Dusze w odlocie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przerwałem sobie wczoraj pisanie, bo Szlarkiewiczowa już późno wieczorem przysłała po mnie stróżkę, z prośbą, żebym koniecznie zaglądnął do nich choć na chwilę.
Stróżka mi nie umiała nic powiedzieć o co chodzi, więc poszedłem zaraz zaniepokojony, czy się nie pogorszyło. Rano przecież byłem u naszego Józika i nie zauważyłem nic, coby mogło obawę wzbudzić.

W mieście zaczęła się influenza pokazywać; mam już dwóch nowych pacyentów, ale także sama bieda. Jeden krawiec, drugi dependent u adwokata.

W pierwszej chwili myślałem, czy i do biednej Szlarkiewiczowej nie przyplątała się jaka choroba. Kobieta tak się zmizerowała ciągłem czuwaniem po całych dniach i nocach przy swoim malcu, że wygląda, jak cień. Ani to się wyśpi, ani doje, bo wyręczyć się kim nie ma, a żyje z tego tylko, co zarobi.
Nie wiem nawet, czy ma teraz jaki zarobek; na maszynie szyć nie może, bo ten ciągły turkot draźni małego, więc dla miłości dziecka przestała szyć. Wiem, że próbowała maszynę wynieść do sieni i tam chciała pracować, ale w sieni zimno i znów sąsiedzi wyrzekali, że im turkoce pode drzwiami.
Ot, biednemu zawsze pod wiatr.
Dała pokój i w rękach szyje, ale co taka robota warta; co chwila musi ją odkładać, ręce jej się trzęsą do tego z umęczenia, oczy mgłą zachodzą.
W zeszłym tygodniu już skarżyła mi się, że chwilami jej się zdaje, jak gdyby omdlewała.
Anemiczne to i zabiedzone, że palcem szturknąć, a przewrócić się gotowa, jak słomka.
Obawiałem się więcej o nią, niż o chłopca, jadąc do nich, bo dla pośpiechu wziąłem dorożkę.
Zastałem jednak ją na nogach, ale zapłakaną i zafrasowaną okrutnie; chodziła po swojej izdebce i ręce łamała.
— Co się stało? — zapytałem jeszcze we drzwiach, a ona aż zaszlochała, zobaczywszy mnie.
— Ach, pan konsyliarz!... Bóg panu wynagrodzi, że nas nie opuszczasz...
— Cóż znowu?... co takiego?... Józiowi gorzej?...
— Czy ja wiem!... — jęknęła żałośliwie — od południa leży i ani się poruszy. Taka go senność jakaś opadła, że ani oczu nie otworzył przez dzień cały. Mówię do niego, pytam, czy mu nie gorzej, czy nie chce czego, a on nic i nic, jakby ogłuchł i nie słyszał mnie wcale. Pod wieczór już mi się zdawało, że i oddychać przestał. Przestraszyłam się bardzo i po pana konsyliarza posłałam, bom się obawiała, czy to nie letarg, albo co... Może pan konsyliarz go zobaczy? Ja się nie znam na tem... Przy chorych nie bywałam, rady sobie dać nie umiem. Nieszczęsna dola moja!...
Spoglądała na mnie, jakbym miał jej wyrok śmierci ogłosić.
Chłopak spał ciągle, oczy miał niedomknięte, puls słaby, ale równy, twarzyczkę bladą, lecz spokojną, bez wyrazu bólu, choć apatyczną.
Odkryłem go, osłuchałem, obejrzałem i jakoś nie znalazłem nic zatrważającego; przeciwnie, oddech wydał mi się równiejszy i szmery w płucach słabsze.
— Nie bój się pani — rzekłem — wszystko dobrze idzie. Ten sen go pokrzepi, sił mu doda, niech śpi, jak długo sam zechce.
A ona na to, z tą swoją naiwną, poczciwą niewiarą matki:
— Ale zbudzi się potem, co?... prawda, że się jeszcze zbudzi?
Wytłómaczyłem jej, że organizm potrzebuje takich wypoczynków w chorobie i że takie głębokie sny bardzo często bywają zapowiedzią przesilenia.
— To dla niego ważniejsze od lekarstwa — zapewniałem — natura sobie radzi sama najlepiej. Zobaczy pani, że jutro będzie rzeźwiejszy.
Aż jęknęła z radości, jaką jej ta nadzieja sprawiła.
— To ja pana konsyliarza niepotrzebnie fatygowałam po nocy? — odezwała się pokornie, nieśmiało, zakłopotana, takim tonem, jak gdyby mnie przepraszać chciała. — Ach, mój Boże, mój Boże!... ale niech pan będzie łaskaw wybaczyć, cóż... ja nie mam nikogo na świecie!... jego jednego i Pana Boga, a z dobrych ludzi tylko pana konsyliarza teraz. Bardzo, bardzo przepraszam... Niech się pan matce nie dziwi, że się boi. Cóżbym to za matka była?...
Usiadłem sobie przy łóżku, aby jej otuchy więcej dodać i skierowałem rozmowę na inny temat.
Mam już taką głupią naturę, że mnie ludzkie pochwały i podziękowania wstydzą. Wielka rzecz, że pilnuję moich pacyentów!... przecież to obowiązek. Płacą mi zresztą za to.
Że taka Szlarkiewiczowa nic nie daje, bo nie ma, a gdyby nawet miała — tobym nie wziął. Młodemu lekarzowi praktyka potrzebna; ja sobie robię i tak studya na jej Józiku, jak w klinice.
Ot, taki sen n. p. to objaw ciekawy, zaraz go sobie zanotowałem; już to samo warte tej trochę fatygi dla lekarza.
Ta Szlarkiewiczowa to bardzo biedne kobiecisko, a poczciwe musi być z kościami.
Jak ona nieśmiało, delikatnie, aby mnie widocznie nie urazić, zrobiła zapytanie, czy nie mam przypadkiem bielizny do naprawy, albo czego tam do uszycia, bo chciałaby mi się czemkolwiek wywdzięczyć.
Naturalnie, że przyjąłem samą chęć za uczynek, bo gdzieżbym miał sumienie korzystać z jej pracy, zwłaszcza teraz.
— Jeśli pan konsyliarz będzie miał co do znaczenia — mówiła, prosząc mnie, jak o łaskę jaką — to już niech nikt inny tego nie robi, tylko ja. Ja to potrafię, bo dawniej brałam do haftu robotę, ale to mozolne i oczy mnie trochę boleć zaczęły, więc musiałam się wziąć do czego innego.
— A teraz panią oczy nie bolą?...
Skinęła ręką, jakby nie warto było o tem mówić.
— Boleć bolą jeszcze, ale to tylko z płaczu.
— No, niech pani da pokój łzom — rzekłem — wszystko będzie już dobrze. Józio wyzdrowieje i zacznie chodzić znowu do konserwatoryum, będzie pani miała pociechę z niego.
Słuchała zapatrzona w dziecko swoje, z rękoma splecionemi i wzdychała.
— Dałby to Bóg, dałby to Bóg! — powtarzała, kiedym jej malował świetną przyszłość, jaką jej chłopak mieć może, skoro jest tak utalentowany, jak utrzymują, i chce zostać artystą.
Ale jakoś ta troska z jej oczu nie znikała.
— Pan konsyliarz poczciwy — szepnęła — pociesza mnie i dodaje odwagi, ale ja tam nie mam wielkiej nadziei, abym tego wszystkiego doczekała.
— A to dlaczego?
— Na życie, na suchy kawałek chleba trudno mi dzisiaj zarobić, a cóż dopiero na wychowanie dziecka! Ot, z dnia na dzień, z dnia na dzień człowiek się kołacze i często zasypiając, nie wie, czy będzie miał jutro do ust co włożyć. Kiedy pomyślę, że gdy biedne dziecko się podźwignie z choroby, to nawet bucików nie będę miała mu za co kupić, aby znowu nóg nie przemoczył, to doprawdy nie wiem, czy nie lepiejby Pan Bóg zrobił, aby nas oboje zabrał z tego świata. Ale tylko oboje, tylko oboje razem!...
— Co też pani mówi! — przerwałem jej — jak można bluźnić w ten sposób?... Pani myśli, że niema jeszcze biedniejszych na świecie?...
— Pewnie, że są — odpowiedziała z rezygnacyą smutną — ale i pewnie myślą tak samo, jak ja, kiedy im ciężko.
— To źle robią, moja pani, bo nadziei nie trzeba się nigdy wyrzekać i wątpić — mówiłem — nawet wtedy, kiedy los doświadcza człowieka najdotkliwiej. Widzi pani, moja matka została także wdową, bez funduszów, bo ojciec mój stracił wszystko, ludzie go pozarywali, zostaliśmy na bruku, a jednak jakoś i ja szkoły skończyłem, i złe minęło, i teraz nam obojgu dobrze na świecie.
Opowiedziałem jej, jak to sam musiałem pracować na siebie przez całe gimnazyum, aż do ukończenia medycyny, po całych dniach dawać lekcye, a uczyć się po nocach i biedować nieraz tak, że nafty do lampy nie było za co kupić.

Nie przekonywało to ją wiele.
— Pan konsyliarz miał zdrowie na to — mówiła tylko — a mój Józio takie chudziątko. Onby też na siebie pracował, gdyby mógł. Co on się mnie, biedaczysko, po rękach, po kolanach nieraz nacałuje, żebym po nocach nie szyła!... powiada, że będzie po podwórzach chodził ze skrzypkami, abym tylko nie potrzebowała na niego tak ciężko pracować. Widzi pan konsyliarz, jakie to złote serce u tego chłopca.
Otarła oczy dłonią i pochyliła się nad śpiącym, aby go pocałować w czoło — i wtedy, jakby w nim się dusza zlitowała nad biedną matką, otworzył nagle powieki, popatrzył na nią i uśmiechnął się.
Pocałunek jej obudził go.
— Która to godzina, mamo? — spytał, a zobaczywszy mnie siedzącego przy swojem łóżku, ze zdziwieniem dodał: — To pan doktor jeszcze nie poszedł?...
Zdawało mu się, że od rana siedzę na tem samem miejscu; trudno było mu uwierzyć, iż cały dzień przespał. Oczy miał weselsze, jaśniejsze, wypoczęte.
— Jak się czujesz? — zapytałem go — lepiej?
— O tak; zdaje mi się, że będę mógł jutro już wstać z łóżka. Jeść mi się chce, mamo.
Apetyt mu powrócił i gorączka spadła.
Opowiadał, że miał śliczny sen; śnił mu się popis w konserwatoryum, na którym grał solo; że otrzymał nagrodę, a publiczność tak klaskała, że ciągle musiał występować na estradę, kłaniać się i grać znowu. Pan profesor Barcewicz klepał go po ramieniu za każdym razem i mówił:
— Będziesz grał lepiej ode mnie! a on się strasznie zaklinał, że nigdyby nie śmiał grać lepiej od pana profesora i że byłby bardzo szczęśliwy, gdyby tylko tak samo potrafił.
Mama siedziała w pierwszym rzędzie z samego brzegu i ciągle płakała z radości — opowiadał — bo mama zawsze tylko płacze nade mną i we śnie nawet, i tak.
Wziął jej rękę z czułością, ale i z poczciwym wyrzutem jakimś, i ucałował.
— Koledzy mnie ściskali, całowali, cieszyli się, żem dostał pierwszą nagrodę, i powtarzali: »Szlarkiewicz zasłużył na to, on z nas wszystkich najzdolniejszy, ma ton i technikę, tylko skrzypce ma podłe«. No, ja przecież wiem, że mam podłe skrzypce, ale za pięć rubli nie można mieć lepszych: dla mnie to i takie dobre. Kiedyś, to może sobie kupię Guarneriego albo Stradivariusa, czemu nie?... Tylko niech wezmę nagrodę i patent!... Ale czy ja tam wezmę kiedy! — westchnął ze smutkiem. — To tylko we śnie tak bywa, prawda mamo?...
— A mnie tam nie było na popisie? — spytałem go żartem.
Musiałem się roześmiać z jego zakłopotanej minki, z jaką się popatrzył na mnie i jakby ze wstydem odpowiedział:
— Wie pan, że sobie nie przypominam... Zdaje się, że pana konsyliarza nie widziałem.
Mówił to takim tonem, jak gdyby mnie chciał przeprosić, iż we śnie, w najbardziej uroczystej chwili, nie zauważył swojego doktora, który się nim na jawie opiekował i z choroby go leczył.
— Ale na prawdziwy popis to pan przyjdzie?... — dodał zaraz z ożywieniem — musi pan przyjść, prawda?... Ja będę dobrze grał, zobaczy pan!...
Wyszedłem od nich już po jedenastej i tak mi jakoś było i smutno, i wesoło, i kontent byłem z mego małego pacyenta, że się choroba przesiliła i niebezpieczeństwo minęło, i żal mi się robiło na wspomnienie tych dwojga biedaków.
Bo, doprawdy, co z nimi będzie?... bieda im dokuczać chyba nigdy nie przestanie, a bieda to towarzyszka w życiu bardzo niebezpieczna: pęta człowiekowi nogi i każe mu się potykać co krok, i na manowce prowadzi, i przeszkadza ciągle w drodze do celu.
W tym Józku jednak musi siedzieć artystyczna dusza; jak jemu te oczy świeciły, kiedy swój sen opowiadał!... a skrzypki swoje za pięć rubli tak kocha, jakby były żywe i nie oddałby ich pewnie za nic na świecie, chyba za lepsze jakie, gdyby się nad nim kto zmiłował i zrobił biedakowi prezent.
Ba!... ale ktoby to zrobił?...
Niech tylko wróci całkiem do zdrowia i do sił, to może ja mu jakie skrzypięta skąd wytrzasnę. Miałem kilku kolegów, którzy muzykowali, a teraz pewnie w kąt rzucili smyczek; popytam — może się co znajdzie.
Chciałbym z całej duszy chłopakowi dopomódz do karyery bo aż mi się coś robi, gdy pomyślę, że się zmarnować może.

Małoż to ludzi się zmarnowało i poszło w poniewierkę dlatego, że im w swoim czasie nikt pomocnej ręki nie podał!... Ja coś wiem o tem; byłby ze mnie może jaki nygus, jaki felczer, albo co, gdybym nie był studyów ukończył i lekarzem został.

Do dzisiejszego dnia z wdzięcznością wspominam tego poczciwego Badylskiego, cośmy go to w szkołach Badylem nazywali, on mi to co roku lekcyę jakąś naraił i pamiętał o mnie, kiedym już nawet był na medycynie.
Wykładał nam chemię i fizykę.
Pamiętam jego dziwaczne porównania, w których jednak bywały bardzo filozoficzne uwagi.
Raz naprzykład, powiedział do nas:
— Serce, moi drodzy, jest także retortą w człowieku w której dystylują się szlachetniejsze pierwiastki natury ludzkiej.
Poczciwy Badyl!... powiadali o nim, że miał bzika, bo go nie wszyscy zrozumieć mogli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.