Erotyki (Weyssenhoff)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Erotyki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Henryk Weyssenhoff
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF WEYSSENHOFF

••••••


EROTYKI

WYDANIE OZDOBIONE RYSUNKAMI
HENRYKA WEYSSENHOFFA





WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW. — G. GEBETHNER I SP.
1911


Kraków. — Druk W. L. Anczyca i Spółki.


Z GRECYI



Amfitryta.

AMFITRYTA.
Caserta.

Czy wstało słońce?... Patrzę w tamtą stronę —
Z za gór błękitnych nie podniosło głowy,
Tylko na niebo, porankiem złocone,
Wezuwiusz obłok pędzi fioletowy.

Pogoda. — Morze uściele się gładko
Pod moją drogę w nieznajome świty;
Dziś się pożegnam z ziemią, starą matką,
I do kochanki pójdę Amfitryty.

Niebieska moja uśmiechem mnie wabi,
A mnie tak tęskno w jej objęcia świeże,
Polecić jednym z tych sennych korabi,
Co rozwijają tam swe białe pierze.


Niebieska moja Amfitryta grecka
Ze zdradnej toni lubieżne swe ramię
Wyciąga do mnie, — a ja z wiarą dziecka
Oddam się dzisiaj tej fali, co kłamie.

A jeśli kiedy groźne burz orkany
Łódź moją zepchną do zimnego cienia,
A jeśli kiedy z ręki twej kochanej
Wezmę pogardy cios i zapomnienia,

Konając wspomnę, że w morskim błękicie
Żyłem rozkosznie przed godziną zdrady
I że wejrzały raz w me chmurne życie
Błogosławione twe oczy najady.




Nike-Apteros.

NIKE-APTEROS.
Ateny.

Na cześć swej Ateny i Niki
Ateńczyk wysmukłe portyki
U grodu postawił na straży.
Tu stoję nad brzegiem urwiska,
I chwila zachodu już blizka,
I tak mi niebiesko się marzy.

Na Fáleron morze lśni srebrem,
Za ostrem dalekich skał żebrem
Czerwone dopala się słońce —
Dopiero ubrane w fijołki
Pobladły Parnesu wierzchołki,
Jak bzy napół przekwitające.


Noc blada już szczytów dosięga.
Ta biała, wijąca się wstęga —
To droga do Éleusis święta.
Tam pójdę, gdy noc już zapadnie:
Przepaście wołają mnie zdradnie,
Lecz Nike tu o mnie pamięta. —

Bogini ma Nike-bez-Skrzydeł
Od nocy wybawi mnie sideł,
Ramieniem swem boskiem otoczy.
Z nią pójdę po drodze tej białej
Bezpieczny przez mrok i przez skały,
Posłusznie tak patrząc jej w oczy.

W jej oczach trwa blask fijoletu,
W jej ustach są miody Hymetu,
Jej czoło rozświeca noc ciemną.
..............
Oparty o mur twej świątyni
Do ciebie się garnę, bogini,
O Nike ma, Nike, bądź ze mną!




Noc w mieście.

NOC W MIEŚCIE.
K. M. Górskiemu.

W błękicie bladym chmurek wełny,
Na szczycie nieba w chwale pełnej
Rozpromieniona twarz Seleny.
W tę ciszę, pośród mgły oparów,
Nie słyszę żadnych ziemskich gwarów —
W powodzi światła śnią Ateny.

I z miasta, co jest w srebrnem polu,
Wyrasta olbrzym Akropolu,
Na niebie kreśląc swe kolumny,
Wykuta z głazu wielka stela
Dłuta Fidyasza — w niebo strzela
Koronny szczyt attyckiej trumny. —



NOC W MIEŚCIE.
(Wtórnia).

Noc późna: księżyc sam nad miastem włada.
Na murach białych, jak grobów lekity,
Kreślą się ciemne cyprysowe kity,
Między drzewami bladych mar gromada.

Za miastem leży Pyrrejska najada
Pod Salaminy dalekimi szczyty
I fałdy szaty promieniami szytej
W kształty uśpionej Aryadny układa.

Wyżej nad wszystko — marmurowa stela,
Wieńczona w górze Fidyaszową chwałą.
Akropol w niebo kolumnami strzela. —
tak się tej ziemi święconej dostało,
Po życiu pełnem zdrowia i wesela,
Balsamowane pięknej Grecyi ciało. —




Bogini nocy.

BOGINI NOCY.

Niesie mnie noc w ramionach bladych swych
Cieni,
Powierzchnię wód księżyca srebrny szych
Mieni,
Kołyszą łódź nieznane jakieś fal
Dreszcze,
Mdlejących skier od wioseł idą w dal
Deszcze. —
Daleki śpiew melodyę cichą barw
Zmąca.
Wokoło gra muzyka wielu arf
Śniąca...
O przybądź tu! klasyczne swoje rzuć
Światy!

Na szczęścia sen przybrałem moją łódź
W kwiaty,
Pod stopy twe wysrebrzył księżyc pas
Lity —
Zaśniemy tu, aż ziemskie zbudzą nas
Świty. —



AFRODYTA.
Korynt.

Ty, co różowa z mórz
Błękitnej toni
Wstajesz, ręce swe złóż
Na mojej skroni!
Niech ujrzę światło zórz
Przez twoje ręce
I niechaj wianek róż
Tobie poświęcę!
Ramiona teraz spleć,
Rzuć mi na szyję
Swych złotych włosów sieć,
Co nas przykryje
Jak Hefestowych sztuk
Misterne pęta...

Eros napina łuk —
Ani pamięta,
Że świętokradzką dań
Śmiertelnik czyni
Tej najpiękniejszej z pań
Cypru bogini.
Że pocałunkiem stóp
Jej boskość plami — —
Bo Zeus nakazał ślub
Ślub między nami.




Tanatos.

TANATOS.
Olimpia.

Kiedy my wszyscy, zapędzeni
W pozaświatowy kraj Hadesu,
Będziemy szli w królestwo cieni,
To rozkosz życia się przemieni
W tęsknotę wielką, żal bez kresu.

U Acherontu ciemnej fali
Musi być smutny pomrok siny,
Podziemny wiatr się głucho żali
Nad tymi, co poumierali,
Idąc z helleńskiej zórz krainy.

I ten, co doznał królowania,
I ten, co zdobył chlubne palmy,

I ten, któremu śmierć zasłania
Niewieści wzór jego kochania —
Wszyscy na krótkość dni się żalmy!



∗             ∗

Olimpia stoi w pełnej chwale:
Zeusowy chram ma w niebie czoło,
Na stopniowanym piedestale
Spogląda Nike w Jońskie fale
I szumi święty gaj wokoło.

Na lud posągów marmurowy
Gaj kładzie szafirowe cienie
I na atletów młode głowy
Daje swój czarny liść dębowy,
Zdobiący w setne pokolenie.

Grzmi jeszcze wieść przez całą ziemię,
Że Alkimedon, syn Ifiona,
W zaszczytnym chodził dyademie —
I Blepsyadów stare plemię
Uwieńcza szósta już korona.


Gdy, po zwycięstwie w walce pieszej,
Wzięła go wczesna śmierć na własność,
Alkimedona cień się spieszy,
Nim do podziemnej przejdzie rzeszy,
Obejść swój gród w miesięczną jasność.

I żegna grodu swego chwałę,
Stadionu żegna chlubne szranki;
Między posągi błądząc białe,
Widzi raz jeszcze, łzą nabrzmiałe,
Gwiaździste oczy swej kochanki.

Teraz mu w śmierci iść wierzeje
I dzielić losy mar tułacze?
Serdeczne rzucać swe nadzieje,
Gdy się pod niebem wszystko śmieje,
Kiedy w Hadesie wszystko płacze?



∗             ∗

Olimpia leży w gruzach, szara,
W ciemnej zieleni dębów śpiąca,

Nie woła tu już żadna mara, —
Tylko daleki głos Pindara
Umarłe echa wspomnień trąca.

Kiedy my dzisiaj, ruin syny,
Nędznego życia dojdziem kresu,
Nie będzie nam już żal krainy
I brzmieć nie będą nasze czyny
W pozaświatowy kraj Hadesu.

Dla nas radosna olimpiada
We spiże trąb już nie uderzy,
Nad nami nieba próżnia blada
I nawet głośno pieśń nie gada
O zapomnianej czci rycerzy.

My, pogrobowe pokolenie,
Którzyśmy dumnych dni nie znali,
My, już za życia marne cienie,
Będziemy szli na zapomnienie
Do Acherontu ciemnej fali.




Tanatos.

LYRICA
I


1.

Znowu lato, jak niegdyś, i czas poobiedni —
Gwarzymy w spadającym na salon półmroku
Tak cicho i wesoło, tacy sami jedni.
Mniej mówiąc, niż czytając wzajem oko w oku.

Przyniesiono ożyny z niedalekiej wioski,
Jadłaś świeże jagody zamiast modnych pralin,
A mnie do głowy przyszedł wiersz Mickiewiczowski:
„Ożyna, czarne usta tuląca do malin“...

Zciemniało.
— Dziś zaśpiewasz jaka piosnkę nową,
Albo dawną, jak niegdyś?
— Zaśpiewam dziś chętnie.
Więc się napełnił pokój grą fortepianową
I głosem twym przez ciemność dzwoniącym namiętnie.


Stałem z boku i, zdradnym otoczony cieniem,
Łowiłem z rozchylonych ustek ton po tonie
Zanim jeszcze uleciał, kiedy był westchnieniem
Zaledwie rozpoczętem w falującem łonie.

Na twoje usta patrząc, zapomniałem troski
Powstającej jak widmo ze szczęścia rozwalin —
Tylko mi wracał ciągle wiersz Mickiewiczowski:
„Ożyna, czarne usta tuląca do malin“.




Żeby tak szarpnąć łańcuchy żywota...

2.

Żeby tak szarpnąć łańcuchy żywota
I w proch rozsypać świątynię nikczemną,
Co, próżna bogów, a po wierzchu złota,
Próchnem się pali w noc ciemną!

Serdeczna, dzika pokusa mną miota
Wyrwać stąd ciebie na podróż wkół-ziemną,
Zdobyć ci wolność płomieniem brzeszczota...
Lecz ty, czy pójdziesz ty ze mną?
............

............
Na florentyńskim placu Signorii
Rzymianin, dłuta Bolońskiego mistrza
Porwał Sabinkę z marmuru;


Ta mu się trwożnie odpycha od szyi
I skargę swoją dotąd śle najczystsza
W głuche przestrzenie lazuru.




POSŁUCHANIE WE ŚNIE.

Ty, co wszystko wiesz, lub zgadniesz,
Wytłómaczysz sen tej nocy,
Sen, co miałem po wieczorze
Przecierpianym w twoim domu.

Kiedy śni się w noc majową,
Kiedy księżyc stoi w pełni,
Sen coś znaczy niewątpliwie.
— Wierzę w to jak w żywot wieczny.

Miałem dostać posłuchanie
U Cesarza. — Lecz nie był to
Pan Wszech Rosyi, albo Niemiec,
Tylko jakiś wielki człowiek,


A tem większy jeszcze dla mnie,
Że od jego tylko łaski
Zależało moje życie, —
Bo skazany byłem na śmierć.

Wyznać mogę, żem dworakiem
Nie był nigdy, lecz do tego
Wielkorządcy czułem afekt —
— Miałem wprawdzie i interes.

Wprowadzono mnie przez bramy,
Przez galerye, wielkie sale
Aż do sali, która dziwnie
Przypomniała mi twój pokój.

Tam On siedział w prostym stroju
Czarnym, zgrabnym, a majestat
Nosił nie w purpury fałdach,
Ale w młodej, pięknej twarzy.

Najuprzejmiej mnie powitał,
Podał rękę, tak, że zaraz

Zyskał sobie moje serce
I lojalne przekonania.

Mimo liczny orszak dworzan
Odprowadził mnie na stronę
A jam zaczął moją prośbę
Od słów: „Panie miłościwy...“

Lecz po pierwszych zaraz słowach
Otoczyły nas figury
Jakieś gniewne i złowrogie —
— Między niemi moi sędzie.

Wkoło oczy jak puszczyków,
Zęby wilków, szpony sępów,
Podejrzliwe, głupie twarze
Jak pawiany w okularach —

Chciałem uciec z moim królem
Choćby we framugę okna
I pogadać tak sam na sam,
Patrząc mu w łaskawe oczy.


Groźnym szmerem tłum nas ściga,
Widać, że królewska władza
W kraju tym jest opisana
Przez piekielną konstytucyę.

Coraz smutniej, coraz ciemniej,
Światła gasną, — sędziów oczy
Nabierają krwawych błysków,
Zęby szczerzą się szyderczo...

Znów poczułem woń więzienia
I znów wisiał miecz nade mną
Grożąc śmiercią. — Gdym się zbudził,
Zadziwiłem się, że żyję.


∗             ∗

Powiedz, Droga, czyli we śnie
Dziś nie byłaś monarchinią
I czy dwór cię nie otaczał
Jak natrętne stado zwierząt?


Powiedz jeszcze — może litość
Zdjęła serce twe królewskie
By wyświadczyć skazanemu
Jaką łaskę w noc majową?




Nad ostatnimi dniami rozpostarta...

Nad ostatnimi dniami rozpostarta
Smutna myśl, pełna pożegnań goryczy,
Wisi nade mną i, jak los uparta,
Godziny szczęścia policzone — liczy.

Widzę cię jeszcze, jutro cię zobaczę,
Oczy twe często pieszczotą się mienią —
A ja już dzisiaj nad rozłąką płaczę,
Nad latem zwiędłem, nad smutną jesienią.

Kochane lato przeminęło prawie,
Bezwonne kwitną po ogrodach astry
I przed odlotem zawodzą żórawie,
Ciągnąc przez mętne niebios alabastry.



W powietrzu nikną łuny blade
Po skonie słońca
I ciemną mi gotuje zdradę
Noc czyhająca.

Zanikły dla mnie dnia nadzieje
Po skonie słońca —
Czy taką noc ja przeboleję
Tę noc bez końca?

Jedyna tli się na błękicie
Po skonie słońca
— Gorących blasków mdłe odbicie —
Ta gwiazda drżąca.

Gdy przyjdzie noc, już mi uśmiechy
I gwiazd tysiąca
Nie dadzą snu, ani pociechy
Po skonie słońca...



LYRICA
II


DZIEŃ JAKI BĘDZIE?

I pójdziemy w te nasze aleje
Nocą ciepłą, przez zapach, przez rosę,
I pójdziemy tak... Kiedy rozdnieje,
Ja cię w ręku do łodzi zaniosę;

Naszą łódkę na blade zwierciadła
Popędzimy w kraj nowy, daleki,
Aż gdzie Venus, od świtu wybladła,
Do srebrzystej nachyla się rzeki.

Fala, coraz już różowiejąca,
Nieść nas będzie w ogromny blask wschodu;
A gdy pożar zapali się słońca,
Uciekniemy do lasu i chłodu.


Ja ci łoże z paproci uścielę,
Dzikie kwiaty poznoszę, maliny,
Każdy kwiat i jagoda i zielę
Śmiać się będą do mojej Jedynej.

Ty mi rzucisz oczyma wdzięcznemi
Pocałunek błękitny, ja klęknę
U twych stóp na puszystym mchu ziemi
I opowiem ci sny moje piękne.

I przysięgnę, że z głębin wskrzeszona
Wielka moc, którąm sądził już w grobie,
Otworzyła pragnące ramiona
I wyrywa się, Luba, ku tobie.

Ty odpowiesz —  — A wtedy powstanie
Wonny wiatr i odezwą się sosny
Namowami na szał i kochanie —
Taki będzie ten dzień nasz miłosny.



DZIEŃ JAKI BYŁ

Przyjechałem nareszcie. Miła wieś jest po mieście,
Park rozkoszny, choć gryzą komary;
Ładny pałac ma pani, kuchnia też się nie gani,
Ton tu dworski, wykwintny i stary.

Przecie pan po obiedzie zaraz nas nie odjedzie?
Noc prześliczna i projekt gotowy;
Księżyc pełny wychodzi — zobaczymy go z łodzi! —
— Nie potrzeba mi długiej namowy.

Cisza skwarna, leniwa. Stary park nasłuchywa.
Co tam w niebie groźnego się dzieje?
Noc błękitna pobladła, błyskawiczne widziadła
Przez wylękłe migają aleje.

Nie, nie będzie dziś burzy; to się tylko tak chmurzy;
Dalej, prędzej, po wiosła, do rzeki!

Lipy gwarzą złowieszcze: zaraz spluszczą was deszcze,
Tarabani już grom niedaleki.

Poczerniała noc blada, grom wyraźniej zagada,
Rzeka błyszczy jak szyba ze stali,
Nizka czerwień księżyca jeszcze chmury rozświéca
I na wodzie drży sznurem korali.

Aż do rzewnej nowiny rozpłakały się trzciny,
Ponad drzewa przeniosła się skarga;
Wicher wstąpił na chmury i tratuje je z góry,
Pociskami piorunów je targa.

— Krople ostre jak bicze tną ci, pani, oblicze,
Weź mój płaszcz, daj mi rękę, uciekaj —
Czy się boisz? ja stoję, ja się burzy nie boję;
Puść ich naprzód, niech biegną — zaczekaj.

Moja piękna i dzika! niema tutaj słowika
By wysłuchał mej czułej przysięgi, —
Nic nam dziś po piosence, lecz niech zwiążą nam ręce
Piorunowe błyskawic tych wstęgi.




Jakieś wspomnienie dawne i nie moje
Obległo czoło twe, jak mgła jesienna.
Znowu się pytam i pytać się boję,
Dlaczegoś smutna i boleśnie senna?
Kochanko, otwórz jeszcze to ukrycie
Duszy, gdzie czarne śpią żałoby chwile
I daj mi całe swoje przeszłe życie — —
Nad twą kolebką niechaj się nachylę,
Aby wymarzyć kochane bławatki
Twych ocząt w latach dziecinnej pogody;
Potem dzieweczkę na kolanach matki
Tak uśmiechniętą — potem duszy młodej
Pierwsze pragnienia — — Całą życia drogą
Prowadź mnie przez swe radości i bole —
Chociaż i mnie też one boleć mogą,
Niźli ich nie znać, raczej cierpieć wolę.

Jeźliś błądziła, wyznaj za pokutę;
Dlatego pytam, proszę po raz setny —  —
Wszystko, co zwiodło, bolesne, zatrute,
Wrzucimy w ogień naszych serc szlachetny.



NAD ANIELSKĄ ZATOKĄ.
1.
Un grano di pazzia...

Pędzim tak drogami
Śród kwitnących drzew,
Wiosna pędzi z nami,
Pędzi woń i śpiew.

Pachną cedrów gaje,
Śpiewa morska toń — —
Już ja nie poznaję,
Co jest śpiew, co woń:

Piosnki dziś nie złożę
W ten pachnący czas —

Bo znów pachnie morze,
A zaśpiewał las,

Pachną twoje słowa,
Śpiewa luby głos,
Wstaje nuta nowa
Z nadwieczornych ros...

Wszystko jedno, Boże,
Czy to woń, czy śpiew
Pachnie głośno morze,
Śpiewa zapach drzew.



2. WIATR.

Pochmurniejszy nurt się zdębia,
Wali do nas morze całe:
Onyksowe fal zagłębia,
Piany białe.

Moc zapachów brzeg owiewa,
Pełnoskrzydłe tańczą łodzie.
Rozhuśtana rwie się mewa
W niepogodzie.

Widzę ciebie na tle fali
Oblepioną szat polotem,
Modrą zorzą wzrok się pali.
Włosy — złotem;


Takaś smukła, taka strojna,
Morze blasków ci zazdrości —
Poza tobą niespokojna
Toń wieczności.




Burza.

3. BURZA.

Najady, dotąd śpiące,
Powstają z giętkich fal
I płyną ich tysiące
Przybrane w szarą stal,
Jak amazonek roty
Z grzywami białych pian,
A w piersi ich są grzmoty,
A Wichr nad niemi pan.

W natarciu ich szeregu
Już znika siwy żwir
I kłoni się od brzegu
Cyprysów chwiejny kir;
Drży przed ogromem wałów
Oliwny srebrny sad

I sypie się z migdałów
Bladoróżowy kwiat —
I trwoga i złowieszcze
Na morzu pasma łun — —
Lunęły walne deszcze
Ukośną siecią strun.




Cisza morska.

4. CISZA MORSKA.

Nad szafirami srebrny pył,
Spokojem morze dyszy,
Więc będę śnił i będę pił
Przedziwną moc tej ciszy.

Widnokręgowy zarys zmiękł
W pas chwiejny, tajemniczy —
W oczach mi cud i w sercu lęk
I myśl ze snem graniczy.

Niebieską roztocz gładkich fal
Tu — ówdzie łódka plami.
A kormoranów krótki żal
Przez ciszę brzmi czasami.


I rzekłbyś, że zbłękitniał świat,
Gdyby nie żagla białość,
I myślałbyś, że sen nań padł,
Gdyby nie ptaka żałość.

Pośród leciutkich morza tchnień
Namowy dziwne słyszę:
W taki spokojny, modry dzień
Pójść mi w wieczystą ciszę — —

Pójść mi we mgłę, w krańcowy szlak,
Po drżącym wód kobiercu —
I niech mój skon opowie ptak
Jednemu tylko sercu.



Po nocy gorącej przepływa czasami
Głos ptaka jęczący nad domem, nad nami,
Po nieba półsennym obszarze.
Zakłóca ta skarga spokojność rozkoszy
I serca nam targa i z objęć nas płoszy
I rzuca nam bladość na twarze.

Czy jękiem rozpaczy zawodzą łabędzie?
Czy może głos znaczy, że prędko usiędzie
Na kwiatach miłości śmierć blada?...
Dziś znowu noc nasza, a ptak tajemniczy
Nas znowu przestrasza i wyrok swój krzyczy
I nieodgadniony przepada.




Sen.

SEN.

Dziś we śnie, podróże odbywszy niezmierne,
Usiedliśmy w słońcu przed chatą.
Zamgliły się skruchą twe oczy niewierne.
Wokoło paliło się lato.

U nóg twoich leżę i płaczę z rozkoszy
I czuję dłoń twoją na włosach —
Mój uścisk nie gniewa cię, ani nie płoszy,
Bo lato się pali w niebiosach.

Ty mówisz: — Zapomnij mi zdrady i męki,
Pokochaj i sercu puść wodze;
Zaplotem mych ramion, pieszczotą mej ręki,
Słodyczą cię ust mych nagrodzę.


— Przebaczę, zapomnę, choć dać-bym miał życie
Tej jednej godziny zapłatą — —
A wrzosy tak pachną, a w ciemnym błękicie
Żar dyszy i pali się lato. —



SITA
URYWEK INDYJSKIEJ POWIEŚCI



Na Langka, wyspie upragnionej, nastał czas przewagi Maurów Kędzierzawych. Plemię to chciwe, wyganiane zewsząd, zagnieździło się i rozmnożyło w Langka, mieszkańcy bowiem kraju byli marzycielami o dobrach nieziemskich a gardzili paciorkami, dobywanymi z muszli, o barwie pogodnego świtu. Paciorki te dzieci indyjskie pomiatały niegdyś w grach swoich na wybrzeżu morskim. Ale Maurowie Kędzierzawi poznali, że paciorki są perłami i wyłudzali je od dzieci za przysmaki, a od dorosłych za drobne sztuki błyszczącego kruszcu, którego część także przynieśli z sobą do pierwotnie szczęśliwej krainy Langka. I stało się po wielu latach, że prawi synowie Indyi popadli w zależność od Maurów — przybyszów, gdyż pierwsi cenili tylko swą dumę i marzenie, a drudzy posiadali perły i złoto. Widząc Maurowie łatwość zdobyczy w tej ziemi i posągową cierpliwość synów jej, zwołali pokrewniaków swych z za morza i zapragnęli założyć państwo swe na wyspie upragnionej, powołując się na zamierzchły rozkaz boga swojego, który im pozwalał kusić i podbijać złotem inne plemiona, był bowiem bogiem kupieckim, niemiłosiernym, mieszkającym wyłącznie pośród wyznawców swoich. I przez czas, który można obliczyć na trzydzieści pokoleń, wzmogło się pomieszanie wiar i obyczajów w krainie Langka, tak iż tylko bramani najbliżsi Wielkiego Buddy rozróżniać umieli stary ród Wedów, czcicieli Słońca i Prawdy, od ludzi, zarażonych wiarą złota i przemysłu, która przyszła z Maurami.
W czasie tej pieśni, która jest z setnego i pierwszego pokolenia od narodzin Sakya Muni, żyła piękna Sita, córka wyniosłego raddży, jednego z gorliwych czcicieli Prawdy. Schodząc ze świata znużony uciemiężeniem swych wierzeń przez rozwielmożnionych w kraju Maurów, przekazał raddża córce stada swe i sady cynamonowe na przylądku Palmirskim, i sznury pereł z zatoki Manaar, których świt najbardziej jest rumiany. I przekazał jej zakon ojców swych, tchnąwszy w nią duszę syna swego, którego pragnął, bogowie zaś mu go odmówili.
Choć przechodziła Sita zwyczajne koleje życia, nosiła w sobie płomień Prawdy straszny dla oszustów, ale pożądany każdemu mężowi, gdyż płomień zamknięty był w amforze przedziwnej, jak Ułuda, której imię jest Maya. Otoczona zawsze zastępem chwalców, szła przez życie, nie wybrawszy nikogo, choć każdy ruch jej giętkiej postaci obiecywał rozkosz, a usta układały się w lubość uśmiechu harmonijnie, jak pienia Gandarwów. Przeciw zamachom męskim miała w oczach błyskawice obrończe. Ale z ufną ciekawością przeglądała twarze mężów, szukając, czy w którym dreszczu pożądania nie przebłyśnie dusza jej miła i jej równa.
Na perłę jedyną jej postaci czyhali od dawna zbogaceni Maurowie, jako i na inne skarby tej ziemi. Ale udało im się tylko owładnąć rzeczami rzeczy jej, bogactwem stad, sadów i drogich kamieni; pienili się zaś z niemocy, że jej samej nie zdołali użyć i sprzedać za ulubione złoto, cel ich ostatni. Ze wściekłości miotali na nią potwarze w mowie swej gardlanej. Zaś prości z pomiędzy rodaków jej nazwali ją Dziwną, a ospali mienili ją Dziką, a odepchnięci przezywali ją Nieszczęściem.
Ona zaś ciągle wielkim płomieniem oczu swych wypatrywała czyjegoś przyjścia.
I zdarzyło się, gdy przechodziła raz, smutna bardzo, przez odludną okolicę w górach Neura-Ellya, że zastąpił jej drogę podróżny. Szaty miał poszarpane cierniami, a nogi bose skrwawione trudem wędrówki. Lecz spojrzał na Sitę nie jak żebrak łapczywy datku, jeno jak tułacz obłąkany w pogoni, jasno zaś, gdyż był człowiekiem szczerym, a prosto w oczy, gdyż był ogołoconym synem szlacheckim. I, nie wypytując, poznała Sita z oczu te cechy duszy jego, wzięła go za rękę, mówiąc:
— Chodź ze mną.
Poszedł, bo uczuł w sobie wyraźny nakaz bogów dobrych, a usiadłszy obok Sity przy źródle, patrzył dalej w oczy jej rozpromieniające. Że zaś, gdzie spoczęli, mogły być gady jadowite, zapytała Sita:
— Czy nie nadybiemy na węże?
— Przywykłem do ich ukąszeń i nie szkodą mi — odparł podróżny — od ciebie zaś odpędzę je zaklęciem, którego się nauczyłem od fakirów-śpiewaków.
Zaczem mówili o rzeczach swoich ukrytych, czując, że im to przeznaczone. I uczynił podróżny wyznanie dziwne, że przez całe życie szuka nieznajomej Ukochanej, którą spotkać musi, choćby w następnem życiu.
— I nie kochałeś nigdy? — spytała Sita.
— Próbowałem kochać wiele kobiet.
— Więc jesteś rozpustnikiem i wietrznikiem?!
Podróżny nie odpowiedział, ale w oczach jego poznała Sita, że niema w nich zdrady, a mówi rzeczy niepodobne do zwykłych z przekonanego obłędu, który jest duszą jego. I poznała Sita, że jest z rasy jej i ojców jej, z czystej rasy marzycieli indyjskich.
Wtedy podała mu włosy swe do pocałowania, na znak przymierza. A gdy poczuł podróżny woń tej amry edeńskiej, padł do nóg Pięknej i przysiągł, że poznał w Niej tę, której szuka, tę, którą kocha jedynie. Klął się na wiarę ojców, na południe, które złociło głowy ich przez otwory cienia palmowego, na źródło, bijące z głębi ziemi ojczystej.
Sita wysłuchała go w skupieniu, śledząc, czy duch Prawdy mieszka w nim, a nie znalazłszy nic przeciwnego, zerwała kwiat od źródła i podała go podróżnemu. Potem, wołając go w dalszą wspólną podróż, rzekła:
— Chcę ci uwierzyć, ale kraj pełen jest ludzi przewrotnych. Tyś inny — lecz daj mi czas, abym uwierzyła.
Mówiła zaś tak, w duszy mając ufanie ludziom zachwiane przez zdrady Maurów i najemników ich.
Więc zasępił się nagle podróżny i czuł jakoby pohańbienie dumy swej, gdyż wyznawał i przysięgał według wiary swej prawdziwej. Ale patrząc na gwiazdę czoła Sity, zobaczył, że jasność ta stanęła naczelnie na drodze losu jego, i zaufał jasności.

II.

A gdy poznali zniszczenie dobytków swych dziedzicznych przez niedbalstwo własne i zdzierstwo cudze, podróżny, noszący imię Utgatar (śpiewak dobry), rzekł do Sity:
— Otom zatrzymał się w drodze mojej i stoję przy tobie na wieki. Pozwól mi zostać Athwariu — człowiekiem czynu — i budowniczym domu naszego na wspólną przyszłość. Aby pora deszczów i febr zjadliwych nie ugryzła przedwcześnie kształtów twych, pięknych jak Ułuda; abyśmy murem silnym odgrodzili się od Maurów — zdzierców i od ludzi dybiących na piękność twą, a nie znających duszy.
Spojrzała zaś Sita na Utgatara oczyma mówiącemi czarno:
— Azali to miłość jest — dni i noce spędzać z mieczem, dobytym na złodziei, albo nosić kamienie na budowę mieszkania nowego, albo wysilać myśl przeciw fortelom wrogim? A ty, któryś życie prześpiewał i przewędrował między uciechą i zwątpieniem, azali to potrafisz?
I rzekł Utgatar:
— Miłość jest siłą twórczą, która dźwiga mury z gruzów i dobywa perły z łona mórz łacniej, niżby to uczyniły zastępy najmitów i przyrządy mistrzów egipskich. Miłość jest jak wodospad u źródeł Kalu-Ganga, który miażdży skały i obraca młyny, a zarazem taką świeżość rozpyla na okolicę, że nigdzie drzewa nie są rodzajniejsze, ani kwiaty pełniejsze woni. A ja, gdy ciebie kocham, Sito, przestaję być błędnym śpiewakiem. Lecz jestem budowniczym i wiernym ci rycerzem, a potem zaś śpiewakiem twoim będę.
I skłoniła Sita czoło białe przed mocą, która płynęła z ust Utgatara, mówiąc:
— Niech się tak stanie.

III.

Przeszła pora plonów pierwszych, i pora plonów drugich, i pora plonów trzecich już mijała. A Utgatar-Athwariu pracował ciągle nad noszeniem głazów sam, gdyż nie miał czem opłacać najemnika. Próbował poławiać perły, lecz morze w zatoce Manaar było już wyjałowione przez chciwość wielu pokoleń Maurów.
W kraju zaś srożyła się klęska wojny domowej, gdyż tłuszcza paryów Maurytańskich coraz gęstniała, a nie znajdując już poddostatkiem plonów ziemi i morza, ani starych skarbów rodowych indyjskich do złupienia, poczęła rzucać się na zbogaconych jednoplemieńców i grabić, wyjąc o równy podział bogactw między Maurów.
Rodowici Wedowie, uciemiężeni na ziemi swej, musieli tylko bronić się pogardą, bo się brzydzili płacić zdradą za zdradę i mordem za mord. Ale w łonie ich własnem, w kościele wyznawców Prawdy, wybuchła choroba, zwana przez pobożnych maurytańską zarazą. Działanie jej było straszne, choć ciała pozostawały silne, sprawne, a nawet długowieczne. Tylko ruchy i wyrazy twarzy zmieniały się, ubliżając świętym kanonom starej Indyi. Karki mężów traciły wyniosłą sztywność, a oczy oduczały się prostego spojrzenia; kibicie niewiast falowały mniej szlachetnie, a uśmiechy ich pochlebiały zmysłom możnowładców. Że zaś obyczaje takie były w pogardzie u dawnych Wedów, a zbliżały się do trybu życia Maurów, przeto chorobę tę duszy nazwano zarazą maurytańską.
Jak swędu trupa lub widoku spodlonego arcydzieła nienawidział Utgatar plam tej zarazy na postaciach współwyznawców swoich. Równą nienawiścią pałała ku nim Sita. Gdy dostrzegła zakażenie krwi indyjskiej w osobie blizkiej, ciskała jej wyzwanie oczu swych gniewnych i pioruny słów. Utgatar zaś, że był doświadczeńszy, a mocniejszy w słowie przemyślanem, odwracał się od wyrodnych braci, a słowa potępiające ich pisał jadowitym kłem wężowym na mocno ususzonym liście papirusu, Sitę zaś brał za rękę i odprowadzał daleko od świata zepsucia, mówiąc:
— Chodźmy od nich do nas samych.
Aliści kraj zasępiał się i burzył coraz bardziej i życie zwykłe było tak ciężkie, jak więzienie, a życie twórcze jak walka śmiertelna. I praca miesiąca przynosiła plon osiągany dawniej przez jeden ranek. Trzęsły się ręce Utgatara-Athwariu od wysiłku i barku uginały się pod ciężarem. Sita zaś, nie mogąc dźwigać wątłemi ramiony, silnem sercem krzepiła pracę wybranego towarzysza, miękką dłonią chłodziła skroń jego, a ręką wzniesioną ukazywała przyszłość wspólnie umiłowaną.
Aż przyszły dni tak czarne, tak najeżone złych bożków zasadzkami, że Sita pierwsza ozwała się jękiem:
— Nie zdzierżę...
Utgatar spojrzał na nią oczyma przerażonemi, przewidując możliwą przepaść. Sita bowiem miała przed sobą trzy drogi otwarte, o których przymierze ich i zakon nie pozwalały myśleć:
Przez ponętę swą — do bogactw i rozkoszy.
Przez odstępstwo — do wygodniejszej wiary cudzej.
Przez rozpacz — do śmierci.
A jednak nie pomyślała o jednej z dróg tych, choćby na chwilę, gdy usty bolesnemi wyrzuciła skargę...?

I od tej chwili praca dla Niej wydała się mężowi mniej miłą i spodlało mu zadanie jego, a brzemię głębiej wżarło się w barki. Nie będąc jednak z pospolitego spiżu, nie ustał.
IV.

Dni były znowu ciężkie, lecz wieczory kochane. Tylko szczęście nie świeciło z góry, słonecznie, jak świecić powinno sprzymierzonym między sobą czcicielom Prawdy. Nie przenikało dobroczynnie myśli wszystkich i słów i spojrzeń ku sobie wzajemnie pociągniętych. Buchało zaś czasem płomieniem obejmującym i już trwać obiecywało na wieki, gdy nagły dreszcz zimny przypominał jej słowo:
— Nie zdzierżę...
A gdy słowa grzesznego nie zabijesz krwawą pokutą w pamięci, lecz pozwolisz mu zawisnąć w niej natrętnemi skrzydłami, wraca potem łatwiej, ośmielone, i rośnie z nietoperza w wampira.
Więc słowo one nieszczęsne uchwyciły bóstwa złośliwe i wypiastowały na łonach swych zawistnych i nasyłały pod różnemi postaciami na Utgatara i Sitę, aby gryzło serca ich zosobna i buntowało jedno przeciw drugiemu.
Wracało słowo złe w postaci nieufności i wydawało się wtedy Sicie, że myśli jej serdeczne i zamiary tylko do niej należeć mają, a Utgatar że ukrywa przed nią także na bok patrzące zamysły. I rozważała uparcie, czy pożytecznie jest w życie swe wewnętrzne wtajemniczyć męża bliźniego, a życie jego brać w siebie, aby dwie dusze mieć do równego podziału. I cierpiała sama, zadając cierpienie, aż z warg zaciętych wykwitał długo targowany pocałunek.
Wracało potem słowo marne jako skarga na rzeczy odmienić się nie mogące: na przeszłość, porę roku i porę życia; na konieczność dziejów, urodzeń i śmierci; na konieczność kochania.
I przybierało wrogie słowo twarz nienawiści dla uczuć świętych, szyderstwa z kraju rodzinnego, które jest pokalaniem ust własnych przez plwanie na ojca swego.
A wszystkie te jady kochania sączyły bożki złe, iż się Sita podała w ich moc przez wymówienie słowa:

— Nie zdzierżę...
V.

Pewnego wieczora, gdy Utgatar był jeszcze zajęty pracą w głębi lądu, od brzegu wyspy odpływała na morze wielka łódź do Malabaru. Wsiadali do niej mieszkańcy Langka pospołu z ludźmi innych plemion, mężczyźni i kobiety, podochoceni winem, błyszcząc szatami i oczyma. Sita zaś przypatrywała się, stojąc na brzegu, ciekawie. A że jeszcze piękniejsza była, niż wieczór, który złocił korony drzew i uwieńczenia świątyń i głowę jej natchnioną, zabrzmiały z łodzi ku niej gadatliwe hołdy mężów.
Jeden mówił:
— Pójdź z nami. Otom jest księciem kraju o dziesięciu miastach i potęgę swą dam na twe usługi. Kobiety żebrzą mojej miłości, ale ja schylam się do nich tylko, jak do kwiatów. Ciebie jednak pokochałem od razu, boś piękniejsza nad wszystkie i ozdobisz najlepiej pokoje pałacu mego.
Drugi chwycił lutnię i zagrał na niej obcą piosenkę, pospolicie znaną. Ale w ten wieczór kuszący pieśń wydała się wołaniem morza i łaskotaniem fali. Mówiła zaś:
— Porzuć ten kraj skazany na zagładę! Porzuć swą dumę niewczesną i zakon ojców zwietszały. Piękna jesteś! kochamy cię!
Trzeci, przybrany w grzechotki błazeńskie, udawał koguta, a pianie jego znaczyło tyle co i poprzednie głosy.
Była zaś od brzegu do łodzi jakoby drabina położona przez morze z głazów płaskich, dogodnych pod stopy idącego raźnym krokiem.
I pochlebiło Sicie, że wszyscy mężowie, niepomni nawet pięknych swych towarzyszek, wielbili zgodnie ją jedną hołdem rozbrzmiewającym. A w zaczarowanem woniami powietrzu uczucia poziome nabierały ponęty, nazwy zaś puste czyniły złudzenie rzeczy wielkich.
Skoczyła Sita na pierwszy od brzegu głaz — i stanęła.
Przyszedł jej na myśl Utgatar, który tam dla niej dźwiga głazy — i oczy zakryła dłonią.
Ale dostrzegłszy jej krok pierwszy, towarzysze zabawy ozwali się gromką pochwałą i zdwojonem zapraszaniem. A ten, który był w stroju błazeńskim, wybiegł po głazach naprzeciw Sicie i chwyciwszy ją lekko na ręce, poskoczył z nią ku łodzi. Tylko róże białe rozwinięte, które miała we włosach, kapiąc płatkami, naznaczyły po morzu i po głazach początek drogi Sity w nieznane krainy.
Gdy łódź odpłynęła, zaszumiały z gąszczu bambusowego bóstwa złe, które się do nich zbiegły w liczbie snadź wielkiej, bo długo w noc i rozgłośnie chichotały trzciny zaludnione, wygwizdując szyderczo powieści o Wierze i Kochaniu.

VI.

A przyszedłszy na zwykłe miejsce spotkania i nie zastawszy Sity, Utgatar objął od razu niedolę swoją i podążył prosto nad morze, gdzie ślad ucieczki Sity naznaczyły białe płatki róży. A czując w sercu umieranie, zapytał fali głupio oddychającej:
— Czy to śmierć już?
I noc przepędził na miejscu męki swej, pytając napróżno fali, pośród namów bożków złych w bambusach nadbrzeżnych.
— Rzuć — szeleściały biesy — szaleństwo poszukiwania miłości silnej, jak bogactwo. — Otwórz oczy i przejrzyj, że w starych tylko bajkach Prawda rządzi światem, a za czasów naszych panuje pożądanie i zlepek kilku kłamstw składa się na prawdę wygodną. Odstąp od zmurszałych nauk Wedów, a naucz się, że co nazywasz maurytańską zarazą, jest mądrością i ceną życia. I Sita...
Skoro usłyszał imię Ukochanej na językach syczących, zerwał się i połamał cały gaj bambusowy, że bluźnił. I został już potem z ciszą od lądu i od morza, z głośnem tylko gadaniem krwi własnej w piersi i skroniach.
A gdy zamajaczył świt od czarnych do rumianych pereł przechodni, i trysły rubiny zorzy, i wypłynęło nieodmienne słońce, Utgatar wyciągnął ręce do Boga swego:
— Prawdo wieczysta! Jasności miłująca bez zawodu! powracasz! Powróci i Sita!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



FRASZKI



Penitentka.

PENITENTKA.
1.

...Amen — A teraz, chociażby raz w roku
Przypomnij grzechy. — Duszyczka twa drżąca
Skupić się stara, kołacze w szlafroku
I o pierś białą niespokojnie trąca.

Jak Magdalena rozpuściłaś włosy,
Rękami ściskasz zamyślone skronie:
Z twojej sypialni płyną dziś w niebiosy
Jakby kościelnych trybularzy wonie.

Kto chce sumienia swego zbadać tajnie
I gdzie zasługa poznać, a gdzie wina.
I kto żyć umie, używa zwyczajnie
„Swego Rzymskiego Parafijanina“.


W nim to się czyta: „Czy zgrzeszyłaś myślą?“
Te grzechy w tobie wyrzutów nie budzą;
Do głowy bierzesz, co ci do niej przyślą, —
Mogłaś więc zgrzeszyć chyba — myślą cudzą.

Słowem? — czasami. — Zato cię nie złowią
Nigdy na grzechu, popełnionym w liście;
Listy twe pachną, ale nic nie mówią —
Do słów się kilku przyznasz oczywiście. —

Uczynkiem trudno jest zgrzeszyć kobiecie:
Nadto zależna od zmiennej pogody,
Od stanowiska swego w wielkim świecie,
Od męża, plotek, fantazyi i mody.

Pokusy nawet chronić się nie trzeba,
Takiem okazya jest zdarzeniem rzadkiem. —
Jeżeli sobie zamkniesz bramy nieba,
To nie uczynkiem, — lecz chyba przypadkiem.


Jeszcze nie północ. — Możesz wspomnieć mile
O tym, kto przyniósł niewinne gardenje. —
Powąchaj kwiaty — i niechaj za chwilę
Sen udręczone ogarnie sumienie.



2.

Jużeś z pozbycia grzechów rada,
Sumienie lekkie znów jak piórko —
Ale natrętny ksiądz wciąż bada:
„Przypomnij jeszcze, moja córko“.

„Czyli straż duszy twej nie drzémie,
Bo koło wyznań twych, z daleka
Krąży mi ciągle jedno imię,
Przechodzi blady cień człowieka“.

„Czyś mu, zwyczajem bałamutek,
Uśmiechem serca nie urzekła?
Czy go nie trapi wielki smutek,
Albo nie targa boleść wściekła?“


„Może był człowiek młody, dzielny
I do pożytku szedł i chwały?
Czyli mu duszy nieśmiertelnej
Twe obietnice nie złamały?“

„Może, do życia tracąc siłę
Z ciągłego bólu i zawodu
Ta dusza patrzy na mogiłę,
Na upragnioną wieczność chłodu?“

„Twe oczy, córko, — Boże dary, —
Twojej piękności młody promień,
Dane ci dla chowania wiary,
Lecz nie dla zdradnych oszołomień“.

„Niech się te oczy, córko, strzegą
Obietnic, które nic nie znaczą!
Bo grzechu bardziej śmiertelnego
Niema, jak igrać z serc rozpaczą“.

„Dzieło to złe jest i zabójcze.
A on cię może kocha szczerze?

............
............
Odrzekłaś: „Mój duchowny ojcze,
On mówi tak, lecz ja nie wierzę“.



3.

Ranek ciepły, pachną kwiaty,
Wznoszą srebrny zgiełk ptaszęta —
Od kościelnej wracasz kraty
Wystrojona, lekka, święta.

Żem się znalazł na twej drodze,
Naturalnem jest zdarzeniem:
Gdzie ty chodzisz, tam ja chodzę;
— Trudno rozstać się z swym cieniem. —

— „Witam białą mą liliję!
Idziesz pewno na śniadanie?“
— „Dzisiaj nie jem, ani piję
Mam odprawić rozmyślanie.


„Potem zmówić za pokutę
Siedem „Zdrowaś“, jedno „Wierzę“,
Potem kupić chcę szpicrutę
I ogłosić coś w Kuryerze.

„Potem…
Pytać się daremnie
Czy żałuje? Czy pamięta?
Gdy odchodzi tak ode mnie
Wystrojona, lekka, święta —

Patrzę za nią i uśmiechy
Mam gorzkiemi łzami strute — —
Za jej grzechy, moje grzechy
Trzeba czynić mi pokutę.

Więc odprawiam długo, szczerze
Pokutnicze rozmyślanie;
Mówię potem „Zdrowaś“, „Wierzę“
I czyścowych dusz litanje.



DROBNA MUZA.

Gdyby burza osadziła
Na odludnej jakiej skale
Mnie i ciebie, jak rozbitków
Po warszawskim karnawale?

Pominąwszy mokre szaty,
Walkę o byt, dzikie bestye, —
(Moglibyśmy, jak Robinson,
Pozałatwiać takie kwestye;

Nawet dom, nawet rodzina,
Gdyby była wspólna wola,
Dałyby się także stworzyć
Pod osłoną parasola).


Pominąwszy jednak trudność,
Przyzwoitość, niepokoje, —
Gdyby tak, śród oceanu,
Było nas na wyspie dwoje?

Mówił-bym ci piękne wiersze
W figowego cieniu lasku,
Śpiewał-bym też ponad morzem,
Na wybrzeżnym stojąc piasku.

Jak do lutni Orfeusza
Zbiegły-by się zwierząt stada:
Ryby, ptaki, antylopy
I ciekawa małp gromada. —


∗                ∗

Chociaż słuchasz, lecz z ukosa
Zerkasz na gorylów stadło,
Które tutaj, jak na teatr,
Z gąszczu do nas się przekradło.


Na istotnych znawców sztuki
Patrzy mi ta zacna para:
Mąż pasyami lubić wiersze,
Modernistą być się stara.

Kiedy oczy zamknie, widzi
W słowie barwę, w sensie zapach,
A słuchając słów Rimbaud’a,
Czuje dreszcze w zadnich łapach.

Gorylową wiersze nudzą,
Co innego ma dziś w głowie:
Słucha, co jej młody sąsiad
O literaturze powie.

Ten wyraża się zabawnie,
Krytykując mnie dyskretnie,
Sam też kilku językami
I ogonem włada świetnie.

Z asystencyi tego pana
Gorylowa bardzo rada,

Kręci główką i liść figi
W umiejętne fałdy składa. —

A z powietrza, z lasu, z wody,
Coraz nowe ciągną twarze:
Kakadu, hipopotamy,
Elegantki, dygnitarze...

Deklamować już przestanę,
Bo uwaga twa odlata, —
Urok plotki, wdzięk intrygi
Ciągnie cię do zwierząt świata.

Że gach goryl z gorylową
Jest na bardzo czułej stopie,
To fakt: — ale co też sądzić
O tej wdzięcznej antylopie?

Taka ładna: zalotności
Pełne ruchy i oczęta.
W gładki strój, jak w suknię Utzla
Smukła kibić jej ujęta.


Kozłów przy niej kilkanaście;
Zakochany każdy, zwinny,
Każdy nosi jej kolory —
Jeden tylko jakiś inny...

Inny łeb ma, inne futro,
Potargane nienajmodniej;
Musi on być z prostych kozłów,
Nawet typ poniekąd wschodni...

Tego jednak z całej seryi
Wyróżniła antylopa
I z widoczną predylekcyą
Wdzięczy się do tego chłopa.

Skąd jej przyszła taka manja?
Co za wybór dziwny, rzadki? —
Łamiesz sobie śliczną główkę
Rozwiązaniem tej zagadki.

Może kozieł ten ma wpływy
W urzędowych wyspy sferach?

Może beczy wyjątkowo?
Może zna się na aferach?

Na subtelność tych domysłów
Choć wysilam swe talenta,
Ty poziewasz i widocznie
Jesteś ze mnie niekontenta. —


∗                ∗

A nad nami palm wachlarze
Południowym żarem wieją;
Patrząc w oczy twoje, marzę
Z pół-rozkoszą, pół-nadzieją.

Wonie amry i sandału
Płyną silne i gorące,
Atmosfera pełna szału
I szalone świeci słońce.

Rozkochana pieśń mi wstaje
Z nieznanego kwiatu łona

I przez senne dźwięczy gaje
I na morzu cichem kona...

Ty nie słuchasz. — Jakiś statek
Zbliża się do naszej pustki —
Wołasz, błagasz o ratunek
Rozpaczliwym znakiem chustki.

Na ten sygnał już szalupa
Do nas płynąć się zabiera,
Na niej, oprócz kilku majtków,
Widać mundur oficera.

Może jaki twój znajomy
Z nad Riviery, lub z Wiesbaden?
— W każdym razie jakiś gentleman,
A nie prosty żołdak żaden;

Chętnie weźmie cię na statek
Jeśli naszą już wyprawą
Jesteś trochę zblazowana...
Więc się do mnie zwrócisz żwawo:


Bardzo ładne pańskie wiersze,
Bardzo ładny też i Heine;
Dzięki składam jak najszczersze
Za te chwile niezwyczajne.

Miłem będzie mi wspomnieniem
Ekspedycya egzotyczna
I poezya pod palm cieniem
I ta cała wyspa śliczna.

Ale dość już. — Co powiedzą
Ci panowie, żeśmy sami
Tak jak kochankowie siedzą
Tu siedzieli pod palmami?

Będzie skandal. — Proszę przeto,
Skryj się pod cieniste stropy — —
Do widzenia ci, poeto,
Ja powracam do Europy. —



PYTHIA.
1.

Więc przybyłem do świątyni
Słonecznego Delfów Boga — —
Jasnowłosa prorokini,
Mówisz iście, jak z trójnoga.

I ja, prostak, twojej mowy
Ani trochę nie rozumiem,
Choć, jako Grek postępowy,
Po francusku nieźle umiem.

Słowa twoje płynne, złote,
Dźwięczą dziwnie, jak zagadki:
Cnota, cnoty, cnocie, cnotę,
Wciąż odmieniasz przez przypadki.


Co mi do niej? Jestem profan,
Nic się nie znam na świętości —
Wolę, jak mój Arystofan
Ludzkie błędy i zdrożności.

Jest w nich wiele żywej siły,
Oprócz śmiechu i nauki,
Jest w nich także bardzo miły
Estetyczny zapach sztuki;

Jest w nich kolor, perspektywa,
Dramatyczna jakaś sprzeczność —
Nawet na dnie często bywa
Szczera dobroć i serdeczność.

Cnota zaś, ta pani biała,
Bezlitośna, kwaśna, sztywna,
Przykro mi na nerwy działa,
Jest naturze mej przeciwna.

Chodząc niby cień po świecie,
Szerzy plotki i zgryzoty — —

Nie zazdroszczę ja kobiecie,
Która doszła już do cnoty.

Jeślim dążył w twoje strony,
By rozmawiać z tobą o tem,
Niech mnie groźny syn Latony
Swym świszczącym razi grotem!

Niech do elizejskich pustek
Mnie zaniesie Styxu przewał,
Jeślim z twoich ładnych ustek
Tych teoryi się spodziewał.



2.

Czyli ciemność to pieczary,
Czy wieczorny cień komnaty? —
Płyną jakieś stąd opary,
Ale mają woń herbaty.

Ładnie suknię masz podjętą,
Nad pończochą rąbek halki.
Nie wyglądasz dziś na świętą,
Niema w tobie nic westalki.

Włos trefiony wprawdzie z grecka,
Ramię, ręka, jak z marmuru, —
Tylko jakaś nuta świecka
Brzmi z kapłaństwem nie do wtóru...


Precz wątpienia te i żarty!
Żeś jest Pythią, wierzę prawie —
Odsłoń, boska, losów karty
I prorokuj mi łaskawie.

Ale nim ma dola biedna
Na proroczej spocznie szali,
Powiedz, boska, coś za jedna?
Jaki demon w tobie pali?

Bo mówili mi przybysze
Z Teb, Koryntu i Cytery,
Że, nim weszłaś w świątyń ciszę,
Znałaś mnogie bohatery.

Że dawałaś swoje względy
Bogom, ludziom, dość przygodnie —
Takie różne mi legendy
Powiadali ci przychodnie.

Jeden mówił, żeś ty Io,
Którą Zeus owionął chmurą —

Takie żarty się nie skryją,
Zwłaszcza z tak wielką figurą.

Drugi prawił, żeś jest Leda —
Sam mu łabędź to powiedział —
Oj, z bogami tymi bieda!
Dżentelmen-by cicho siedział.

Trzeci twierdził mi zuchwale:
„Ona się Danaą mieni;
„Czy uległa? — nie wiem, ale
„Deszcz schowała do kieszeni“.

Chociaż plotka to nie racya
I to wszystko pewno brednia,
Nie jest taka reputacya
Dla kapłanki odpowiednia,

I choć prawdy w tej legendzie
By nie było ani cieniu,
Styl tych podań, zgodny wszędzie,
Świadczy o usposobieniu


Raczej... świeckiem. Daruj przeto,
Żem jest ciekaw, w jaki sposób
Z świętą, tak jak ty, kobietą
Pomieszano tyle osób?

Odpowiadasz? — z twej źrenicy
Jakieś modre błysły głębie;
Profil twój, jako orlicy,
Gruchasz słodko, jak gołębie.



3.

Pythia mówi: Człecze małej wiary,
W przypuszczeniach świętokradzkich stój!
Życie moje życiem jest ofiary
I poświęceń pełen żywot mój.

Foibosowi, Delfickiemu panu,
Od młodości zaprzysięgłam ślub.
Cały wiek mój, jako śpiew peanu,
Płynie hołdem do Apolla stóp.

Lecz małżonek mój jest nieśmiertelny,
Stary przytem, jako grecki świat,
Więc nie mogę w chwale tej kościelnej
Przekapłanić wiosnę moich lat.


Przez Olimpiad sześć — co mówię! — cztery
Po Helladzie błądzę wzdłuż i wszerz —
Żem rozliczne znała bohatery,
Z tego cnoty mojej miarę bierz.

Bohaterom mówię o mym bogu
I rozkrzewiam jego świętą cześć,
Gdzie przyjadę, siadam na trójnogu —
Mało która mogłaby to znieść.

Trzeba przecie robić coś dla kraju...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


4.

Mów tak pani długo, długo,
Rozpuść bardziej jeszcze włosy —
Bardzo ładnie przed twym sługą
Śpiewasz dziwne swoje losy.

Na twe losy czar rzucony —
Tak ci dobrze z tem do twarzy —
Jestem prawie nawrócony,
Coś mi pachnie, coś się marzy,

Coś się marzy, przypomina,
Stare bajki wstają mnogie — —
Wierzę w ciebie, w Apollina,
Wierzę w całą mitologię.



POVERETTA.

W oczach masz czar taki słodki,
Usta jak owoc granatu,
Ruchy leniwej pieszczotki,
Coś ze zwierzęcia i z kwiatu.

Gdy mówisz, słyszę szum fali
W neapolitańskiej zatoce:
W głosie twym tak się coś żali,
Tak śpiewa i tak migoce.

W Neapolu, temu lat cztery,
Poznaliśmy się w teatrze;
Dzisiaj pod słońcem Riviery
Spotykam ciebie i patrzę,


Skąd znam te oczy błękitne?....
I nagle — grób Wirgiliusza
I suknie twe aksamitne
I szkarłat piór kapelusza.

Widzę — i drogę z Sorrenta
W dobrze spóźnioną dnia porę
I mówią twoje oczęta:
„Caro! ché l'ora d'amore!“...

Masz tu sypialnię podobną
Do tamtej: ciemną i wonną,
I zawsze lampkę osobną
Palisz przed białą madonną.

Co mówisz ty do posążka,
Kiedy rozpuszczasz swą kosę
I gdy ostatnia już wstążka
Spadnie na stopy twe bose.

Nie wiem — bo nigdy nie zgadnę
Twoich przekonań do głębi —

Lecz wiem, że serce twe ładne
Kocha z prostotą gołębi.

I dziś, przegrawszy trzos cały,
Modlisz się pewno jak dziecię
Do madonniny swej białej
O dobry numer w rulecie.



SIEDM GRZECHÓW GŁÓWNYCH.
1.

Pycha twoja na obręczach
Aksamitnych brwi zawisa,
W twoich oczu hardych tęczach
Modra pyszni się hurysa.

Czy się puszysz pawią szatą,
Czy nagością szydzisz z ranka,
Czy się drożysz, Lyzistrato,
Czyli stąpasz, jak Hiszpanka,

Czy twa kibić się przechwala,
Czyli warga wzgardą prycha,
Czy się chełpi gorsu fala, —
Wszędzie tylko pycha, pycha!



2.

Że łakomstwo jest niecnotą,
Opowiadał stary Kato —
Dziś i cnota ceni złoto,
Co innego dając za to.

Każda rzecz jest w swojej cenie,
Świat na słowie stoi „zamień“ —
Ciebie że na pokuszenie
Wodzi czasem... twardy kamień.

Że tam kiedy śnisz o złocie,
W formie krągłej, w jubilerce,
Głupstwo! — żądać może krocie
Kto da wzamian takie serce!



3.

Gdybym rzekł, że się obżerasz,
Skłamałbym i to zbyt śmiesznie —
Zrobię tylko ten komeraż,
Że się lubisz żywić grzesznie.

Pożądliwie nazbyt łykasz
Rozperlone ostryg brzuszki;
Gdy z rakami się spotykasz,
Aż ci do nich drżą paluszki.

I podajesz w moc Szatana
Wszystkie władze mojej duszy,
Kiedy wina słodka piana
Ust twych róże szronem pruszy.



4.

Grzech lenistwa w tobie działa,
Gdy na puchach złożysz główkę.
Na mszę rano-byś nie wstała,
Zato zawsze na majówkę.

Do krawcowej jesteś skora,
Do zapłaty zaś leniwa —
To zależy, jaka pora,
Jaki kiedy humor bywa.

Więc o grzech ten, często miły,
Ledwie rymem dziś potrącę,
By się snadź nie poprawiły
Śliczne grzechy twe leżące.



5.

Gniew, od ludzkiej pra-pamięci
W dwóch gatunkach rozróżniano:
Lekki — noskiem tylko kręci,
Ciężki — ciska porcelaną.

Trzeci rodzaj kobiet gniewu
Znany teologom starszym,
Jest to gniew — od niedośpiewu.
Ten zaś bywa najupartszym.

Że ząbkami umiesz zgrzytać,
Sam widziałem kiedyś zrana —
Ale wolę już nie pytać,
Która gniewu to odmiana.



6.

Wiew spódniczki twej wiośniany
Grzech zapachem swym rozszerza,
Batyst, jedwab, tarlatany
Też nie nęcą do pacierza.

Przez mgłę lekką „Ideału“
Wypieszczona pachnie skórka,
I ponętą w każdym calu
Dyszy giętka twa figurka.

Im cię bliżej znać, tem więcej
Upojenia w tobie gości
I pokusy tej dziewczęcej...
A to wszystko — z nieczystości!



7.

Czyś zazdrosna? — tak z uśmiechu
Drapieżnego sobie wróżę — —
Chciałbym i siódmego grzechu
Na mej własnej doznać skórze.

Drapnij nawet kocim szponkiem,
Jeśli pragniesz tej uciechy —
Że nie jestem twym małżonkiem,
Zniosę wszystkie twoje grzechy.

I dam sobie z nimi radę,
Przyjmę, stłumię, w rymy splotę — — —
Wiesz co? — skarb na szalę kładę:
Dam ci za nie moją cnotę.



TŁOMACZENIA I PARAFRAZY



Już do niej czas... (z Goethego).

Z GOETHEGO.
1. (parafr.)

„Es schlug mein Herz...“

Już do niej czas. Więc noga w strzemię —
Poleciał koń mój lotem strzał
Wieczorny sen kołysał ziemię,
Zawisła noc na szczytach skał;
Już, wypiętrzony w błękit siny,
Stał olbrzym-dąb w spowiciu mgły
I patrzył czarno z pod gęstwiny
Tysiącem oczu pomrok zły.

Miesiąc, wyjrzawszy z za pagórka,
Przyświecał tęskno w wonnych mgłach.
Wiatr, szeleszczący w lekkie piórka,
Nawiewał w uszy dziwny strach —
Noc wyłoniła swe bojaźnie,

Przy drodze mej czyhają, tkwią —
Lecz dobrze mi, wesoło, raźnie
I w żyłach ogień płynie z krwią.

Przy tobiem był. Z twych ócz lazuru
Wszechzapomnienia piłem zdrój —
I wszystko w nas było do wtóru
I każdem tchnieniem byłem twój.
Wiosennej jutrzni pierwsze groty
Różowe padły ci na twarz —  —
Od wymarzonej w snach pieszczoty
Przecudowniejszy uścisk nasz!

Lecz oto słońce już nas płoszy,
Uciekać mi potrzeba w dal —  —
W uścisku twym ile rozkoszy,
W spojrzeniu twojem jaki żal!
Nie żegnaj mnie tym wzrokiem szklanym,
Odchodzącemu uśmiech daj —
Co to za szczęście być kochanym
I kochać, Boże, co za raj!



2.
ŚPIEWAK.

— Co słyszę tam, u zamku wart,
Na moście co rozbrzmiewa?
Niech na pokoje wejdzie bard,
Przed nami niech zaśpiewa! —
Powiedział król, pobieżał paź,
Powrócił w mig, król rzecze zaś:
— Dawajcie tu starego!

— Pozdrawiam was, rycerze cni,
Pozdrawiam, piękne panie!
Na świetnem niebie trudno mi
Przeliczyć gwiazd nazwanie!
Wspaniały blask i pełnia kras

Zamyka oczy mi; nie czas
Napawać się podziwem. —

Na oczy spuścił powiek cień
I w struny wieszcz uderzy;
Rycerze dziarsko patrzą weń,
A damy na rycerzy.
Królowi piosnka poszła w smak,
Więc na wysokiej łaski znak
Nieść każe łańcuch złoty.

— Nie dla mnie, panie, łańcuch twój,
Rycerskiej daj go młodzi,
Przed ich to blaskiem groźnych zbrój
Strwożony wróg uchodzi.
Daj kanclerzowi taką cześć
I każ mu złoty ciężar nieść
Przy innych służb ciężarach.

Ja śpiewam tak, jak śpiewa ptak,
Co w górnym mieszka lesie;
Nagrodą moją wolny szlak

I pieśń, co z piersi rwie się.
Lecz jeślim godzien łaski snadź,
Każ mi przedniego wina dać
W puharze szczerozłotym. —

Do ust go wzniósł, wypija tchem:
— O, trunku płynny czarem!
O błogo w zacnem kole tem,
Gdzie to jest małym darem!
Wspomnijcie mnie w pomyślny czas
I dajcie Bogu dank, że was
Obdarzył takiem winem.



3.
KRÓL W THULE.

W krańcowej świata stronie
Żył wierny król i pan,
Kochanka mu przy zgonie
Złocisty dała dzban.

Nad wszystko miał go w cenie,
Co uczta z niego pił;
Pił z dzbana rozmarzenie
I wlewał żar do żył.

A gdy już miał umierać,
Dziedziców kazał zwać
I wszystko w dział zabierać.
Lecz dzbana nie chciał dać.


Rycerze otaczali
Przy uczcie króla tuż,
W zamkowej ojców sali,
Tam, nad krawędzią mórz.

Tam spełnił grzesznik stary
Ostatni szału dzban
I święte złoto czary
Do morskich rzucił pian.

Widział, jak mknie w przestrzenie,
Jak tonie złoty kruż —  —
Na oczy padły mu cienie —
I nigdy nie pił już.



Z HEINEGO.
I.

„Ein schöner Stern...“

Wstaje prześliczna z mojej nocy cienia
Gwiazda pociechy, gwiazda ukojenia,
Do życia mnie wołając znów —
O, prawdę mów!

Jak do księżyca morze w górę rośnie,
Tak dusza moja dziko i radośnie
Do tych świetlanych płynie snów — —
O, prawdę mów!



II.

„Auf diesen Felsen...“

Na skałach tych zbudujem chram
Trzeciego testamentu.
Niema już pierworodnych plam,
Przeminął czas lamentu.

Znikła dwoistość, która nas
Przez wieki ogłupiała
I nastał już kresowy czas
Na udręczenia ciała.

Czy słyszysz Boga w głębi mórz?
Tysiącem głosów gada.
A ten nad nami złoty kurz
To bożych świec miryada.


Bo Pan pośrodku światła dróg
I w głębiach ciemni gości.
Co tylko jest — to wszystko Bóg —
On w naszej jest miłości.



III.

„Verlass’ Berlin...“

Uchodźmy stąd, od grubych piasków dalej,
Cienkiej herbatki, berlińskich nudziarzy,
Którzy świat, Boga, wszystko co się zdarzy
Metodą Hegla przerozumowali. —

Do Indyi nam, gdzie wieczne słońce pali,
Gdzie amry kwiat zapachem cudnym darzy,
Pielgrzymi ciągną o pobożnej twarzy
Cisi i w szatach swych świątecznych biali.

Gdzie wieją palmy, fala błyszczy szklana,
Gdzie lotos ponad Gangesu sitowiem
Patrzy na Indry gród, tonący w niebie, —


Tam ja pobożnie padnę na kolana
I stopy twoje uścisnę i powiem:
— Pani! ja nie znam piękniejszej od Ciebie! —



IV.

„Mit schwarzen Segeln...“

O czarnych żaglach moja łódź
Przez dzikie morza mknie —
Ty wiesz, jak wielki smutek mój,
A jeszcze dręczysz mnie.

Niestałe serce twe, jak wiatr,
To tu, to tam się rwie — —
O czarnych żaglach moja łódź
Przez dzikie morza mknie.



V. (parafr.)

„Leise zieht durch mein Gemüth...“

Cichym żarem pała skroń,
Serce drży i rośnie —
Dzwoń, dzwoneczku wiosny, dzwoń,
Tryluj tryl o wiośnie!

Dzwoń i graj aż poza gaj,
Gdzie dom w kwiatach stoi —
Powiedz tam, że idzie maj,
Powiedz pani mojej!



VI.

„Es war ein alter König...“

Był stary król przed laty,
Ponurą myśl, siwy miał włos —
Ten stary król za katy
Z młódką połączył swój los.

A był też pazik gładki,
Paliło się w głowie pstrej,
Nosił jedwabny kraj szatki
Królowej pani swej.

Znacie-li stare te pieśnie?
Początek szał, a koniec zgrzyt!
Obojgu zmarło się wcześnie —
Bo się kochali zbyt.



VII. (parafr.)

„Gesanglos war ich und beklommen...“

Było mi trudno żyć — i długo
Milczałem, cierpiąc najboleśniej;
Dziś popłynęły łzy me strugą,
Wytrysły nagle łzy i pieśni.

Powiedzą znów me śpiewne skargi
Jaki to wielki ból — kochanie,
Jakie są częste serc zatargi,
A jakie krwawe ich rozstanie.

I jest mi tak, jakby nad głową
Grały mi dęby piosnkę jedną,
Młodości piosnkę mą tęczową — —
To tylko mary — i już bledną. —


A czasem znów w powietrzu słyszę
Słowików moich zastęp cały; —
Jak lubo głos ich mnie kołysze!
To tylko mary — już przebrzmiały. —

Gdzie róże, które zima zżarła?
Powiędły. — Młode znikły maje! — —
Tylko mi dziś ich woń umarła
Tęsknym upiorem w duszy staje. —



VIII.

„Es kommt zu spät...“

Za późno dzisiaj na uśmiechy
I westchnień już przeminął czas —
Już ten, przez ciebie pogardzony,
Żar moich uczuć dawno zgasł.

Wzajemność twoja się spóźniła.
Nie wynagrodzi gorzkich prób
I wzrok twój pada mi na serce
Jako słoneczny blask na grób. —


∗                    ∗

Tylkobym wiedzieć rad, gdzie pójdą
Ulatujące dusze z ciał,
Gdzie ogień ten, który zagasnął —
I gdzie jest wiatr, co niegdyś wiał? —



IX.
RYCERZ OLAF.
I.

Przed katedrą — dwaj mężowie
Stoją, znaczni szat szkarłatem:
Jeden królem jest krainy,
Drugi w tej krainie katem.

I do kata król się ozwie:
„Znać ze śpiewu zamilknięcia
Że się obrzęd ślubny skończył —
Narządź topór swój do cięcia“.

Biją dzwony, grzmią organy,
Tłum się sypie, gra fanfara;

Barwny orszak, w nim pośrodku
Nowożeńców strojna para.

Trupio blada, trwożna, smutna
Idzie piękna córka króla;
Rycerz Olaf stąpa raźnie
Uśmiech wargi mu roztula.

Uśmiechniętą kraśną wargą
Ponurego króla wita:
„Hej, dzień dobry, panie teściu,
Gardło moje weź i kwita.

„Mam umierać dzisiaj — Pozwól
Do północy jeszcze dożyć,
Abym ucztę swą weselną
Korowodem mógł otworzyć.

„Żyć mi pozwól, żyć mi pozwól,
Aż ostatni kruż wypiję,
Aż ostatni raz zatańczę —
Do północy niech dożyję!“


I do kata król się ozwie:
„Ślubnym godom pana zięcia
Do północy damy folgę —
Narządź topór swój do cięcia“.



II.

Pan Olaf ucztuje — późno już,
Ostatni wina wypił kruż,
Na ramię zwisa mu żona
Śmiertelnie przygnębiona —
Kat trzyma wartę pod bramą.

Korowód pomyka, bo uczta skończona —
Pan Olaf małżonkę pochwyci w ramiona
I tańczy młody pan
Ostatni tan. —
Kat trzyma wartę pod bramą.

Skrzypice ochoczo wołają: o hej!
A flety zawodzą, że z żalu choć mdlej!
Patrzeć na tę parę w wirze —
Dreszcz przechodzi przez paciérze.
Kat trzyma wartę pod bramą.


A kiedy tak sala i huczy i płonie,
Pan Olaf nachyla się czule ku żonie:
„Kochanko, rozkoszny nasz ślub,
A zimny jak grób“. —
Kat trzyma wartę pod bramą.



III.

Rycerzu, bije północ z wież,
Twój ranek już nie wróci,
Iżeś królewską dziewkę wziął
Przemocą wolnej chuci.

Śmiertelny pacierz mruczy mnich,
A mąż z urzędu krwawy
Błyszczący topór wraził w pień,
Do groźnej gotów sprawy.

Pan Olaf schodzi na zamku dwór,
Gdzie błyszczą światła i miecze,
Uśmiech nie znika mu z kraśnych ust,
Kraśnemi usty rzecze:

„Słońce, księżycu, żegnam was,
Gwiazdy, żegnajcie mi drżące;

Żegnam ptaszęta w piękny czas
Nad światem wyśpiewujące.

„Żegnam i morze, żegnam szmat
Ziemi mej własnej rodzonej,
Żegnam fijołków słodki kwiat,
Jak oczy te mojej żony.

„Oczy z fijołków, przez was tak
Mija mnie życie i chwała! —
Żegnam też bzu cienisty krzak,
Gdzie-ś ty mi się oddała“.



X.
PAN JODŁA.
(Parafraza z Tannhäusera).

1.

Pobożne dusze, strzeżcie się
W Szatana popaść sidła!
O panu Jodle śpiewam pieśń,
By wam niecnota zbrzydła.

Wielmożny Jedliniec, rycerz zdrów,
Miłosnej żądny uciechy,
Na górze Zezylii z duszą grzązł
Lat siedem w lube grzechy.

„Zazulo, piękna żonko ma,
Żegnaj mi, skarbie drogi!

Nie mogę dłużej z tobą żyć,
Wezmę już za pas nogi“.

„Jodło, rycerzu zacny mój,
Nie dałeś mi dziś całusa —
Pocałuj wnet i powiedz skąd
Ta wędrowania pokusa?

„Czy kiedy wysechł tęgi miód
W pisanym twoim dzbanie?
Czyliś w słodyczy moich ust
Nie zaznał, co kochanie?“

„Zazulo, piękna żonko ma,
Od miodu i wesela
Dusza ci we mnie chora jest;
Trza mi gorzkiego ziela.

„Dosyć mam śmiechu, dosyć gier,
Pątnika kosztur chwycę
Miast złotogłowiu wezmę wraz
Pokutną włosienicę“.


„Jodło, rycerzu zacny mój
Poczynasz ze mną swary —
Przysiągłeś wszak po tysiąckroć,
Że mi dochowasz wiary.

„Pójdź! zaśpiewamy tajną pieśń
W komory naszej cieniu —
Lilje mych ramion, usta z róż
Ulżą twojemu cierpieniu“.

„Zazulo, piękna żonko ma!
Twój czar na wiek ostanie,
Jak dawniej wielu lgnęło doć,
Lgnąć będą znów chrześcijanie.

Lecz że je chciwie ten i ów
Całował już przed laty,
Lilje twych ramion, usta z róż
Obrzydły mi za katy!

Lilje twych ramion, usta z róż,
Przejmują mnie aż ohydą,

Gdy widzę przyszły szereg tych,
Co paść się na nich przyjdą“.

„Jodło, rycerzy zacny mój!
Tego mi już za wiele.
Wolałabym, żebyś mnie zbił
Jak jeszcze w zeszłą niedzielę.

„Wolałabym, żebyś mnie zbił,
Niewdzięczny chrześcijaninie,
Niż tę obelgę zimnych słów,
Za to, co dla cię czynię.

„Za miłość mą, za tyle łask
Taką mam dziś zapłatę?
Bądź zdrów — i możesz sobie iść —
Sama otwieram ci kratę“.



2.

I dzwon i śpiew ze świętych bram
Rozlega się w Rzymie, w Rzymie,
Procesyę wiedzie Papież sam,
A Urban mu na imię.

Wspaniale stąpa Boży mąż
W potrójnej, złotej tyarze,
Purpury jego niosą kraj
Najwyżsi dygnitarze.

„Urbanie, ojcze święty, stój —
Nie dam postąpić ci kroku,
Zanim spowiedzi zbędę mej —
Ratuj od piekieł uroku!“

I wszerz i wstecz odstąpi lud.
Zamilkną zbożne pienia —

Kto pielgrzym ten, co tarza w proch
Twarz dziką od cierpienia?

„Urbanie, ojcze święty mój,
Rozwiązań moc ci dana —
Ach wybaw mnie z piekielnych mąk
I z właści złej Szatana!

„Rycerzem Jodłą zowią mnie;
Miłosnej żądny uciechy,
Na górze Zezylii z duszą-m grzązł
Lat siedem w lube grzechy.

„Zezylia gładka pani jest,
Figlarna i pieściwa;
Jak słońca blask i kwiatów woń
Jej głos tak słodki bywa.

„Jak motyl, gdy chce miody pić
Z wiosennych kwiatów kruży,
Tak dusza moja dąży wciąż
Do ust jej słodkiej róży.


Jej zacne liczko pełne kras
W warkoczy czarnej klamrze,
A spojrzą na cię oczy-skry,
Aż dech ci w piersi zamrze.

Gdy spojrzą na cię oczy-skry,
To jakby cię okował;
Jam tylko z wielką biedą raz
Z tej góry się salwował.

Salwował ja ci się z tych gór,
Lecz gończym za mną lotem
Ściga mnie lubej pani wzrok
I woła: śpiesz z powrotem!

Upiorem marnym błądzę w dzień,
A życiem tylko mi noce;
O pięknej żonie wtedy śnię:
Przysiada się do mnie, chichoce,

Chichoce na szczęście, ochotę i szał!
Ząbkami tak białemi!

Kiedy przypomnę ten jej śmiech,
Źle mi i pusto na ziemi.

Miłuję bo ją z całych sił,
Nic miłowania nie strzyma!
To niby potok z górnych skał,
Ustanku dlań już niéma.

Z kamienia na kamień leci w głąb,
W przepaści tonie i w pianie,
I żeby stokroć skręcił kark,
W impecie nie ustanie.

Gdybym tych niebios panem był,
Jej-bym i słońca krąg złoty
Jej-bym i księżyc słał do stóp
I wszystkie gwiazd klejnoty.

Miłują bo ją z całych sił,
Płomieniem, który mnie chłonie — —
Czyli to żer piekielny już,
Czy wiecznych ogni tonie?


Urbanie, ojcze święty mój,
Rozwiązań moc ci dana —
Ach wybaw mnie z piekielnych mąk
I z właści złej Szatana!“

Żałośnie Papież ręce wzniósł,
Żałośnie bardzo biada:
„Jodło! nieszczęsny z ciebie człek!
Na urok trudna rada.

Ten czart, co się Zezylią zwie,
A Venus u Auzonów,
To mocny czart — nie wyrwę cię
Z różowych jego szponów.

Twej duszy ceną płacić masz
Pragnienia żądz wszeteczne —
Przeklętyś jest, skazanyś jest
Na piekieł męki wieczne“.



3.

Pan Jodła wędruje tak szybko, aż mknie,
Piechotą, nie w złotej karocy —
Na górę Zezylii z powrotem się wspiął
Tak jakoś około północy.

A pani Zezylia zbudzona ze snu
Z łożnicy wyskoczy uprzejmie,
Białemi ramiony za szyję co tchu
Rycerza miłego obejmie.

Pan Jodła cicho do łoża szedł,
Zdziewając szmaty odzieży,
Zezylia poszła do kuchni wnet
Zakrzątać się koło wieczerzy.

Daje polewkę, daje mu chleb,
Karmi go, poi do syta.

Zwikłany mu zczesuje włos
I słodko tak go pyta:

„Jodło, rycerzu miły mój,
Bardzoś mi długo nie wracał —
Gdzie też to bywał mój pan mąż?
W jakich się krajach obracał?“

„Zazulo, piękna żonko ma,
Byłem pomiędzy Auzony —
Wypadła drogi mi na Rzym
I śpiesznie wróciłem w te strony.

Na siedmiu wzgórzach stoi Rzym,
Tyber tamtędy się kręci;
Papieża-m w Rzymie widział też —
Poleca się twej pamięci“.



XI.
MUŁOWSTWO.

Twój ojciec, jak to każdy wie,
Był sobie osłem — trudna rada;
Lecz twoja matka pełnej krwi
Ze szlachetnego była stada.

Żeś mułem — to niestety fakt,
Nikt cię od tego nie obroni;
Lecz opowiadać prawo masz,
Że ród swój wiedziesz z wielkich koni.

Że ci Bucyfał przodkiem był,
Że twe zamierzchłe antenaty
Okute w stal, pod szumem piór,
Chodziły zbożnie na krucyaty.


Że twym naddziadem pono ten
Rumak, jak śnieg, którego dosiadł
Sam wódz Godefryd de Bouillon
W on dzień, gdy miasto Boże posiadł.

Że koń, co wiódł Bayarda w bój,
To był ci wuj; że za dryganta
Don Kiszotowi była klacz
Twa ciotka, dumna Rosynanta.

Poprawdzie, że i Sanszy kuc
Krewniakiem twym — nie będziesz głosił;
Wyprzyj się nawet tego tam,
Co Zbawiciela niegdyś nosił.

Także gdy weźmiesz sobie herb,
Oślich w nim godeł nie wymienisz.
Sam swej wartości stróżem bądź —
Tyleś jest wart, ile się cenisz.




Statek niewolników.

XII.
STATEK NIEWOLNIKÓW
I.

Zaszczytnie znany kapitan van Koek
W kajucie swej ślęczy do potu:
Oblicza ładunek, oblicza zysk
Przypuszczalnego obrotu.

„Dobra jest guma, dobry pieprz,
I złoty piasek nie marny;
Niezgorzej też płaci słoniowa kość...
Lecz grunt — ten towar mój czarny.

„Sześciuset Murzynów nabyłem za psie
Pieniądze u wód Senegalu,
A zdrowe to wszystko, i mięso i kość,
Istne odlewy z metalu.


„Niech tylko dowiozę trzysta sztuk
Do portu, do Rio-Janeiro,
Po sto mi dukatów zapłaci za łeb
Firma Gonzales Perreiro“.

Lecz chwila obecna przed panem van Koek
Stanęła i złoty mu ćmi sen,
Bo zjawił się lekarz, by raport mu zdać,
Pan doktór van der Smissen.

Persona to sztywna, czerwony ma nos,
Pełen brodawek i grudek —
„No, wodny felczerze — woła van Koek —
Jakże tam czarny nasz ludek?“

Pan doktór dziękował za pamięć i rzekł:
„O złym dziś melduję wypadku,
Bo nocy ubiegłeś śmiertelność naraz
Znacznie się wzmogła na statku.

„Przeciętnie padało mi na dzień dwóch,
Lecz dzisiaj mam w sześciu w rozchodzie:

Trzech chłopów, trzy baby — w regestrach mych wnet
Zanotowałem o szkodzie.

„Zbadany dokładnie był każdy trup,
Bo czasem się psubrat powali,
Udając zmarłego, ażeby go tak
Żywcem rzucono do fali.

„Kazałem umarłym okowy zdjąć —
Co ma się marnować obroża? —
A potem, o świcie, jak zwykle — chlust!
Kazałem ich rzucić do morza.

„Wywarły się zaraz na wierzch fal
Rekinów głodne szyki;
Pasyami lubią czarną karm
Te moje stołowniki.

„Od dawna śmigają za statkiem tuż,
Nic nas się ta zgraja nie lęka —
A wietrzy wybornie trupi swąd
Smakosza kłapiąca paszczęka.


„Uciecha mi patrzyć na ich bal,
Gdy z trupkiem puszczą się w tany:
Ten łapie za głowę, tamten za gnat,
Inny połyka łachmany.

„Gdy całość pochłoną, łaszą się, trą
O statek przymilne te dranie,
I gapią się na mnie, jakby chcąc
Dziękować mi za śniadanie“.

Westchnieniem przerwie mu van Koek
Łez blizki: „Doktorze, poradź,
Jakby polepszyć ludu byt,
Jak się z tą klęską uporać?“

Odrzecze doktór: „Czarny lud
Umiera przez winę też własną:
Truje powietrze ich zła woń,
A w spodzie okrętu jest ciasno.

„Wielu też z melancholii mrze,
Bo muszą śmiertelnie się nudzić;

Przez trochę powietrza, muzykę, pląs
Do zdrowia ich można pobudzić“.

Van Koek zawoła: „Świetna myśl!
Kochany wodny felczerze,
Mądryś, jak Arystoteles,
Przyznać ci muszę to szczerze.

„Prezydent towarzystwa w Delft
Kultury tulipanowej
Rozumny pan, lecz gdzie mu zaś
Do twego geniuszu połowy!

Muzyka! tak! niech będzie bal
Dla czarnych tu, na pokładzie!
A kogoby nie dość pociągał tan,
Łechtać go biczem po zadzie“.



II.

Z namiotu nieb tysiące gwiazd
Przez łzy rzęsiste świecą,
Mądre i wielkie, patrzą w dół
Z czułością niby kobiecą.

Patrzą na dolną roztocz mórz,
Szeroko opromienioną
Purpurą plam śród bladych zórz;
Rozkosznie grucha fal łono.

Na statku martwy żagiel śpi,
Kadłub już w dal nie pomyka,
Lecz pokład strojny w wianki z lamp
I brzmi taneczna muzyka.


Sternik na skrzypcach trzyma prym,
Majtek na bębnie takt rąbie,
Kucharz gustownie uprawia flet,
Doktór przygrywa na trąbie.

Setka Murzynów obojej płci
Poszła już w tan nakazany
I skaczą, i krążą, i wyją. Co krok
Do taktu brzęczą kajdany.

Podudnia po deskach ich taniec, jak grad,
A czarna raz wraz krasawica
Nagiego tancerza obejmie — i krzyk
I śmiech im zęby rozświéca.

Oprawca jest dzisiaj mâitre des plaisirs
Z biczem się kręci śród gości,
Leniwych tancerzy pobudza do gier,
Zachęca do wesołości.

I dideldum-daj! i sznedere-deng!
Hałas przywabia na wały

Dziwo-potwory z głębi mórz,
Które bezmyślnie tam spały.

Wynurza się wolno, pijana snem
Rekinów cała chmara,
Patrzy na statek — co za dziw?
Odgadnąć mozolnie się stara.

Na zwykłe śniadanie jeszcze wczas,
Na smaczne mięso człowiecze —
Gromada rozdziera paszczęki w ziew,
A zęby w nich ostre, jak miecze.

I dideldum-daj! I sznedere-deng!
Taniec rozbrzmiewa szalony —
Rekinom przykrzy się czekać na żer,
Kąsają się same w ogony.

I sznedere-deng! I dideldum-daj!
Szaleństwo tańca wciąż rośnie —
Przy słupie masztowym kapitan van Koek
Tak modli się Bogu żałośnie:


„O Chryste, zbaw ten czarny lud,
Zgraję grzeszników obrzydłą!
Jeżeli grzeszyli, to przecie wiesz,
Że głupie to, jako bydło.

„Wszak za nas wszystkich niosłeś krzyż,
W swem miłosierdziu bez granic...
Bo, gdy nie dowiozę choć trzysta sztuk,
To cały interes mój na nic“.



XIII.
SZCZURY WĘDROWNE.

Dwóch są gatunków szczury:
Syci panowie i głodne ciury.
Syte są domatorami,
Głodne wędrują światami.
 
Wędrują tysiące mil,
Nie znają spoczynku chwil,
Gdzie oczy niosą, tam im droga,
Nie wstrzyma ich wichura sroga.
 
Pną się na góry wysokie,
Płyną przez morza szerokie —
Niejeden zginie śród mórz, śród niw,
Umarli zostają, idzie, kto żyw.


Mają ci te opryszki
Straszliwie zjadłe pyski
I głowy równo strzyżone pod sznur —
Tak radykalny nosi się szczur.
 
Socyalistyczna gromada
Nie modli się, nie spowiada,
Ani chce ślubów, ani chrzcin,
Kobiety są własnością gmin.

Nie zna zmysłowa ta partya
Nic oprócz picia i żarcia,
Nie myśli, gdy chce jeść i pić,
Że dusza nasza za grobem ma żyć.
 
Taka już dzika hołota!
Nie boi się piekła, ni kota;
Kto ma, ten wróg, kto nie ma — brat,
I chcą na nowo dzielić świat.
 
O zgrozo! wędrowne szczury
Podchodzą pod nasze mury.

Słyszę ich pisk, jak grozi i trwa —
Idzie ich ćma — —
 
Giniemy! biada nam, biada!
Do bram już zgraja dopada!...
Pan burmistrz i ławników wiec
Nie wie co począć i co rzec.
 
Mieszczaństwo staje pod bronią,
Klechy na trwogę już dzwonią —
Własność, moralny państwa grunt,
Obalić chce bezbożny bunt.

Ani te dzwony, ni giesty,
Orędzia, ni manifesty,
Ani tysiączny armat park
Nie zwalczy biedy, co spada na kark.
 
I na nic też misterne szyki
Dawno przebrzmiałej retoryki;
Nie złapać szczura na słów kwiaty —
Skoczy przez wszystkie sofizmaty.


Pustym żołądkom dawać trzeba
Logikę zupy, dowód z chleba,
Argumentacyę nie bez okrasy,
Owszem z cytatą frankfurckiej kiełbasy.

Milczący szczupak po żydowsku
Łatwiej przekona ich do wniosku,
Niż taki mówca Mirabeau
Lub Marcus Tullius Cicero.



XIV.
PIEŚNI STWORZENIA.
1.

Bóg z początku stworzył słońce,
Potem gwiazdy dookoła,
Dalej woły pracowite
Stworzył z potu swego czoła.

Później stworzył dzikie bestye,
Lwy ponure, mordu głodne;
A na lwów tych podobieństwo —
Kotki małe i łagodne.

Zaś wywołał Bóg człowieka,
By zaludnić dziką puszczę —

Na człowieczy wzór szlachetny
Zrobił małp swawolną tłuszczę.

Szatan patrzył na to, szydząc,
„Ależ Pan Bóg się powtarza!
Podług wzoru swoich wołów
Jeszcze cieląt tu nastwarza!“



2.

I rzekł Pan Bóg do Szatana:
„Ja, pan, ciągle się powtarzam;
Podług słońca robię gwiazdy
I cielęta z wołów stwarzam.

Lwy przemieniam, mordu głodne,
W kotki małe i łagodne,
Ludzi — w małpi ród swawolny; —
Lecz tyś stworzyć nic nie zdolny.



3.

Człowieka, lwa, wołu i słońca krąg złoty
Stworzyłem dla chwały; lecz rzeszę
Gwiazd, cieląt — i małpy zabawne i koty
Zrobiłem ku własnej uciesze.



4.

Ledwom rozpoczął twórcze dzieło
Przez tydzień świat już wyszedł z cienia. —
Lecz dużo wieków upłynęło,
Nim dojrzał plan mój wszechstworzenia.

Tworzenie jest po prostu ruchem,
Kleci się łatwo, w krótkim czasie;
Lecz plan, objęcie dzieła duchem
To próba, kto na sztuce zna się.

Myślałem codzień przez lat trzysta
By się dokładnie przysposobić,
Jak ma stworzony być jurysta,
Albo jak pchłę maleńką zrobić“.



5.

I szóstego dnia rzekł Pan:
„Więc nareszcie dokonałem
Tylu wielkich pięknych dzieł,
I że dobre są, poznałem.

Jak to słońce się pogrąża
W morze złote i różane!
Jaka drzew zieloność świeża;
Wszystko jakby malowane!

„Czy nie świecą alabastrem
Stada jagniąt tam na górze?
Jak to wszystko wykończone,
Naturalne w tej naturze! —



„Napełniłem moją chwałą
Niebo, ziemię, świat daleki;
Człowiek też mnie wielbić będzie
Wielbić mnie na wieków wieki.



6.

„Niech mi kto wątki do poematów
Z palca wyssane pokaże;
I Bóg z niczego nie stworzy światów,
Równie jak ziemscy pieśniarze. —

Z pierwotnych kałów przedświatowości
Mężczyzna został stworzony;
Z tłuszczu zaś męskiej żebrowej kości
Stworzyłem piękny kształt żony. —

Z ziemi stworzyłem niebieskie raje,
Anioła — z kobiety czystej;
Materyałowi wartość nadaje
Dopiero ręka artysty“. —



7.

Dlaczegom spełnił to zadanie
Stworzenia świata wyznać muszę:
Dręczyło zdawna moją duszę
Płomienne szałem powołanie.

„Może ten twórczy zamiar w głowie
Choroby jakiej był natchnieniem?
Chciałem wyleczyć się tworzeniem
I tworząc, odzyskałem zdrowie“. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.