A więc o to chodziło?
Nagle Marya Rafaelina uspokaja się trochę; Kazia opowiada właśnie urodzenie dziecka, swoję długą i ciężką chorobę, potém kłopoty z maleństwem, szczepienie ospy i tym podobne macierzyńskie przygody. Marya Rafaelina z chciwością słucha o tych bólach i cierpieniach, których ona, szczęściem, nie znała nigdy.
Tworzy sobie z tego rodzaj pociechy i w egoizmie staréj panny chwyta najdrobniejszy szczegół, aby w chwilach samotności i tęsknoty roztaczać przed sobą obrazy pełne bólu i smutku. Kazia skarży się ciągle, a jéj srebrny głosik przybiera rzewne odcienia. Tak, wycierpiała wiele, o! nie zapomni tego nigdy! Mąż jéj przecież zbliża się ku niéj, i nie zważając na świętość miejsca, uspokaja rozżaloną pocałunkiem.
— Wiem, żeś wiele przebyła — mówi obejmując ją silném ramieniem — ale za to, wiesz jak cię kocham.
I słowo to wiodące z sobą cały szereg zmysłowych pokuszeń i idealnych zachwytów rozległo się wśród białych ścian parlatoryum z prawdą i najzupełniejszą dokładnością.
Marya Rafaelina podniosła głowę. Krew zastygła w jéj żyłach. O! teraz wie, czego brakowało jéj za klasztorną kratą: ta jedna chwila oświeciła ją należycie. Bezwiednie pragnęła usłyszéć to słowo, które spadło na nią jak grom z poza kraty, za którą uciekła przed laty dziesięciu.
Gdyby wtenczas zamiast perswazyi, siostra jéj tuliła się z tą miłością wielką do piersi swego męża, gdyby wtedy on, nachylony, pełen uczucia rzucił to słowo, to cudne, promienne słowo, byłaby dla tego „kocham cię” porzuciła ciemne mury klasztorne. Dziś zapóźno, może ona tylko z bólem patrzyć na innych, szczęśliwszych, i powtarzać w duszy „kocham cię.”
Gdy siostra wraz z mężem opuściła parlatoryum, Marya Rafaelina nie wróciła więcéj do siostrzyczek biesiadujących pod drzewami. Zamknęła się w swéj celi i płakała długo, długo bardzo.
Tuląc głowę do zimnéj, żelaznéj kraty, która dzieliła od świata okno jéj celi, powtarzała bezustannie to jedno słowo, co przyszło do niéj niespodziewanie, a przecież tak upragnione, tak gorąco pożądane.
I minęło lat dziesięć od téj chwili; siostra Marya Rafaelina klęczy przed statuą Boga-Rodzicy, kąpiącą się w promieniach słońca. Patrzy na bzy i jaśminy, słucha szmeru liści, a w głębi jéj duszy odzywa się mimowoli jedno słowo, które stanowi zawsze konieczną nutę z zapachem kwiatów i błękitem nieba.
Przez lat dziesięć prześladuje tę biedną kobietę „kocham cię” z dziwnym uporem i zaciętością niezwalczoną. Upomina się o swoje prawa i ciśnie na wybladłe wargi.
Znużona postem i bezustanną modlitwą głowa Maryi Rafaeliny opada ku ziemi, ale klasycznie wykrojone usta z jakąś rozpaczą szepcą „kocham cię! kocham cię...”