Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chy. Śladu kurzu nie było nigdzie, mimo to Marya Alojza wchodziła i wychodziła bezustannie.
Onieśmielona Kazia wstała i przez koło wkręciła do wnętrza parlatoryum spory pakiet zawierający białe ubranie.
— Uszyłam sama — mówiła z zakłopotaniem — nie wiem, czy będziesz zadowolona.
Próbantka machnęła ręką z przepysznym giestem pogardy.
— Marność nad marnościami! — odrzekła.
Mimo to, gdy nazajutrz z rana włożono na nią strój balowy — oniemiała.
Do téj chwili nosiła tylko pensyonarskie sukienki lub długie pół-habity zakonne. Widziała wprawdzie piękne stroje, gdy chodziła odwiedzać chorą babkę, ale nie zajmowały jéj wcale. Dziś, gdy szelest białego jedwabiu podrażnił jéj uszy, gdy białe kamelie zakwitły na zwojach śnieżnéj gazy, zbudziła się w téj spleśniałéj mumii — kobieta. Babka sprzedała kolczyki, byle tylko ta uroczystość odbyła się przyzwoicie. Na to dziewczyna nie zwracała uwagi. Weszła do chóru przytłoczona wrażeniem, jakiego doznała. Klęczała w środku téj wielkiéj sali, a przez otwartą kratę widać było tłumy zalegające kościół. Białe kamelie więdły jedna po drugiéj w odurzającym zapachu świec woskowych i kadzidła. Siostry śpiewały, pospuszczawszy poprzednio welony aż poza brody. Klęczały tak czarne i smutne, jak pokutnice średniowieczne, z gromnicami w ręku. Pośród nich drżąca i zmieszana dziewczyna składała przysięgę wiecznéj pokory, czystości i ubóstwa. Szelest jedwabiu przerażał ją, nie śmiała się poruszyć, patrząc mimowoli na więdnący bukiet kamelii przypięty