Dusze w odlocie/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

No, patrzcie tylko, jak się ludzie dziwnie w życiu schodzą!... przecież to zupełnie, jak w jakiej powieści.
Gdybym to czytał, możebym nie uwierzył, bo człowiekowi się najczęściej zdaje, że czego sam nie przechodził, nie widział, albo nie doznał, to nie może być całkiem prawdziwem i że życia jest tyle, ile on go w siebie zagarnął, a świata tyle, ile sam zobaczył.
Każdy wedle siebie o innych sądzi; dobry łatwiej wierzy w dobrych, zły podejrzewa złe wszędzie a to, do czego sam byłby zdolnym w danym wypadku, przypuszcza koniecznie u drugich i nie chce uwierzyć, że możnaby zrobić inaczej, tylko tak, jak onby sam zrobił.
Ale ja nie o tem miałem pisać, tylko o tem szczególnem spotkaniu się Lewońskiego z Gierdą.
Przyszedł tu do mnie wczoraj, w południe samo, ojciec panny Mini dowiedzieć się, czy nie wiem kiedy wraca Dunin, który tam leczył i natrafił właśnie w przedpokoju na Banasiową; kazałem sobie codziennie teraz przynosić wiadomość, jak tam noc przeszła i jak się stary czuje od rana.
Baba się ze mną w rozmówki wdaje, jakbym był co najmniej jej kumem, i ciągle mnie wypytuje, co ja myślę, czy będzie co jeszcze z jej pana, czy już całkiem nic?...
— Bo, żebym wiedziała, że już zadekretowany na śmierć, to sprowadziłabym mu księdza i niechby tam z Panem Bogiem ostatni rachunek zrobił — mówiła wczoraj właśnie.
Lewoński to posłyszał.
— Kogóż to doktor masz tak ciężko chorego? — zagadnął mnie.
Wymieniłem mu nazwisko, a ten aż ręce załamał.
— Gierda?... Gierda umierający? — zawołał i twarz mu się zmieniła odrazu.
Przejęła go widocznie do głębi ta nowina niespodziewana.
— Szanowny pan go zna osobiście? — spytałem.
— Czy ja go znam!... od wielu lat, spytaj konsyliarzu. No, patrzcie państwo! i dopiero dziś... dopiero dziś się o nim dowiaduję!... Gdzież on mieszka?... Kto przy nim jest?...
Opowiedziałem wszystko, jak było.
Lewoński głową kiwał z wielkiem ubolewaniem, słuchał ze smutnem współczuciem i powtarzał tylko:
— Ach, mój Boże!... ach, mój Boże!... Więc się nie ożenił wcale? — spytał w końcu.
— Zdaje się, że nie był nigdy żonatym.
— Dotrzymał słowa, patrz pan, twarda dusza!...
Te wyrazy zaciekawiły mnie jeszcze bardziej, co do przeszłości starego oryginała; nie chciałem jednak badać Lewońskiego, ale jemu widać potrzeba było wygadać się w tej chwili przed kim, bo zaczął chodzić po moim gabinecie z rękoma w kieszeniach, z głową spuszczoną, i mówił niby do mnie a niby do siebie w połowie:
— Przecież to już musi być starzec, co?... piętnaście lat między nami różnicy. Gdyby nie to, byłby się ożenił z Karolcią i kto wie, możeby wszystko było inaczej. Ale ja byłem młodszy, wydali za mnie a on musiał ustąpić... Kochał ją także, to pewna. Płakał jak student, kiedy mu ostatecznie odmówili... jednak uczciwie postąpił, jak mało kto. Usunął się, powiadam panu, jak cień z jej drogi; przepadł i nie pokazywał się nawet na oczy nikomu. On ją kochał całą duszą, tylko na męża... gdzież znowu!... Mógł być jej ojcem już wtedy. Dwadzieścia trzy lata temu, kawał czasu, a wiernym jej został aż do śmierci.
Wymiarkowałem z jego słów nareszcie, że się oba starali o jedną pannę, o nieboszczkę żonę Lewońskiego, który ją dostał, a tamten odejść musiał z kwitkiem, bo rodzice wiązać jej losu nie chcieli z człowiekiem o tyle lat starszym.
Może też jeszcze inne względy zachodziły, lecz ich Lewoński przez dyskrecyę poruszać nie chciał. I tak za dużo mi opowiedział pod wrażeniem tej wiadomości, że jego dawny spółzawodnik jest umierający.
— Trzeba panu wiedzieć, że to był człowiek niepospolitego charakteru — mówił o nim — zawsze trochę dziwak, oryginał, narwana głowa, ale charakter!... Prawość nieskazitelna. Szczęścia tylko nie miał do niczego. Dwa razy majątek tracił nie z własnej winy, przez łatwowierność, przez zbytek zaufania do ludzi. Kiedy się starał o moją żonę, był jeszcze bardzo zamożnym, jednak w tym czasie przyszedł krach i poderwał biedakowi nogi... potem podobno znowu się wygrzebał. Mówili nawet, że do klasztoru wstąpił gdzieś we Włoszech, na wojnę poszedł w 1871-ym roku, Bóg wie, kędy się po świecie włóczył, a teraz... patrz pan, umiera opuszczony, w osamotnieniu, jak Łazarz!...
Odzywały się w nim jakieś dawne wspomnienia i rozburzały mu serce coraz bardziej. Na miejscu usiedzieć nie mógł; ciągle mi coś nowego dorzucał w swojem opowiadaniu, ciągle o nowe szczegóły o Gierdzie dopytywał, wreszcie rzekł:
— Jak pan myślisz, czy możnaby go biedaka odwiedzić!... nie zaszkodziłoby mu to?... Tak bym pragnął uścisnąć go jeszcze za to, co dla mnie zrobił!... Poświęcił się, bo trzeba panu wiedzieć, że Karolcia miała dla niego przywiązanie, podobał jej się, tylko rodziców usłuchała i dała sobie wyperswadować.
Głos mu drżał smutkiem przy tych słowach i oczy miał wilgotne.
— Ot — westchnął potem — wszystkim nam szczęście się nie udało. On umiera, ona już dawno w grobie, świeć Panie nad jej duszą!... jam wdowcem, a dziecko moje biedne, jak kwiatek usycha!...
Łzę połknął, oczy przetarł i rękę mi podał z uściskiem tak serdecznym, jakby mi dziękował za to, żem go słuchał i dał mu sposobność wygadać się i ulżyć sobie.
— Ja jednak pójdę do Gierdy — rzekł, otrząsając się ze wzruszenia — trzeba pójść, to się godzi, to się mu należy ode mnie. Niech się choć pożegnamy na tę drogę!... Bardzo go pragnę zobaczyć przed śmiercią. A może go konsyliarz wolisz uprzedzić?...
Zadecydowaliśmy w końcu, że lepiej będzie bez tego pójść.
Dla wszelkiego bezpieczeństwa, umówiłem się tylko z Lewońskim, że się tam niby przypadkiem zjawię po niejakim czasie, aby być na miejscu, gdyby staremu wzruszenie zaszkodzić miało.
Przecież się tak na zimno, obojętnie nie spotyka po dwudziestu kilku latach człowieka, który nam zabrał miłość i szczęście i marzenia serdeczne, choćbyśmy mu to dobrowolnie oddali, jak na ofiarę.
Wspomnienia przeszłości to sobie w duszy leżą, jak taśma zwinięta w kłębek; kiedy się jej nie tyka, to i nie znać prawie, że tam gdzieś zabierają miejsce, jak stare rupiecie, ale kiedy się schwyci za koniuszek i pociągnie, to się z tego kłębka rozwijać zaczyna i rozwija, rozwija nieraz bez końca, jak te wstążki pałeczką kuglarza wydobywane z cudzego kapelusza.
Nie do wiary, że się to wszystko w tej duszy ludzkiej zmieścić może!...
Oni z sobą rozmawiali też z półtorej godziny.
Zaszedłem raz, zastałem Banasiową pode drzwiami; powiedziała mi, że u jej pana jest jakiś drugi pan i że rozmawiają o ważnych rzeczach pewnie, bo się jej wynosić kazali.
— Nikt inny, tylko adwokat — rzekła z tajemniczą miną — może testament układają, albo co. Nie trzeba im przeszkadzać.
Zawróciłem się, nie wchodząc wcale.
W jakie trzy kwadranse, przyszedłem po raz drugi. Baba siedziała jeszcze na kamiennym schodku od podwórza i rozmyślała.
— Cóż tam słychać? — spytałem.
— A no gadają i gadają.
— Wołali was?...
— Gdzieby!... sama zachodziłam zobaczyć, czy nie trzeba czego.
— I cóż?... jak się pan miewa?
— Musi lepiej, bo siedział na łóżku, ale oczy miał otwarte, jakby się wyspał.
Markotną miała twarz czegoś; podeszła nieśmiało do mnie, pocałowała mię w łokieć i nie wiedząc, jak zacząć, przestępowała z nogi na nogę, wreszcie rzekła:
— Jak też pan konsyliarz uważa, wedle tego testamentu?...
— Jakiego testamentu?...
— A no tego, co nad nim tak tam radzą... Czy mi też stary co zapisze, sierocie, za wierną służbę bez trzy lata, czy nie?... Przecieby się godziło. Naharowałam się przy nim po całych dniach i nocach, tom godna chociaż tych starych gratów. Miałabym pamiątkę.
— Dajcie pokój — powiedziałem babie — to nie żaden adwokat, o testamencie niema mowy, a co do zapisu, to pewnie wam wszystko zostawi z ruchomości; komużby oddał?... Majątku innego chyba nie ma, bo nie mieszkałby w takiej dziurze i nie żałował sobie na wygodniejsze życie.
Pokręciła głową niedowierzająco.
— E, to nie; musi mieć nawet grube pieniądze w sienniku, bo go ruszyć nie pozwala nigdy, a z czegóżby żył?... przecież nie żaden urzędnik, tylko sobie pan. Na meldonku stoi »z własnych fonduszów«.
Znowu mi się do łokcia pochyliła.
— Niech też pan konsyliarz jakie dobre słowo powie za mną sierotą. Pan Bóg Najwyższy to panu wynadgrodzi.
Płaczliwym głosem to mówiła i pociągała nosem, jakby się rozrzewniała nad sobą samem przypuszczeniem, że może być pokrzywdzoną i zapomnianą przy spisywaniu testamentu.
Uspokoiłem ją, zalecając, aby tylko chorego dobrze pilnowała w tych ostatnich chwilach, to się jej wywdzięczy z pewnością po swojej śmierci.
— Cobym nie miała pilnować! — obruszyła się na mnie — choćby mi ta i nic nie ostawił, to przecież chrześcijański jest człowiek i należy mu się opieka w takiej chorobie. Ale zawsze lepiejby było, aby się po nim to nie zmarnowało i żydy miały zabrać za bele co.
Wszedłem do pokoju, bo jak na pierwszy raz za długo trochę trwała ta rozmowa i musiała wyczerpywać chorego; zastałem go jednak o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
Lewoński siedział przy nim z oczyma zaczerwienionemi i trzymał go za rękę; musiało się tu bez łez nie obyć — pomyślałem, udając jednak, że tego nie spostrzegam.
Gierda oddychał wprawdzie z trudnością i był widocznie zmęczony, ale twarz miał spokojną, choć łagodny smutek malował się na niej.
— Mój poczciwy doktorze — zaczął — ani się spodziewałeś, jaką mi oddałeś przysługę. Po tylu latach, po tylu latach!... choć jedna znajoma twarz przed śmiercią... Zaraz mi się zdało, że się życia wróciło trochę.
— Nie czuje się pan dobrodziej osłabionym? — spytałem.
Ręką skinął z lekceważeniem.
— Nic nie czuję w tej chwili. Warto się takiem głupstwem zajmować!...
Zwrócił się do Lewońskiego, stękając:
— Mój ty jedyny, możesz mi zostawić fotografię swojej biedaczki?... w domu pewnie masz ich więcej, a mnie przyjemnie będzie choć spojrzeć na twoją Minię... Ona tak do matki podobna, gdy była w jej latach!...
Lewoński szybkim ruchem wyjął z kieszeni duży pugilares z monogramem i wydobył z niego fotografię córki.
— Ależ proszę... z największą chęcią. Prawda, że podobna!... jakby jej z oka wypadła.
Spojrzał jeszcze raz na nią i musiało mu się własne nieszczęście przypomnieć, bo łzy zaświeciły w jego oczach.
Gierda trzymał go za jedną rękę i ściskał ją z wdzięcznością, w drugiej drżała mu fotografia, w którą wpatrywał się ze wzruszeniem i coś, jakby głuche łkanie, łaziło mu po piersiach.
— Może ci ją Bóg zachowa! — szeptał — może zachowa i nie zabierze, jak matkę.
Po obrzmiałym policzku staczała mu się jedna gruba łza, a wargi drżały, jak w febrze.
Zamknął powieki, jakby chciał powstrzymać inne łzy, co się za tą jedną cisnęły, i pokryć swoje rozczulenie.
Lewoński płakał po cichu; ja stałem z boku i patrzyłem na nich zdaleka, a serce mi biło, jak budzik, ze wzruszenia.
Gierdzie opadła ręka sforsowana na kołdrę; głowę zwiesił na piersi i twarz przybrała wyraz bolesny: dałem znak Lewońskiemu, że czas już przerwać tę wizytę. Westchnął, chustką otarł sobie oczy, wstał i rzekł:
— No, trzeba się nam pożegnać, mój Bronisławie.
Chory oczu nie otwierał, ale był przytomny i słyszał te słowa, bo szepnął w odpowiedzi:
— Trzeba... trzeba...
Wysiłkiem woli podniósł jednak głowę i próbował się ocucić.
— Powiedz... swojej Mini — rzekł po chwili — że ją pozdrawia i błogosławi... przyjaciel... jej matki. Powiesz?...
— Powiem, powiem — zapewniał go Lewoński — zobaczymy się jeszcze, jutro będę u ciebie, chybaby co w domu zaszło takiego, ale ja się wyrwę... wyrwę choć na chwilę.
Gierda głową skinął parę razy, jakby zapraszał i dziękował za obietnicę tych odwiedzin.
— No, do widzenia, Bronisławie, do widzenia jeszcze!
To »jeszcze« dziwnie brzmiało w jego ustach, gdy w obu dłoniach trzymał spuchniętą rękę chorego, a ten z trudem podniósł jedną powiekę i tem jednem okiem patrzył na niego, jakby z żalem i wdzięcznością, powtarzając szeptem:
— Bądź szczęśliwy... bądź szczęśliwy... bądź szczęśliwy...
Senność go jednak ogarniała.
Podsunęliśmy mu we dwóch poduszkę drugą pod plecy i otulili lepiej kołdrą; potem go Lewoński na odchodnem w czoło pocałował i zrobił mu krzyżyk nad głową.
— Czy to nie koniec już? — spytał mnie, gdym go do przedpokoju odprowadzał.
— Chyba nie jeszcze — odrzekłem — organizm dziwnie wytrzymały, pomimo takiego schorowania.
— Sądzisz konsyliarz, że się to przeciągnie?...
— Zapewne; zmęczył się i musi wypocząć. Takie omdlenia zdarzają się w tym stanie, ale przechodzą.
— Ja mu tu przyślę mój fotel — powiedział jeszcze we drzwiach — będzie mu wygodniej siedzieć, niż na tem twardem łóżku. I podnóżek-by się przydał, prawda?... Przyślę natychmiast. Niech się nie męczy przynajmniej w ostatnich chwilach.
Banasiowej dał rubla i poszedł.
Za godzinę przynieśli rzeczywiście duży fotel, poręczowy, z oparciem po bokach, skórą wyścielany, jakby umyślnie dla chorego zrobiony. Żyć w nim nie umierać. O podnóżku też nie zapomniał. Będzie miał stary wygodę i nie będą mu nogi mdlały, jak dotychczas.
Służący oddał mi przytem wiązankę świeżych kwiatów, same róże, fijołki i konwalie, a w nich tkwiła karteczka z napisem: »od Mini«.
Przenieśliśmy z Banasiową ostrożnie, powolutku starego na fotel, kwiatki mu postawiłem w karafce na stoliku, nogi oparliśmy na podnóżku, otulili, poduszkami opakowali, aby go nigdzie nie gniotło — i dobrze.

Tętno miał słabe, ale spokojne.
Spał i tylko przez sen stękał i wzdychał.
Banasiowa wzięła się do przesłania łóżka, nie tyle z gorliwości, ile z ciekawości zapewne; chciała się przekonać, czy w niem niema ukrytych skarbów starego.
Uważałem, że przetrząsała wszystko i grzebała coś długo w sienniku, ale nic jakoś nie znalazła. Pilnowałem umyślnie, aby baby nie skusiło zataić czego.
— Cóż? — zapytałem ją — widzicie, że ja miałem słuszność, nie wy. Ani śladu pieniędzy.
— A no słoma tylo i słoma.
Miała minę bardzo zawiedzioną i głową kręciła.
Kontent byłem, że się nic nie znalazło, bo na wypadek śmierci, byłyby potem kłopoty z sądem, zeznania, protokóły, spisywanie inwentarza, postępowanie spadkowe, a tak — wiem przynajmniej, że nic niema i mogę spokojnie wychodzić od Gierdy.
Zostawiłem go śpiącego jeszcze i kazałem babie przygotować mleko dla niego, gdy się obudzi.
Na drodze spotkałem tego samego służącego, co fotel przytransportował; niósł koszyk z całą spiżarnią i prowiantami.
Poczciwy Lewoński z własnego domysłu przysyłał staremu rosół, potrawkę z kury, kawior, butelkę starego wina, flaszeczkę wody kolońskiej, bułeczki świeże i znowu na serwetce, która to wszystko przykrywała, przyszpiloną widziałem karteczkę: »od Mini«.
Szkoda tylko, że biedny stary popatrzy na te przysmaki i nawet ich nie pokosztuje. Ale mu się jeszcze dusza uśmiechnie, gdy zobaczy, że ktoś o nim pamięta w ostatnich chwilach i chce mu zrobić przyjemność.
Nie odejdzie ze świata, jak wygnaniec samotny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.